W najnowszej odsłonie cyklu felietonów “Gorączka złota” Jakub Socha dzieli się wrażeniami po obejrzeniu serialu “Ramy”. Coś mu to przypomina i nasuwa pewien pomysł. Sprawdźcie.
***
Serial nazywa się tak, jak jego główny bohater – “Ramy”. Ramy’ego nosi. Jest trochę zblazowany, nie może się zdecydować. Co tydzień to samo: udać się w piątek po zmroku na modlitwę czy może raczej pójść z kolegami na imprezę? Oto zmartwienia młodego muzułmanina, syna emigrantów, mieszkańca współczesnego Nowego Jorku. Z jednej strony tradycja, religia, zakorzenienie, z drugiej – wolność wyboru, przyjemność, brak zobowiązań. Rodzice chcieliby, żeby się ustatkował, czekają tylko, aż się zgodzi na aranżowane małżeństwo, on sam woli raczej aplikacje randkowe. Chociaż aplikacje też go nie cieszą, nie może znieść powierzchowności zawiązywanych w ten sposób relacji, dziewczyny, z którymi w końcu swata go rodzina, robią wielkie oczy, gdy Ramy opowiada im o wartościach, życiu w zgodzie z islamem. Oto człowiek uwięziony w supermarkecie kultury, który próbuje przestrzegać ramadanu i odmawia modlitwy pod amerykańskim dinnerem. Albo połyka ecstasy na imprezie u wnuczki ortodoksyjnego Żyda, a potem w ramach zadośćuczynienia idzie do meczetu. Na modlitwie nie może się skoncentrować, więc postanawia wziąć się za jego sprzątanie.
W jednym z zabawniejszych odcinków pierwszego sezonu akcja cofa się do września 2001 roku. Młody Ramy zaczyna właśnie interesować się kobietami, koledzy dookoła przechwalają się, który z nich jest większym mistrzem w masturbacji. A on co? Ojciec nie pozwala mu nawet zamykać drzwi do własnego pokoju, więc jak ma ćwiczyć, żeby osiągnąć mistrzostwo? Cudem zdobywa fragment niemającego nic wspólnego z erotyką zdjęcia amerykańskiej damy z przedmieścia, planuje posłużyć się nim w konkretnym celu, w międzyczasie jednak upadają wieże WTC. Zamiast erekcji i orgazmu pojawiają się koszmary, w których występują naprzemiennie Osama bin Laden i kobieta ze zdjęcia. Ramy Youssef, jeden z pomysłodawców serialu, zarazem odtwórca głównej roli, otwarcie opowiada, że w “Ramym” jest sporo z jego własnego życia, ale i życia jego rodziny. Sam serial jest trochę jak jego główny bohater – choć myśli on w gruncie rzeczy tylko o sobie, próbuje z tym walczyć i raz na jakiś czas mu się udaje. Są sceny, a nawet odcinki, gdy Ramy znika z kadru, a na pierwszy plan wychodzą smutki jego matki, która na stare lata zatrudnia się jako kierowca Ubera po to tylko, by wyrwać się z pustego domu, albo dramat Steve’a, przyjaciela z dzieciństwa, chorującego na dystrofię mięśniową, poruszającego się na wózku, próbującego umówić się na randkę z niepełnoletnią dziewczyną poznaną przez internet.
Twórcy wystrzegają się niepotrzebnej napinki. Nie przejmują się nawet, że nie są jakoś specjalnie oryginalni.
Jakub Socha
“Ramy“ jest serialem bezceremonialnym i bezpruderyjnym, są tu na przykład takie sceny, w których Ramy podciera sparaliżowanemu Steve’owi tyłek, a potem pomaga mu zejść z kibla. Twórcy sprawnie przekłuwają balony bigoterii i hipokryzji, mają talent do zderzania różnych gestów i postaw, które są źródłem komizmu. Wystrzegają się niepotrzebnej napinki. Nie przejmują się nawet, że nie są jakoś specjalnie oryginalni. Rama serialu jest trochę podobna do tej z “Atlanty” i bardzo podobna do tej ze “Specjalisty od niczego”. Podobieństwa między “Ramym” a “Specjalistą od niczego” można długo wyliczać: półgodzinne odcinki, krótkie historie rozgrywane w obrębie odcinka, podobny bohater, wpuszczany do coraz to nowych miejsc, reprezentującą tę lub inną mniejszość. Aziz Ansari, pomysłodawca “Specjalisty…”, gra w nim główną rolę i poniekąd gra siebie. Facet się nazywa Dave, mieszka w Nowym Jorku, jest synem emigrantów, ciągle nie znalazł sobie dziewczyny i celu w życiu. Nawet liczba przyjaciół się zgadza – jest ich trzech. Każda z tych postaci jest tak pomyślana, żeby dało się wokół niej zbudować dwie, trzy sceny, a czasem nawet cały epizod. Dave przyjaźni się z Arnoldem, Denise i Brianem, czyli odpowiednio: wielkoludem, lesbijką i Azjatą. Tak jak Ramy, rusza w pewnym momencie w podróż duchową. Różnica jest taka, że Ramy jedzie do Kairu odwiedzić rodzinę, a Dave do Modeny, żeby nauczyć się robić prawdziwy włoski makaron.
“Specjalista od niczego”, mimo że ma niezłe momenty, jest w porównaniu z “Ramym” serialem słabszym. Miejscami irytującym, miejscami mocno odklejonym od rzeczywistości. Mniej śmiesznym. Tutaj wszystko odbywa się szalenie łatwo, kończy się raczej miło niż niemiło, bohaterowie spędzają życie na łażeniu po knajpach i modnych klubach, prowadzeniu infantylnych rozmów o związkach i wymyślaniu sobie sztucznych problemów. Choć w zasadzie nie pracują, stać ich na wynajęcie mieszkania w Nowym Jorku, gadżety i bilety lotnicze. Charakterystyczny dla “Specjalisty…” jest ciekawie pomyślany epizod “Nowy Jorku, kocham cię”, w którym kamera odwraca się od głównych bohaterów i pokazuje sceny z życia kilku przypadkowych nowojorczyków: portiera w drogim apartamentowcu, taksówkarza, który żyje z kilkoma kumplami w ciasnym mieszkaniu, heteroseksualnej pary głuchoniemych. Towarzystwo jest bardzo różnorodne, sytuacje świetnie wymyślone (szczególnie rozegrana w kompletnej ciszy scena, gdy dziewczyna tłumaczy w języku migowym swojemu partnerowi, że istnieje na świecie coś takiego jak Cunnilingus, czemu przygląda się zdegustowana matrona, która, jak się okazuje się, też potrafi migać), puenta jest jednak taka, że w Nowym Jorku każdy może odnaleźć szczęście i że na pewnym poziomie wszyscy jesteśmy równi. Dość daleko jesteśmy w tym miejscu od “Atlanty” – serialu zdecydowanie najbardziej wyrafinowanego i radykalnego z opisywanej tu trójki, pokazującego, że pewne formy wykluczenia są strukturalnie wbudowane w amerykańskie społeczeństwo i nie do przeskoczenia.
Gdy oglądałem “Ramy’ego”, pomyślałem sobie, że tego typu serial, karmiący się stereotypami, Nowym Jorkiem i tęsknotami chłopców, którym trudno dorosnąć i którzy moszczą się w swoim zagubieniu, można odgrywać bez końca w wielu, w delikatnie różniących się od siebie wariantach. Podrzucam za darmo na przykład taki pomysł: jesteśmy w środowisku polskich emigrantów mieszkających w Nowym Jorku, na Greenpoincie. Janek mieszka w domu z rodzicami, ci uciekli z Polski na początku lat 80. Jego ojciec ma małą firmę budowlaną, trochę kaszle, lata temu pracował przy azbeście. Jego mama na czarno pracuje jako sprzątaczka. Jego siostra – śpiewa i gra na organach w kościele, do którego regularnie chodzi rodzina. Janek też chodzi, ale woli reperować swój motor, kocha żużel. I jedną dziewczynę z Meksyku, co ukrywa przed rodzicami. Uczyć mu się za bardzo nie chce. Przygarnia go wujek, który jest właścicielem sklepu z polskimi wędlinami. Janek się tego trochę wstydzi, uważa, że po wyjściu z pracy zawsze śmierdzi. Rzuca więc robotę i pod koniec pierwszego sezonu kupuje bilet i leci do Polski, w której nigdy nie był. Chce odwiedzić rodzinę w Zakopanem i pochodzić po Tarach, myśli, że może uda mu się dostąpić iluminacji i przy okazji wymyślić jakiś pomysł na serial, bo od dłuższego czasu marzy o pisaniu scenariuszy dla Netfliksa. Wyprawa kończy się katastrofą. W Tatrach grasuje zły niedźwiedź i tysiące turystów, Zakopane tonie w smogu. Janek wraca z podkulonym ogonem. Już wie, że jest – na dobre i na złe – skazany na Amerykę.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS