Do najczęściej stosowanych kar regulaminowych należały: chłosta, kara „słupka”, zamknięcie w celi Bloku 11 i zesłanie do karnej kompanii.
Czytaj też: Kręta droga do zrozumienia Auschwitz. Dlaczego świat tak długo nie mógł pojąć, co stało się w obozach?
Kara chłosty wykonywana była za pomocą kija lub pejcza. Esesmani lub więźniowie funkcyjni wymierzali uderzenia, przy czym więzień sam musiał liczyć razy po niemiecku. Teoretycznie najwyższą karą było 25 uderzeń, praktycznie bywało ich więcej, np. 100 uderzeń rozłożonych na kilka dni. Skonstruowano specjalny „mebel” unieruchamiający ofiarę: kozioł, na którym spoczywał tułów, i drewniana skrzynka, w której unieruchamiano nogi. Ręce musiały być wyciągnięte do przodu. W przypadku utraty przytomności cucono omdlałego i bito go dalej. Jak łatwo było zasłużyć na chłostę, niech świadczy fakt, że na 25 razów został skazany więzień Ryszard Kordek za to, że w liście do ojca użył zwrotu „jeszcze nam słońce kiedyś zaświeci”.
Karę „słupka” wykonywano zazwyczaj na dziedzińcu lub na strychu Bloku 11. Polegała ona na zawieszeniu skazanego za ręce na haku, tak by stopami nie mógł dotknąć ziemi. Karę tę stosowano przez kilka godzin, przy czym przeważnie dzielono ją na godzinne raty. Kończyła się często wyrwaniem ścięgien ramion i utratą przytomności z powodu bólu.
Począwszy od sierpnia 1940 r., początkowo księży i Żydów, potem także „recydywistów”, czyli więźniów, którzy trzykrotnie popełnili jakieś wykroczenie, kierowano do KARNEJ KOMPANII. Wykonywali najcięższe prace fizyczne. Spali na gołej ziemi nawet zimą, w nieogrzewanym bloku. Nie mieli ani jednego dnia wytchnienia, chorzy nie mogli liczyć na żadną pomoc. Pobyt w karnej kompanii trwał od miesiąca do roku, liczyła od 150 do 600 osób.
Cele do stania zaczęto stosować w 1942 roku. Każda z nich miała powierzchnię poniżej 1 mkw., a zamykano w niej jednocześnie czterech więźniów. Powietrze dopływało przez otwór o wymiarach 5 na 5 cm. Mały właz, szczelnie zamykany, znajdował się przy podłodze, do środka nie dostawał się najmniejszy promień światła. Skazani spędzali w celi od kilku do kilkunastu nocy, przy czym każdego ranka musieli iść do pracy.
Wtrąceniem do bunkra głodowego karano zakładników wybranych podczas apelu w odwecie za ucieczkę. Dochodziło w nich do aktów kanibalizmu. Jeden z więźniów wspominał: „Gdy otworzono drzwi, buchnął straszliwy odór trupiej woni. Po oswojeniu się z mrokiem, panującym w celi, ujrzałem w kącie trupa więźnia z wyszarpanymi trzewiami, a obok w półleżącej pozycji – drugiego zmarłego, również więźnia. Trzymał on w ręku wydartą z wnętrzności zmarłego towarzysza wątrobę. Śmierć zaskoczyła go w momencie pożerania wątroby” (Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, Poznań 1946 r.).
Więźniów maltretowano także podczas karnych apeli, ćwiczeń i morderczej, bezsensownej pracy. Apele odbywały się dwa razy dziennie (od 1944 r. tylko wieczorem), sprawdzano podczas nich stan osobowy. Musieli się na nich stawić nawet konający. W przypadku, gdy kogoś brakowało, pozostali stali bez ruchu, bez względu na panujące warunki, aż do wyjaśnienia sytuacji. Czasami trwało to wiele godzin. Najdłuższy apel miał miejsce 6 lipca 1940 r. po ucieczce Tadeusza Wiejowskiego. Trwał od 18.00 do 14.00 dnia następnego. We wspomnieniach więźniów zapisał się następująco: „Po upalnym dniu nadeszła zimna noc, od Soły wiał chłodny wiatr” (Zbigniew Adamczyk, numer obozowy 274); „Staliśmy w samych pasiakach i boso. Właśnie w tym dniu odebrano nam bieliznę do prania” (Kazimierz Brzeski, numer obozowy 753); „Opróżniano się do spodni lub na miejsce, na którym stał więzień. Za czynności te karano biciem gumowymi bykowcami” (Zbigniew Damasiewicz, numer obozowy 260). Esesmani przez całą noc chodzili między szeregami, o północy wybrali losowo 20 mężczyzn, którzy mieli zostać straceni.
Innego rodzaju represje, nazywane przez więźniów „sportem”, polegały na wykonywaniu podskoków, czołganiu się na łokciach i czubkach palców nóg, toczeniu. Kobiety karano, każąc im klęczeć z wyciągniętymi do góry rękami. Gdy nie było innych zajęć, więźniom nakazywano wykonywać bezsensowne czynności, np. przenosić kamienie.
Władze obozu zachęcały esesmanów do wymierzania kar na własną rękę. Za zastrzelenie więźnia podczas próby ucieczki można było dostać premię i kilka dni urlopu. Łatwo było zasłużyć na taki urlop, wystarczyło, że ktoś podszedł zbyt blisko drutów. Zdarzało się także, że podczas prac poza terenem obozu któryś z więźniów podpadł esesmanowi. Ten kazał mu wówczas zdjąć z głowy czapkę, rzucić poza teren robót i przynieść. Kończyło się to zawsze strzałem w plecy.
Większość esesmanów pracujących w Auschwitz okazała się krwiożerczymi bestiami, którym zadawanie cierpienia i zabijanie sprawiało przyjemność. Za największego oprawcę uchodził Oswald Kaduk. Dopuścił się tylu zbrodni, iż sąd podczas pierwszego procesu frankfurckiego (1963-1965) rozważał, czy były esesman jest zdrowy psychicznie.
Wiele drastycznych przykładów przytoczył w raporcie rtm. Witold Pilecki. Opisywał m.in. wyrównywanie szeregów podczas apeli przez blokowego Ernsta Krankemanna: „Jeśli się ktoś nieopatrznie wysunął parę centymetrów w przód, to Krankemann wbijał mu noszony w prawym rękawie nóż. Ten zaś, kto przez zbytnią ostrożność cofnął się trochę za wiele, otrzymywał od przebiegającego szeregi kata – cios nożem w nerki. Widok padającego człowieka, kopiącego nogami czy wydającego jęki, rozwścieczał Krankemanna. Wskakiwał wtedy na jego klatkę piersiową, kopał w nerki, w narządy płciowe, wykańczał jak najprędzej”. Oprawcy z kompanii karnej zabawiali się rozbijaniem jąder mężczyzn młotkiem na pieńku, esesman zwany Perełką szczuł psa na więźniów, Gerhard Palitzsch chwytał małe dzieci za nogi i rozbijał ich głowy o ścianę. Gdy kompania karna stawała się zbyt liczna, wkraczał Żyd Dusiciel. Potrafił dziennie zamordować nawet kilkunastu rodaków, każąc położyć się im na ziemi, kładąc trzonek łopaty na gardle i wskakując na niego z impetem. „19 marca 1942 roku przywieźli 120 kobiet, Polek – przytacza w swoim raporcie rtm. Pilecki jeszcze jedno drastyczne wspomnienie. – Uśmiechały się do więźniów, którzy wchodzili w kolumnach do obozu. Po dochodzeniu, a może specjalnym jakimś katowaniu, czego nikt stwierdzić nie mógł, pod wieczór tegoż dnia wywieziono w wozach do krematorium porżnięte na kawałki niektóre ciała z poobcinanymi głowami, rękami, piersiami, okaleczone trupy”.
Wiosną 1942 r. represje za ucieczki w obozie Auschwitz złagodzono, zlikwidowany został bunkier głodowy. Więźniowie odetchnęli. Była to jednak radość przedwczesna. Numery osób chorych wyczytywał teraz codziennie sanitariusz Josef Klehr, potem prowadził ich za kotarę i robił śmiertelny zastrzyk z fenolu w serce. Był dumny: w ciągu minuty uśmiercał dwie-trzy osoby.
Czytaj także: Przedsiębiorstwo Holokaust. Jak III Rzesza zarabiała na Zagładzie Żydów
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS