Wszystko poszło jak należy. Nie mam na co narzekać. Czuje się zawodowo spełniony. Co niby miało pójść nie tak i z czym?
Pamięta pan początki transformacji, prezesi banków obruszali się przed trzydziestu laty, gdy mówiono o nich bankierzy. Bo bankier to ma bank i od bankowca różni się tym, czym rentier od rencisty.
Oczywiście w jakimś wymiarze dzisiaj jestem akcjonariuszem banków, w których pracowałem, ale marginalnym. Byłem beneficjentem prywatyzacji Banku Handlowego, ale dopiero na sto którymś miejscu, bo kryteria alokacji akcji oparte były na stażu pracy i wysokości pobieranego wynagrodzenia. Mam mały pakiet akcji JP Morgan. W raportach rocznych mBanku wykazuję, że mam dzisiaj około 35 tysięcy akcji mBanku.
W banku, który jest wart kilka miliardów euro, ktoś zatrudniony w nim jako pracownik co do zasady nie ma szansy, by się uwłaszczyć. Znam paru prezesów, którym być może udało się to w pewnym stopniu, ale nazwisk nie będę wymieniał. To dotyczy raczej krajów ościennych.
Na Pekao SA miał pan chrapkę jeszcze w 1998 roku, będąc w Handlowym. Wtedy lansował pan teorię budowy narodowych czempionów, zanim to stało się modne. Ale dostał od ministra Emila Wąsacza czarną polewkę, a Pekao SA kupili Włosi z Unicredit.
Wciąż mam prezentację z września 1998 roku, którą przygotowałem dla ministra Wąsacza. Uważałem, że skoro planujemy wejście do Unii Europejskiej, to powinniśmy zadbać o to, żeby ośrodki decyzyjne przynajmniej części prywatyzowanych banków były mocno osadzone w Polsce. Zresztą kilka lat wcześniej prywatyzację Handlowego przeprowadziliśmy według francuskiego modelu z lat osiemdziesiątych – nazywanego tam Noyau Dur (twarde jądro) – który pozwalał oprzeć strukturę zarządczą banków giełdowych na rozproszonym, długoterminowym kapitale francuskim. Pomysł łączenia Handlowego z Pekao SA nazwałem właśnie tworzeniem flagowej instytucji o narodowej tożsamości. Niestety, nie przebiłem się z tym poglądem. Miałem wielu adwersarzy. Sponsor mojej prezesury w Banku Handlowym prof. Leszek Balcerowicz wprost ze mną polemizował, że kapitał nie ma paszportu. Nawet ludzie, z którymi bliżej i dłużej się znałem, jak prof. Marek Belka, z dystansem przyjmowali moją argumentację.
Kapitał ma więc jednak narodowość?
Ma, ale to nie jest jakiś patriotyczny „bonasizm” narodowy, tylko subtelne, kontekstowe ważenie racji. Kapitał ma wysoki, choć nie absolutny poziom tej tożsamości i związku z osadzeniem w kraju, w którym są jego ostateczne struktury zarządcze. Przed dwoma laty siedziałem tu niedaleko, w Hotelu Europejskim, na lunchu z Jamie Dimonem, prezesem JP Morgana, i on w co trzecim zdaniu używał sformułowania „narodowy interes” i myślał o amerykańskim. Nie było żadnego skrępowania, a mówimy o prawdopodobnie najbardziej globalnym banku z obecnością na całym świecie.
W mBanku też pan słyszał od głównego akcjonariusza Commerzbanku coś o niemieckim interesie?
Nie, Niemcy bardzo ważyli słowa. Zapewne na skutek zdarzeń historycznych wątek niemieckich interesów nigdy nie był akcentowany. Moje doświadczenia z akcjonariuszami niemieckimi są wybitnie dobre, a pracowałem przecież ze Szwajcarami, Szwedami, Holendrami, Amerykanami, Hindusami i Anglikami.
Jak przejawia się w praktyce różnica między narodowością kapitałów?
W pewnym uproszczeniu różnica pomiędzy inwestorem anglosaskim a niemieckim jest taka, że jeżeli masz racjonalny argument, to Niemiec miałby kłopot emocjonalny, żeby cię nie wysłuchać, i kłopot intelektualny, żeby argumentować odmiennie, skoro rozumie twoją linię rozumowania. Nie wiem, czy to klasyczna filozofia niemiecka spowodowała, ale takie mają samoograniczenia. Jeśli rozmawiasz z Amerykaninem, to on powie ci: „Cezary, you might be right, but we have different agenda”. I koniec dyskusji. W krajach anglosaskich wielokrotnie to słyszałem. Francuzi potrafią to ładniej ująć, ale są gdzieś na tej skali między Niemcami i Amerykanami. No i są jeszcze bardziej „zawili” południowcy, ale z nimi mniej miałem interakcji.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS