Na razie jest jeden wielki znak zapytania. Cały eksperyment może zakończyć się gigantycznym sukcesem, totalną kompromitacją, albo czymś pomiędzy. Na razie mamy jedną wiadomość, która brzmi: „Kim Clijsters wraca do zawodowego tenisa!”, a obok niej mnóstwo pytań. Z kim będzie walczyć? O jakim wyniku myśli? Po co jej ten powrót? I wreszcie, czy to ma jakiekolwiek szanse powodzenia? Pierwszych odpowiedzi poszukamy już dzisiaj, kiedy Belgijka wyjdzie na kort w Dubaju, by w pierwszej rundzie turnieju WTA zmierzyć się z finalistką Australian Open Garbine Muguruzą.
W przypadku niektórych powrotów nie ma sensu nawet przypominać o kim mowa, bo wszyscy kibice doskonale to pamiętają. W tym przypadku jednak jest zupełnie inaczej. Kim Clijsters na światowych kortach nie było od jesieni 2012 roku, co oznacza, że większość tenisistek, które obecnie nadają ton rozgrywkom, w ogóle nie miało okazji się z nią zetknąć. Dla takiej Bianki Andrescu (19 lat), Sofii Kenin (21), Belindy Bencić (22), Naomi Osaki (22), czy naszej Igi Świątek (18) to po prostu jedna z wielu emerytowanych gwiazd tenisa. Choć słowo „emerytka” w przypadku kobiety dopiero zbliżającej się do 37. urodzin brzmi może nieco niestosownie, to w świecie tenisa takie po prostu panują zasady. Kim Clijsters zresztą wpasowała się w nie doskonale, bo karierę zakończyła w wieku lat 29. Po raz drugi…
Żegnaj Warszawo, żegnaj tenisie
Właśnie, po raz drugi, bo pierwszą decyzję o odwieszeniu rakiety na kołek podjęła wiele lat wcześniej, jako młoda dziewczyna. Była wtedy byłą liderką rankingu, finalistką czterech turniejów wielkoszlemowych, mistrzynią US Open i dwukrotną triumfatorką WTA Finals. W 2007 roku osiągnęła półfinał Australian Open, po czym doznała kontuzji biodra. W maju przyleciała do Warszawy, gdzie w pierwszej rundzie przegrała z kwalifikantką Julią Wakulenko. Na konferencji prasowej ogłosiła zszokowanym dziennikarzom, że to był jej ostatni mecz i właśnie zakończyła karierę. Miała 23 lata. Sportowy świat długo nie mógł uwierzyć, jak to możliwe, że będąca niemal na szczycie, odnosząca sukcesy i podziwiana tenisistka, tak po prostu, z dnia na dzień, mówi: dość.
A jednak, Clijsters odeszła na dobre. Przynajmniej – tak się wydawało. Kilka miesięcy później wzięła ślub z amerykańskim koszykarzem Brianem Lynchem, a na początku 2008 roku urodziła córkę. Żeby nie było tak cukierkowo, niedługo później okazało się, że ojciec tenisistki, były piłkarz Leo Clijsters, jest nieuleczalnie chory na raka. Dwukrotny uczestnik piłkarskich mistrzostw świata zmarł kilka miesięcy później. – Narodziny córki były najlepszym momentem w moim życiu, ale stanowiły dla mnie także lekcję, bo wiedziałam, że mój tata jest śmiertelnie chory. Zdałam sobie sprawę, że narodziło się nowe życie, ale kilka chwil później inne życie zniknęło. To był bardzo intensywny okres w naszym życiu – wspominała w jednym z wywiadów.
Już nie 24 godziny na dobę
Trudno powiedzieć, czy to przeżycia związane z narodzinami córki i śmiercią ojca, ale Kim Clijsters zaczęła myśleć o powrocie na kort. Dwa miesiące po pogrzebie Leo Clijstersa, jego córka została zaproszona na pokazowy mecz, zorganizowany z okazji zakończenia budowy zamykanego dachu nad centralnym kortem Wimbledonu. Belgijka w parze z brytyjską legendą Timem Henmanem zagrała przeciwko Steffi Graf i Andre Agassiemu, czyli najsłynniejszemu tenisowemu małżeństwu. Wynik meczu nie miał większego znaczenia dla światowego tenisa (Clijsters i Henman wygrali, dodamy dla porządku). Zupełnie inaczej niż to, co w związku z nim poczuła była liderka rankingu. A mianowicie: poczuła, że wciąż kocha tę grę i rywalizację. Wkrótce potem ogłosiła, że planuje powrót na korty. – Patrzę na to, jako na moją drug karierę, a nie jak na powrót. Teraz, jako matka, nie jestem już w sytuacji, w której wszystko będzie się kręciło wokół tenisa 24 godziny na dobę – stwierdziła.
Cóż, 24 godziny na dobę, czy nie, efekty były znakomite. W czasie – nazwijmy to „urlopu macierzyńskiego”, Clijsters opuściła 10 kolejnych turniejów wielkoszlemowych. Kiedy zdecydowała się odwiesić rakietę z kołka, nie była nawet notowana w rankingu, więc by grać w turniejach najwyższej rangi, musiała prosić organizatorów o dzikie karty. Z tym większego problemu nie było, w końcu nie pytał byle kto, tylko wracająca na kort wielka mistrzyni. Na początek poprosiła o trzy – do Cincinnati, Montrealu i US Open. W pierwszych dwóch pokazała, że zdecydowanie nie zapomniała, co się robi z rakietą. Ograła cztery rywalki z pierwszej dwudziestki rankingu, w tym Swietłanę Kuzniecową i Wiktorię Azarenkę. Wciąż pojawiały się jednak pytania, na co tak naprawdę stać byłą mistrzynię.
Mistrzowski powrót w Nowym Jorku
A potem przyszedł US Open i nikt już nie pytał. Clijsters do turnieju przystąpiła bez rankingu (potrzeba było trzech punktowanych turniejów, by uzyskać miejsce na liście WTA), ale udowodniła, że ranking to tylko liczba przy nazwisku. Siłą rzeczy – wszystkie rywalki były notowane wyżej od niej, ale w ogóle jej to nie przeszkadzało. W 4. rundzie wyeliminowała Venus Williams, w półfinale jej młodszą siostrę Serenę. W finale z kolei uporała się z Karoliną Woźniacką, zdobywając drugi wielkoszlemowy tytuł w karierze. Dodatkowo, był to pierwszy US Open wygrany przez nierozstawioną zawodniczkę oraz pierwszy Wielki Szlem wygrany przez matkę od 30 lat. Z miejsca z niebytu wskoczyła na 19. miejsce w rankingu oraz na wielką galę WTA, na której odebrała nagrodę za Powrót Roku. No, raczej…
W kolejnym sezonie obroniła tytuł na US Open, wygrała WTA Finals, a potem dołożyła jeszcze triumf w Australian Open. Krótko po nim wróciła także na chwilę na fotel liderki światowego rankingu. Coraz częściej zmagała się jednak z kontuzjami. W US Open 2011 nie przystąpiła do obrony tytułu, rok później odpadła już w drugiej rundzie, po czym ogłosiła, że żegna się z tenisem na dobre. Miała 29 lat. W kolejnym roku urodziła syna Jacka, a trzy lata później kolejnego (Blake’a). A skoro mowa o urodzinach, to kilka lat później w jej głowie urodziło się coś jeszcze: myśl o kolejnym powrocie. We wrześniu na Twitterze poinformowała, że znów zdjęła rakietę ze ściany i rozpoczęła treningi. – Nie wydaje mi się, żebym musiała coś udowadniać, ale potrzebuję nowych wyzwań i znów chcę być silna. Zobaczymy, czy uda mi się wrócić do formy i czy moje ciało pozwoli mi grać na takim poziomie, na jakim bym chciała – napisała.
Krok pierwszy: Garbine Muguruza
Minęło kilka miesięcy i historia zatoczyła koło. Nienotowana w rankingu była liderka rankingu, mistrzyni Wielkiego Szlema i matka, znów grzecznie wysłała do organizatorów dużego turnieju prośbę o dziką kartę. Dzięki niej dzisiaj zagra w pierwszej rundzie w Dubaju.
Los nie był dla niej zbyt łaskawy, bo w pierwszej rundzie wpadła na Kiki Bertens, ósmą w rankingu i będącą w świetnej formie. Holenderka jednak wczoraj wygrała turniej w Sankt Petersburgu i z powodu przemęczenia zdecydowała się wycofać z imprezy w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Organizatorzy w tej sytuacji na jej miejsce w drabince przesunęli następną w kolejce Garbine Muguruzę. Dla Clijsters to klasyczny przykład wpadnięcia z deszczu pod rynnę. Hiszpanka wprawdzie w rankingu jest o kilka miejsc niżej, ale za to jeśli chodzi o formę, to jest w wielkim gazie. Kilka tygodni temu osiągnęła w końcu finał Australian Open i dziś będzie murowaną faworytką. Za jej zwycięstwo bukmacherzy płacą raptem 1,07, zaś wygraną wracającej na korty Clijsters wycenili na blisko 9:1. Na papierze, szykuje się gładkie 6:1, 6:1. Ale na papierze ten poprzedni powrót Clijsters też nie powinien się udać.
– Czemu wraca? Cóż, odchowała dzieci, trochę jej się nudzi, chce się sprawdzić, zobaczyć. Bardzo jestem ciekaw jej meczu z Muguruzą, ale nie wierzę, żeby mogła go wygrać. Może gdyby wpadła na jakąś młodą, mniej doświadczoną rywalkę, to tak. Ale z Muguruzą? Raczej nie – ocenia Adam Romer, redaktor naczelny miesięcznika TenisKlub. – Oczywiście, nie zapomina się tego, jak się gra. Clijsters zawsze miała umiejętność wygrywania, zwłaszcza tych trudnych meczów. To zostaje, bez względu na to, ile czasu nie grała. Z drugiej strony, tenis w ciągu tych ostatnich 10 lat bardzo się zmienił. Jest dużo bardziej fizyczny, siłowy, zawodniczki są znacznie lepiej przygotowane fizycznie. Clijstes kiedyś wygrywała właśnie dlatego, że sama była atletyczna, to była jej mocna strona. Dziś większość pierwszej setki to tenisistki rewelacyjne pod względem wydolnościowym, więc tej różnicy nie będzie, a ona sama przecież ma prawie 37 lat i urodziła trójkę dzieci.
Marzenie o igrzyskach
Co jeszcze napędza Clijsters? Być może jednym z motywów Belgijki jest marzenie o igrzyskach olimpijskich. W czasie „pierwszej kariery” na światowych kortach, nie wystąpiła na nich ani razu. W 2000 roku na przeszkodzie stanęły jej kwestie zdrowotne. Kiedy jej rodaczka i wielka rywalka Justine Henin zdobywała złoto w Atenach cztery lata później, Clijsters przechodziła rehabilitację po operacji nadgarstka. Na domiar złego, sponsorem belgijskiej ekipy był Adidas, a ona miała kontrakt na wyłączność z mark Fila, więc w efekcie i tak nie mogła zagrać w Grecji. Pekin z kolei przeszedł jej koło nosa, bo chwilę wcześniej po raz pierwszy została mamą.
Na igrzyska wreszcie poleciała w 2012 roku, do Londynu. To jednak znów był okres jej gorszej formy i zmagania się z kolejnymi urazami. Na trawiastych kortach Wimbledonu Clijsters spełniła jednak marzenie o reprezentowaniu Belgii na najbardziej prestiżowej imprezie. Nie tak wiele brakowało, żeby i ta misja zakończyła się sukcesem. Belgijka wygrała bez straty seta mecze z Robertą Vinci, Carlą Suarez Navarro i Aną Ivanović. Niestety, tuż przed strefą medalową wpadła na rozpędzoną Marię Szarapową i musiała uznać jej wyższość. Niedługo potem po raz drugi powiedziała: pas.
Teraz wraca po raz kolejny. Do igrzysk olimpijski w Tokio zostało wprawdzie ponad 150 dni, ale czasu wcale nie jest tak dużo. Tym bardziej, że o kwalifikacji do japońskiej imprezy decyduje ranking po Roland Garros, a do niego zostało już tylko 112 dni. Jednym słowem: jeśli Clijsters naprawdę marzy o drugim olimpijskim występie, musi błyskawicznie zacząć zdobywać punkty. Aby polecieć na igrzyska trzeba być notowanym w okolicach pierwszej sześćdziesiątki rankingu oraz w najlepszej czwórce swojego kraju. Belgia, która w swoim czasie miała dwie tenisistki z okolic pierwszej pozycji, dziś nie ma tylu powodów do zadowolenia. Najwyżej notowaną zawodniczką z tego kraju jest Elise Mertens, która zajmuje 22. miejsce. Alison Van Uytvanck to numer 48., zaś Kirsten Flipkens – 83., a Greet Minnen – 106. Inaczej mówiąc, znalezienie się w gronie czterech najlepszych Belgijek nie musi być wcale trudnym zadaniem. Okolice światowej pięćdziesiątki to poważniejsza sprawa, ale przecież mówimy o Kim Clijsters.
Na igrzyska jednak jeszcze przyjdzie pora. Na razie Belgijkę czeka wyzwanie w postaci Garbine Muguruzy. Z Hiszpanką, także byłą liderką rankingu, jeszcze nigdy nie grała, bo też nie było takiej możliwości. Finalistka tegorocznego Australian Open zawodową karierę zaczęła mniej więcej wtedy, gdy Clijsters po raz drugi żegnała się ze światowymi kortami. Teraz Belgijka, wyjątkowo rzeczowo podchodzi do tego, z kim przyjdzie jej się mierzyć w kolejnym powrocie.
– Nie wydaje mi się, żeby w mojej sytuacji to miało jakiekolwiek znaczenie. Jest wiele spraw, na których chcę się skoncentrować. Za strony mentalnej, fizycznej i emocjonalnej już zaczynam czuć to, co się wydarzy, gdy wejdę na kort – mówi. – Moim najważniejszym celem będzie właśnie poradzenie sobie z takimi sytuacjami, bez niepotrzebnego zamartwiania się. Chcę po prostu czerpać przyjemność z tego zadania, którego się podjęłam. Mam 36 lat i wiem, jak wyglądała moja kariera, która była pełna wzlotów i upadków. Najważniejsze jest to, jak sobie z tym poradzę mentalnie, jak silna jestem w najtrudniejszych sytuacjach. Póki co, bardzo mi się podoba mój powrót. To był ciekawy, choć bardzo trudny proces. Ale najważniejsze jest to, że naprawdę sprawiało mi to przyjemność – dodaje.
JAN CIOSEK
Fot.: Newspix.pl
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS