A A+ A++

Kiedy rozpoczęła się pani przygoda z pomaganiem? W chwili, gdy pani mąż objął urząd prezydenta?

Dużo wcześniej. Jestem typem społeczniczki i tak było od zawsze. Wyniosłam to z domu. Moja mama zawsze powtarzała, że ludzie nigdy nie mają tak mało, żeby się nie mogli podzielić z innymi. Razem z moimi dwiema siostrami od dzieciństwa słyszałyśmy, że „dobre dzieci podzieliłyby się nawet jedną jagódką”. I to powiedzenie zapamiętałam na całe życie. Momentem przełomowym i motorem do działania był początek lat 90. i spotkanie towarzyskie z Janem Wołkiem – wybitnym pieśniarzem i artystą, a prywatnie naszym przyjacielem. Janek odwiedził mnie ze swoją ówczesną partnerką Marylą, która miała dwie córeczki z porażeniem mózgowym. Powiedział mi, że one nigdy w życiu nie dostały żadnej paczki. Słowo Mikołaj było dla nich abstrakcją. Postanowiłam to zmienić. Jako totalnie nieznana osoba, bo w 1993 r. jeszcze nikt nie wiedział, kim jest Jolanta Kwaśniewska, chodziłam po siedzibach firm w Wilanowie, przedstawiając się i mówiąc, że bardzo chciałabym pomóc przyjaciołom wychowującym córeczki z porażeniem mózgowym, a także innym dzieciom z ich szkoły, przygotowując dla nich świąteczne paczki. Odzew był wspaniały. Nigdy nie zapomnę radości tych dzieci, gdy dostały wymarzone prezenty. To był pierwszy pomysł na dzielenie się sobą i czasem.

Gdy została pani Pierwszą Damą, to dostała też odpowiednie narzędzia, by gen pomagania rozwijać z jeszcze większym rozmachem?

W 1995 roku Polska była krajem dość siermiężnym. O czymś takim jak CSR nikt w ogóle nie słyszał i nie mówił. Oficjalnie byłam tylko małżonką prezydenta, bo nic takiego jak funkcja Pierwszej Damy czy oczekiwania wobec niej nie istniało. Wszystko zależało od mojej wrażliwości, a tej… zawsze miałam aż nadto.

To dzięki pani rola Pierwszej Damy przestała się ograniczać wyłącznie do funkcji reprezentacyjnych.

Po wygranej mojego męża w wyborach dostawałam tysiące listów z prośbą o pomoc. Pisali do mnie głównie rodzice bardzo chorych, często umierających dzieci, dla których jedyną szansą był przeszczep szpiku w Stanach Zjednoczonych, za który trzeba było zapłacić 100 tys. dolarów. Wtedy nawet nie miałam swojego gabinetu. Wiedziałam natomiast, że nie będę siedzieć w apartamencie na drugim piętrze pałacu i bezczynnie patrzeć, jak zmieniają się pory roku. Niemal natychmiast zaczęłam jeździć po kraju, układając sobie w głowie, co jest dla mnie ważne i jakie projekty chcę realizować w pierwszej kolejności.

czytaj dalej

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPolski biznes liczy się na światowej arenie. Ale wciąż są niewykorzystane możliwości
Następny artykułOrszak profesorów przejdzie ulicami Krakowa