Dramat na feriach w Kenii. Wojtka wyrzuciło z butów na parę metrów
To miały być przyjemne i relaksujące ferie poza Rybnikiem i Polską. Wojciech Parzych wraz ze swoją żoną Katarzyną postanowili pojechać do Kenii. Oprócz safari codziennie też oddawali się swojej pasji – bieganiu. Każdy, kto choć trochę truchta po mieście, zapewne go zna choćby z widzenia.
To się stało tuż przed wylotem do Polski (25 stycznia). Plan był taki, że o godzinie 7.00 idziemy pobiegać sobie plażą 5-8 kilometrów. Towarzyszył nam przyjaciel i nowo poznany znajomy. Traf chciał, że akurat tego dnia był przypływ i woda zalała plażę. Uznaliśmy, że pobiegniemy drogą – wspomina w rozmowie z nami Wojciech Parzych.
Zobacz także
Oczywiście biegli poboczem. Było wyłożone koralowcami.
Z tego, co jeszcze pamiętam, żona biegła pierwsza, za nią znajomy, potem przyjaciel, a na końcu ja. Krzyknąłem tylko: „Kasia, uważaj!”. Ona odskoczyła na bok. Znajomy złamał rękę, a przyjaciel odskoczył na bok. Ja przyjąłem cały cios na siebie. Z tego, co później słyszałem (Wojciech stracił pamięć, a nie świadomość), wyskoczyłem z butów biegowych, które zawsze mocno wiążę. Wyrzuciło mnie na parę metrów w koralowce – dowiadujemy się.
Od razu pojawiła się krew, dużo krwi. Ratowanie potrzebujących nie wygląda w Kenii tak dobrze, jak choćby w Polsce. Towarzysze nie czekali na przyjazd karetki, wsadzili na tuk tuka (trzykołowy motorek), który właśnie przejeżdżał i pognali 6 kilometrów do kliniki.
Jeden kolega trzymał mnie za rękę, drugi za głowę. To był ranek, ludzie w szpitalu byli jeszcze niemrawi. Zanieśli mnie na prześcieradłach na stół operacyjny – mówi Wojciech Parzych.
To był cud
To, co ujrzeli lekarze, mogło nawet ich przyprawić o dreszcze. Rybniczanin został wręcz oskalpowany – z jego głowy zwisał płat skóry. Lewa noga wyglądała tak, jakby była w strzępach. Do tego dochodzi 8 złamań żeber czy wielokrotne złamanie prawego nadgarstka.
Po czasie chirurg powiedział, że oddając mu moją obrączkę, był przekonany, że nie będzie potrzebna. Lekarze najpierw zdecydowali się na ratowanie głowy. Wyczyścili ranę i zaczęli ją łatać. Następnie przeszli do ręki. Pojechałem na intensywną terapię. Dowiedziałem się potem co się stało – słyszymy.
Lekarze nie mogli uwierzyć w to, że po kilku dniach od wypadku rybniczanin zaczyna chodzić.
Usłyszałem, że miałem tyle szczęścia w nieszczęściu, że klinika była blisko. Jakby była 10 kilometrów dalej, to bym nie przeżył. Wykrwawiłbym się do końca. W tym miejscu muszę pochwalić ludzi w Kenii, bo pomagali jak mogli. Pewna pani przyszła do mnie i modliła się w języku suahili, bym wrócił do zdrowia. Odwiedzili mnie też dwaj chłopacy z tuk tuka, byli ładnie ubrani. Robili to z własnej woli, uśmiechali się, podnosili na duchu. Opieka w szpitalu też była rewelacyjna. Właścicielem jest hindus. Zatrudnia hindusów, którzy uczyli się w Anglii. Dzięki nim mówię, dotykam, mam jeszcze tyle do zrobienia – chwali Wojciech Parzych.
Kto potrącił? Policja nic nie wie, ludzie tak
Jak się okazuje, pirat drogowy tuż po wypadku, chciał potrącić jeszcze innych ludzi na drodze. Uciekł w nieznanym kierunku i ślad po nim zaginął.
Wg tamtejszej policji, nic im nie wiadomo na ten temat. Sprawca nie został złapany, nikt z mundurowych nie wie, kto mógł to zrobić. Ludzie swoje jednak wiedzą. Wg kenijskich internautów, to jest ten pan – rybniczanin pokazał nam zdjęcie młodego mężczyzny.
– To Antony M. Człowiek, który ponoć jeździł po ludzi do hoteli i rozwoził ich na safari. Mój przyjaciel rozmawiał z dyrektorem hotelu. Wręczył mu mój wizerunek. Kilka chwil później lekarz otrzymał zdjęcia z internetu z wizerunkiem domniemanego sprawcy – dodaje Wojciech.
Dla kenijskiej policji to było jednak za mało. Sprawa pod tym względem utknęła w martwym punkcie. Przyjaciel Wojciecha próbował nawet interweniować u polskim konsulacie w Kenii. Nieoficjalnie usłyszał, że mężczyzna się gdzieś chowa i czeka aż Polacy nie wrócą do domu.
Firma ubezpieczeniowa stwarza problemy
Wojciech Parzych odnosi się też do komentarzy typu: „czy był ubezpieczony w czasie pobytu w Kenii”. Odpowiada stanowczo – wręcz musiał to zrobić, jeżeli myślał o wyjeździe z Polski. Ferie w Afryce zaplanował dzięki znanemu biuru podróży. Te rekomendowało towarzystwo ubezpieczeniowe. Firma, zamiast ułatwić jak najbardziej leczenie i powrót rybniczanina, zaczęła stwarzać problemy.
Rodzina poleciała do Polski szukać pomocy. W Kenii został ze mną tylko przyjaciel. Starałem się, by był uznany przez ubezpieczyciela jako mój opiekun. Firma powiedziała, że absolutnie nie. Kumpel został więc ze mną na własny koszt. Wg firmy, nie był on mi potrzebny, a było wręcz przeciwnie – zaznacza.
Gdyby nie pomoc Mariusza, rybniczanin musiałby się sam ze wszystkim mierzyć, łącznie z papierologią.
Przychodziły dokumenty do kliniki, które miała je wypełnić. Przygotowywany był lot do domu. Czekaliśmy na informację, że lecę wtedy i wtedy, ale wtedy pojawił się drugi zgrzyt. Lekarz miał wypełnić rubrykę, jeżeli u pacjenta występowały problemy kardiologiczne. Takich problemów u mnie nie stwierdzono, więc lekarz niego nie wypisywał. To był normalny krok dla każdego z nas, dla ubezpieczenia – nie – słyszymy.
Efekt był taki, że lekarz musiał na nowo wypisywać papiery.
Jakiś czas później zadzwoniła do mnie córka. Powiedziała, że mam bilet powrotny. Firma ubezpieczeniowa nie mogła jednak tego zrozumieć, że mój stan się poprawia, że nie było konieczności transportu mnie w pozycji leżącej, a takiej jak w business klasie. Lufthansa zażyczyła sobie, żeby był ze mną ratownik medyczny. To było raczej oczywiste. W niedzielę wieczorem przychodzi informacja, że lot został odwołany, ponieważ firma ubezpieczeniowa zapomniała wykupić wizę swojemu ratownikowi za 50 dolarów. Po raz kolejny lot odwołany, znowu moja nadzieja uleciała. Przez kolejne 4 dni zostaje w Kenii – mówi Wojciech Parzych.
Koniec końców rybniczaninowi udało się wrócić do domu (11 lutego). Nie ma jednak (mimo starań) kontaktu z towarzystwem ubezpieczeniowym.
Nie mam żadnych wiadomości od ubezpieczyciela. Nie wiem, czy pokryli koszta mojego pobytu w szpitalu, czy „wiszę” im jakąś kwotę. Zabrakło po prostu ludzkiego podejścia. Nawet gdy moja żona dzwoniła do firmy, nie przyznano jej operatora. Cały czas musiała dzwonić na infolinię.
Wojciecha Parzycha odwiedziliśmy w ubiegłym tygodniu w WSS nr 3. Czekała go kolejna operacja rekonstrukcji nadgarstka. Przy okazji lekarze zajęli się też 5-centymetrową dziurą w głowię, bo nie chciała się goić.
Jeszcze kilka dni temu koledzy i koleżanki rybniczanina wypisali szereg zadań do wykonania:
1. konieczna jest operacja i wykonanie przeszczepu skórnego na głowie
2. złamane 8 żeber wymaga silnych środków przeciwbólowych
3. nadal sączy się krew i płyny w płucach
4. całkowicie rozsypany nadgarstek prawej ręki wymaga skomplikowanego zabiegu składania wieloodłamowego złamania
5. zerwane dwie głowy mięśnia czworogłowego lewej nogi wymagają najpewniej zamocowania
6. ogromny wysięk w okolicy mięśnia czworogłowego świadczy o poważnych uszkodzeniach i musi być ciągłe ściąganie płynu
7. zniszczona łękotka lewego kolana (to najtrudniej będzie przywrócić do działania)
8. zerwane dwa więzadła lewego kolana niezbędne do jego stabilizacji
Na pomoc Wojtkowi
Znajomi i przyjaciele rybniczanina rzucili się mu na pomoc. Za nami turniej piłki nożnej RAP, w miniony weekend w Jejkowicach rozegrano mecz charytatywny. Przed nami też bieg na rybnickim rynku.
Ludzie pokazują naprawdę dużo pozytywnej energii. Nigdy nie byłem nauczony brać, zawsze pomagałem i miałem z tego satysfakcję. Karma wraca i to jest chyba prawda. Szczerze mówiąc, jestem zszokowany. Zazwyczaj to my jako Rybnicka Grupa Biegowa coś robiliśmy dla potrzebujących – jakieś biegi, inne wydarzenia dla dzieciaków, które potrzebowały pomocy. To my byliśmy od tego, teraz los się odwrócił – mówi wzruszony.
Wojciech Parzych rozkleił się, gdy zobaczył wpisy swojego sąsiada chorującego na stwardnienie rozsiane.
Oddał zabawki na aukcję dla „pana, który przybija mu piątki w windzie”. Wyłem jak małe dziecko. To, co ludzie robią dla mnie i mojej rodzinie – przerosło mnie to. Chcę podziękować wszystkim tym, którzy nic nie musieli, a robią. Postaram się być na wszystkich organizowanych wydarzeniach – zapowiada nasz rozmówca.
—
Wojciech Parzych wyjaśnia też zamieszanie związane z internetową zbiórką na zrzutka.pl.
Na początku była weryfikacja, tego, co moi znajomi napisali. Lekarze wypisali 3 kartki A4, a admini odblokowali zrzutkę. Po jakiejś tam kwocie jest jednak kolejna weryfikacja. Zrzutka chce bym przedstawił orientacyjną kwotę mojej rehabilitacji. Mnie jest jednak ciężko powiedzieć, co trzeba rehabilitować i ile to będzie trwało. Mój znajomy rehabilitant przedstawił mi orientacyjny czas tego procesu. Zrzutka została odblokowana, można wpłacać pieniądze na cele rehabilitacyjne i zdrowotne – zaznacza.
Pieniądze dla Wojtka Parzycha można wpłacać TUTAJ. Udało się zebrać już ponad 90% kwoty!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS