To ciekawe zjawisko. Zaczęło się od pikników charytatywnych i festynów parafialnych. Można było zjeść swojskie ciastko i wypić kawę, a dwa czy pięć złotych z naszego portfela lądowało na koncie instytucji pomocowej. Dzięki tym pieniądzom z „małego co nieco” udało się stworzyć i utrzymać niejedno dzieło: świetlice socjoterapeutyczne, ośrodki dla osób niepełnosprawnych czy kuchnie dla ubogich. Jak Polska długa i szeroka polubiła festyny ze swojskim jadłem. To jadło tworzyło ważne społecznie miejsca, ale i społeczeństwo obywatelskie. Bo żeby kupić i zjeść, trzeba najpierw przygotować, upiec, zorganizować i sprzedać.
Obecnie wymiar lokalny „jedzenia charytatywnego” zatacza coraz szersze kręgi i wręcz wychodzi poza parafie czy niewielkie organizacje. Coraz więcej fundacji, stowarzyszeń, instytucji pomocowych, wykorzystując prosty pomysł, by smakosza nakarmić, wychodzi z czymś słodkim, słonym i kofeinowym do szerokiego odbiorcy. I z niewielkich nawet miejscowości czy organizacji, dzięki mediom społecznościowym i współczesnym środkom komunikacji oraz nowoczesnym pomysłom na reklamę, trafia do coraz większej liczby ludzi. Częstuje i karmi, a dzięki temu tworzy społeczność dużo większą niż lokalne możliwości. Rozwija cele statutowe, ratuje od biedy, wykluczenia. Warto się poczęstować, by i inni mieli zdrowie.
Coś dla kawoszy
Pierwszej „charytatywnej kawy” na masową skalę można się było chyba w Polsce napić w Pallotyńskiej Fundacji Misyjnej Salvatti.pl. W Warszawie powstał sklep Amakuru, który oferował wyroby z Afryki. W kawiarni, stacjonarnie lub na wynos, można było skosztować wyśmienitej kawy. Ziarna sprowadzano dzięki polskim misjonarzom z krajów afrykańskich. Dochód ze sprzedaży rękodzieła i kawy jest przeznaczany na realizację projektów dobroczynnych, takich jak budowa oddziału położniczego w Kigali (Rwanda), zakup kalkulatorów i podręczników dla uczniów szkoły ekonomicznej w Baffousam (Kamerun). Gdy w Polsce pijemy wyśmienity napar, również dzieci ulicy Casa Hogar w Kolumbii mają lepszą opiekę, a młodzież z ubogich rodzin w miejscach, gdzie panują bieda, klęski żywiołowe i wojny, a gdzie działają pallotyni – otrzymuje wykształcenie.
Kawosze mogą też wesprzeć… zakony klauzurowe. – Zaczęło się od spotkań Konsulty Wyższych Przełożonych Zakonów Męskich, podczas których podejmowano wspólne inicjatywy, aby m.in. mieć tańsze połączenia sieci komórkowej czy taniej kupować paliwo – mówi saletyn ks. Paweł Bryś. – W czasie rozmów okazało się też, że wszyscy pijemy dużo kawy. Znalazł się szybko rzemieślnik, który podjął się wypalania kawy dla nas. Nie chodziło o przepiękne i drogie opakowanie, lecz o jakość zawartości. Najpierw kawę wypalał wyłącznie dla zakonów męskich. Niebawem dołączyły siostry zakonne. A od początku od każdego kilograma sprzedanej kawy złotówka trafiała na potrzeby sióstr klauzurowych. Dziś za pośrednictwem konsulty męskiej pieniądze są przekazywane dla żeńskiej konsulty klauzurowej. – A ponieważ nasza kawa jest wyśmienita, środków wystarcza na opłaty i jej funkcjonowanie – mówi ks. Bryś. – Akcja bowiem się rozrosła i powstał sklep internetowy, więc kawosze chętnie się w nim zaopatrują, mając świadomość, komu w ten sposób pomagają.
Z dziennika Edmunda
Kawa zakonna pomogła przygotować również mniejsze serie kaw. – Inicjatywa Kawy z Edmundem pochodzi niemal wprost z jego „Dziennika”. Bardzo często zapisywał: „piłem kawę” – chociaż nie wiemy, czy prawdziwą, czy zbożową – opowiada s. Monika Duda, służebniczka Bogarodzicy Dziewicy Niepokalanie Poczętej.
Bł. Edmund Bojanowski, bo o nim mowa, był człowiekiem niezwykle aktywnym, kreatywnym, energicznym i tworzącym dobro. Założycielem sióstr służebniczek. – Jego życie to jeden wielki akt miłosierdzia względem bliźniego – opowiada s. Monika. – Poprzez Kawę z Edmundem chcemy zwrócić uwagę na potrzebę bycia dobrym w świecie. Chcemy zachęcić, by tak jak Edmund ludzie pili kawę i myśleli o potrzebach swoich bliźnich.
Na opakowaniu kawy od służebniczek czytamy: „Pijąc kawę każdego dnia, nabieraj nowych sił, by jak Edmund czynić konkretne dobro i w ten sposób zmieniać świat na lepsze”. – Jeżeli chociaż co dziesiąta osoba, pijąc kawę z Edmundem, pomyśli, co może dobrego zrobić, to cel produkcji tej kawy będzie spełniony – uśmiecha się s. Monika.
Kolejnym ważnym celem sprzedaży jest wsparcie stowarzyszeń pomocowych prowadzonych przez służebniczki, m.in. Placówki Wsparcia Dziennego „Promyki Nadziei” dla dzieci i Dziennego Domu Pomocy „Dom Symeona i Anny” dla osób starszych i niepełnosprawnych.
Jedzenie z misją
Sprzedawanie kawy czy jedzenia w szczytnym celu, prócz – co jasne – zgromadzenia potrzebnych funduszy na konkretne działania, ma i inne funkcje.
– Znana zapewne wielu s. Anna Bałchan niedawno robiła własnoręcznie smalec, gdyż chciała się odwdzięczyć darczyńcom wspierającym powstawanie Centrum św. Józefa – opowiada fundraiser Szczepan Kasiński. – A więc sprzedawanie czy nawet ofiarowywanie jedzenia może być sposobem na odwdzięczenie się za hojność. To jednocześnie sposób ściągnięcia uwagi na akcję, danie od siebie czegoś konkretnego. W efekcie obie strony – darczyńca i przedstawiciel fundacji czy dzieła – czują się dobrze, coś sobie ofiarowały; pojawia się głębsza więź. Bywa, że dzięki podobnym akcjom wokół dzieła przybywają coraz to nowe osoby, a więc spełnia to również funkcję promocji.
Coraz częściej organizacje opiekujące się osobami z dysfunkcjami intelektualnymi czy fizycznymi podejmują się też działalności gastronomicznej. Jest to stosunkowo prosty sposób na aktywizowanie podopiecznych, dawanie im pracy, ukazanie sensu działań. Przeróżne przedsiębiorstwa społeczne, chociaż przechodzą obecnie kryzys wywołany pandemią, przygotowują dania na wynos, bywa, że prowadzą kawiarnie czy restauracje.
– Zyski idą na działalność statutową, a klienci wiedzą, co i dlaczego wybierają – mówi Kasiński. – To ważne, że właśnie dokonując zakupu, robimy więcej. Niejako zmieniamy świat na lepsze.
Jowita Pietrak jest kierowniczką Pierogarni u Aniołów – dwóch warszawskich restauracji, z których dochód przeznaczony jest na warszawsko-praską Caritas, oraz inicjatywy Mimochodem – Polskiej Kuchni Pudełkowej.
– W naszej kuchni chodzi przede wszystkim o pasję, misję i smak. Pasję, z jaką nasi pracownicy naprawdę ciężko pracują, misję, jaka przyświeca nam dzięki Caritas i temu, że zysk przekazujemy na pomoc potrzebującym. Ale ważny jest też smak – niepowtarzalnie dobry i domowy – mówi pani Jowita. W pierogarni, do której (przynajmniej przed pandemią) ustawiały się kolejki, można zjeść wiele rodzajów pierogów oraz swojskie zupy i inne dania. Bez liczenia kalorii i bez chemii.
– Udało się stworzyć miejsce szczególne. U nas każdy czuje się jak w domu. Dbamy, żeby nasze lokale były pełne dobrego smaku i klimatu. Domowego, przytulnego, bez nadęcia – mówi J. Pietrak.
Gdy wybuchła pandemia, pani Jowita stworzyła kolejny projekt: Mimochodem – Polską Kuchnię Pudełkową. – Uratowało to 16 miejsc pracy! Nie gotujemy fit, nie gotujemy dietetycznie i dla gwiazd. Gotujemy dla zwykłych, zabieganych ludzi, którzy chcą zjeść zdrowo, smacznie i domowo. Nasi klienci to matki małych dzieci, osoby samotne czy pracownicy korporacji. Ludzie, którzy nie mają czasu na samodzielne gotowanie, ale którym nie jest wszystko jedno, gdzie zakupią gotowe dania. U nas można zamówić całodniowe wyżywienie, które przyjedzie pod wskazany adres – i będzie smakować – śmieje się pani Jowita. – Cztery lub pięć posiłków, robionych z sercem, które cieszą podniebienie, ale i pomagają osobom potrzebującym.
Według pani Jowity przyszłość polskiej gastronomii to w dużym stopniu przedsiębiorstwa łączące smak ze szczytnym celem. – Stanowczo takie podejście do jedzenia, takie „charytatywne co nieco”, szlachetnie formuje, zarówno spożywającego posiłek, jak i osoby, którym dzięki temu się pomaga – podsumowuje pani Jowita.•
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS