A A+ A++

W książce Simona Blackburna „Lustereczko, powiedz przecie…” znajduje się ciekawa obserwacja zachowania turystów w dobie instagramowego influencingu. Robiąc sobie selfie, stają na tle zabytkowych budynków czy zapierających dech w piersiach krajobrazów w taki sposób, że ich głowy zasłaniają to, co – jakby się wydawało – przyjechali tu zobaczyć. Miejscom, przestrzeniom czy zabytkom nadaje się w ten sposób nowy sens – już nie kulturowych czy przyrodniczych pomników, ale punktów odniesienia dla budowania samoobrazu użytkowników portali społecznościowych i ich pożądanego odbicia w lustrze oczu innych. Wciąż jeszcze atrakcyjność miejsca wyznacza wartość internetowych statusów, ale rychło dokona się zapewne całkowite odwrócenie tej relacji, i to liczba internetowych lajków determinować będzie wartość krajobrazów, pereł architektury i dzieł sztuki.

Jesteśmy tego warci?

Podobna konstatacja jest podstawą luźnych, eseistycznych rozważań Blackburna, który z analityczną przenikliwością (jest przecież uznanym analitycznym metaetykiem i filozofem języka) wskazuje na prawdziwe epicentrum współczesnego kryzysu kultury, a jak zapewne nie bez racji twierdzi, zarazem źródło kryzysów targających naszą gospodarką. Źródłem tym jest oczywiście miłość własna, pragnienie prestiżu i chęć potwierdzenia się w oczach innych.

Blackburn zaczyna od przywołania niezwykle pomysłowej i skutecznej kampanii L’Oréal „Beacause You’re Worth It” („Jesteś tego warta”), w której ogniskują się kwestie współczesnej obsesji wyglądu. Temu samemu służy odwołanie do mitologicznej postaci Narcyza, który – jak pisał Jan Parandowski – „był tak piękny, że wszystkie się w nim kochały. Ale on nawet nie obejrzał się na żadną. Kochał tylko łowy i nie chciał słyszeć o innej miłości. Gdy jednak raz nachylił się nad strumieniem, by napić się wody, ujrzał w czystej toni własne odbicie. Zdumiał się nad swą pięknością i z owego zdumienia zrodziła się najniezwyklejsza miłość. Narcyz zakochał się sam w sobie. O całym świecie zapomniał, wpatrzony w zwierciadło wodne”. Miłość Narcyza przyniosła mu ostatecznie śmierć „z próżnej tęsknoty”, ale jest to morał, którego zrozumienie najwyraźniej wciąż odkładamy na później.

W soczewce poczucia wartości

Ale przecież miłość własna wcale nie ogranicza się do uwielbienia własnego wyglądu i w tym sensie dwa wyjściowe przykłady Blackburna mogą być mylące: miłość własna i będące jego warunkiem poczucie własnej wartości przejawiają się w uwielbieniu nas samych, a nie tylko tego, jak prezentują się nasze ciała. Obejmują one dumę z własnych osiągnięć, zadowolenie z własnej nieskazitelności moralnej, poczucie bycia wybranym przez bóstwo, satysfakcję z postępów w uprawianej dyscyplinie sportowej czy, jak pisze Blackburn, radość z pozytywnej i frustrację z negatywnej recenzji naukowej. Wszystko to wskazuje na niezwykłą kruchość, ale też wysoki stopień skomplikowania tej konstrukcji, którą nazywamy poczuciem własnej wartości – buduje się ją na tysiącach różnych, indywidualnych ścieżek i na setki sposobów, ale zniszczyć ją może jeden głos, złośliwy komentarz, jedno miłosne niepowodzenie, jeden szybszy rywal.

Jeśli pojęcie poczucia własnej wartości jest soczewką, przez którą Blackburn chce przyglądać się współczesności, lokalizując w naszej obsesji samooceny i samodoskonalenia klucz do zrozumienia nie tylko współczesnej kultury, ale także ludzkiej natury w ogóle, to ma rację, koncentrując się na kluczowym aspekcie tego dynamicznego pojęcia: na jaźni. Polski opisowy termin – poczucie własnej wartości – szczęśliwie ucieka od tej oczywistej konotacji, tak wyraźnej w angielskim określeniu self-esteem. Narzędziem filozoficznej rekonstrukcji kultury może być tylko nasze – gatunkowe i indywidualne – „ja”.

We wszystkich rozważaniach dotyczących samooceny i poczucia własnej wartości potrzebujemy bowiem założenia jaźni, odwołania się do tego niejasnego zjawiska wymykającego się od wieków próbom filozoficznej konceptualizacji, a równocześnie – i kto wie, czy ten paradoks nie należy do najciekawszych we współczesnej humanistyce – będącego niepodważalnym punktem odniesienia dla psychologii jako nauki i praktyki terapeutycznej.

Tematyka wszystkich książek, które ukazały się w serii „Kim jest człowiek?”, w mniej lub bardziej bezpośredni sposób krąży wokół pojęcia jaźni (ja, podmiotu, osobowości), a więc wokół kwestii, która (z pewnymi istotnymi wyjątkami) zajmuje filozofów przynajmniej od czasu, gdy Sokrates dostrzegł pilną potrzebę porzucenia rozważań nad przyrodą i skoncentrowania się na naturze człowieka. Czy to, że nie wiemy, czym jest jaźń sama w sobie (a w jeszcze mniejszym stopniu wiemy, czym jest normalna, zdrowa jaźń) i coraz częściej dostrzegamy jej płynny, relacyjny czy sieciowy charakter, powinno zmienić percepcję naszych moralnych powinności, odpowiedzialności i standardy oceny naszych działań? Czy funkcjonujące w kulturze granice oddzielające to, co normalne (akceptowalne), od ekscesu, transgresji, nadmiaru są w istocie płynne, a przynajmniej negocjowalne, jak zdaje się zakładać nasza współczesność? Czy teatr, w którym uczestniczymy, biorąc na siebie rolę obiektów adoracji ze strony koncernów, które usiłują nam się przypodobać, aby uczynić z nas wiernych i zaangażowanych konsumentów, znacząco wpływa na nasze poczucie wartości? A może, gdy zdamy sobie sprawę, że wszystkie te reklamowe i spersonalizowane umizgi czynione są wyłącznie w ramach gry rynkowej, której reguł nie jesteśmy w stanie zmienić, nasza pewność siebie się załamie?

Wszystkie te pytania absorbują Blackburna i na wszystkie próbuje udzielić odpowiedzi, a przynajmniej dać wskazówki, które naprowadzą nas na właściwe tory. U podstawy tych wszystkich szczegółowych odpowiedzi i erudycyjnych wypraw tropami Arystotelesa, Szekspira, Hume’a, Smitha czy naszej (pop)kulturowej współczesności leży przekonanie, którego trudno nie podzielać: że współczesna kultura, zdominowana przez oparte na samonapędzającej się chciwości znajdujących się poza kontrolą społeczną neoliberalnych mechanizmów gospodarczych i przez petabajty przepływających pod naszym nosem, ale niewidocznych dla nas danych – danych, dodajmy, będących przedziwną mieszanką informacji reklamowych i prób potwierdzenia naszego statusu – jest dla koneserów klasycznej kultury z jednej strony trudna do zaakceptowania, ale z drugiej – zasadniczo przewidywalna. Trudna do zaakceptowania, bo opiera się na schlebiających naszym gustom uproszczeniach, ale przewidywalna, bo nabudowana na powracających w kulturze od tysiącleci tematach narcyzmu, miłości własnej, dumy, chciwości, pragnienia statusu i prestiżu.

Pułapka złotego środka

Czy istnieje dobra odpowiedź na pytanie o właściwy stopień miłości własnej? Odpowiadając na pytanie o to, w jakim stopniu sami powinniśmy być źródłem naszej samooceny, a w jakim polegać na ocenie innych ludzi, Blackburn dość automatycznie odsyła nas do mądrości starożytnych, do zasady złotego środka i do poszukiwania umiaru we wszystkim, co robimy, do unikania skrajności. Ale przecież umiar jest relatywny, i to podwójnie. Po pierwsze, złoty środek nie jest punktem geometrycznym, lecz raczej szarą strefą między ekstremami. Inaczej mówiąc, nie jest wyborem, lecz zakreśla przestrzeń wyboru. Po drugie, nasze rozumienie skrajności jest warunkowane kulturowo: często w ramach złotego środka mieści się dziś coś, co nie tak dawno uchodziło za skrajność, by wspomnieć chociażby znamionującą naszą kulturę liberalizację stosunku do seksualności. Dochodzimy więc do wniosku, na który przystanie każdy, kto kiedykolwiek krytycznie czytał Kanta: w zmieniającym się świecie moralne powodzenie zapewnia nam nie bezwarunkowe trzymanie się reguł, lecz samodzielne korzystanie z rozumu, a to z kolei wymaga wiedzy, orientacji w kulturze i znajomości kontekstu. Jakkolwiek banalnie brzmiałaby ta odpowiedź, jedyną dostępną na wyciągnięcie ręki receptą na problemy z samooceną jest więc dobre, w tym także klasyczne wykształcenie.

Ale też możemy zapytać przewrotnie, czy ta wciągająca i pouczająca, odsłaniająca mechanizmy budowania poczucia tożsamości, dumy i wartości gra filozoficznych i literackich tropów, którą Blackburn z taką biegłością zdaje się prowadzić z czytelnikami, jest naprawdę skierowana do nas? Można bowiem odnieść wrażenie, że gra w nią z samym sobą, pielęgnując w ten sposób, jak zapewne w pewnym stopniu my wszyscy, poczucie własnej wartości i zaspokajając potrzebę uznania w oczach innych, o której z taką swadą pisze.

Tomasz Sieczkowski – Filozof, adiunkt w Katedrze Filozofii Współczesnej Uniwersytetu Łódzkiego. Autor książek: „David Hume. Krytyka episteologii” (2017) i „Nowy ateizm. Rekonstrukcja światopoglądu” (2018). Redaktor naczelny (wspólnie z Pawłem Grabarczykiem) Internetowego Magazynu Filozoficznego „Hybris”. Cyklista.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykuł„Dostałyśmy to życie w prezencie, teraz trzeba je z czułością i odrobiną pasji spożytkować”
Następny artykułTo była ostatnia chwila na niepodległość. Jak wymyślano Polskę na nowo