A A+ A++

Miłość kibiców Celty Vigo do Aleksandra Mostowoja można z pozoru łatwo wytłumaczyć. Rosyjski zawodnik rozegrał dla klubu prawie trzysta spotkań, zdobył w jego barwach siedemdziesiąt bramek. Większość – nieprzeciętnej urody. Jako kapitan powiódł ekipę Célticos do największych sukcesów w jej historii. Proste? No proste. Wydaje się jednak, że El Zar de Balaídos („Car z Balaídos”) ujął sympatyków Celty mimo wszystko czymś więcej, niż tylko potężnymi strzałami z dystansu, efektownymi dryblingami i dośrodkowaniami na nos. Oczarował ich przede wszystkim swoim nieustępliwym charakterem. Awantury z arbitrami. Wściekłe okrzyki pod adresem kolegów z zespołu, gdy któremuś zdarzyła się niedokładność. Złośliwe, niekiedy brutalne faule. To wszystko stanowiło dla Mostowoja chleb powszedni.

Rosjanin nie był na boisku aniołkiem, poza nim zresztą też nie. Żądza zwycięstwa często przysłaniała mu na murawie rozsądek, a nawet chwilowo odbierała rozum. Trzeba mu jednak oddać – gdy otoczyli go w Celcie wartościowi partnerzy, a gra ofensywna drużyny zaczęła się kręcić wokół niego, niewielu można było wskazać w Europie rozgrywających, którzy potrafili rządzić zespołem w równie spektakularnym i skutecznym stylu co „Car”.

Przenieśmy się na moment w czasie do 25 listopada 1999 roku, bo to być może dzień największej chwały w niespełna stuletniej historii Celty Vigo. Galicyjska drużyna podjęła wtedy przed własną publicznością Benficę Lizbona w ramach pierwszego spotkania trzeciej rundy Pucharu UEFA. Trudno było przed pierwszym gwizdkiem arbitra wskazać faworyta tej konfrontacji – dwumecz zapowiadał się na naprawdę wyrównaną batalię. Oczywistym było, że przed własną publicznością Celta poszuka zwycięstwa, żeby do rewanżu przystąpić choćby z jednobramkową zaliczką. Ale Benfica miała kim się bronić i miała kim się odgryzać z przodu. W drużynie występowali między innymi Robert Enke, Karel Poborský, Maniche, Nuno Gomes czy João Pinto.

Sympatycy „Orłów” musieli jednak porzucić marzenia o awansie już po pierwszej połowie spotkania. Piłkarze Celty do szatni zeszli bowiem z prowadzeniem 4:0. Finalnie stadionowy zegar na Balaídos wskazał wynik 7:0 dla gospodarzy.

Szok.

Ekipa Juppa Heynckesa została w Hiszpanii kompletnie upokorzona. Na następnym treningu Benfiki pojawiło się kilka tysięcy kibiców, którzy zelżyli i wybuczeli drużynę przygotowującą się do kolejnego spotkania w lidze. Prezydent klubu obawiał się, że niezadowolenie może się przerodzić w zamieszki, więc namówił zawodników do wystosowania oświadczenia, w którym piłkarze przeprosili fanów za swoją kompromitację. Krótką przemowę wygłosił oficjalnie João Pinto, kapitan zespołu. Obiecał kibicom poprawę i pokajał się w imieniu drużyny. Ponoć nie były to z jego strony do końca szczere przeprosiny, ponieważ Pinto uważał, że sportowcowi może się przytrafić klęska, nawet straszliwych rozmiarów. Ale dla świętego spokoju odklepał co mu kazano. Eskalacja konfliktu naprawdę mogłaby się źle skończyć.

– Przez kilka miesięcy musieliśmy unikać spacerów po ulicy – przyznał Paulo Madeira, były obrońca Benfiki. – Kibice długo nam tego wyniku nie darowali. To była przesada. Sami też ocenialiśmy krytycznie nasz występ, ale są jakieś zasady wzajemnego szacunku.

Do takiego stanu potrafiła doprowadzać rywali tamta Celta.

Jednym z głównych bohaterów sławetnego triumfu nad lizbończykami był rzecz jasna Mostowoj. Choć strzelił „Orłom” tylko jedną bramkę, nie ulegało wątpliwości, kto na boisku rozdaje karty. Rosjanin do gola dorzucił trzy asysty oraz kilka fenomenalnych sztuczek technicznych. W kolejnej rudzie Pucharu UEFA hiszpańska drużyna nie zdjęła zresztą nogi z gazu – rozjechała 4:0 Juventus z Ancelottim na ławce i Alessandro Del Piero w składzie. Célticos grali naprawdę piękny futbol.

Celta Vigo 4:0 Juventus Turyn (Puchar UEFA 1999/2000).

Zatrzymali się dopiero w ćwierćfinale rozgrywek, ulegając Lens. Mostowoj nie mógł zagrać w dwumeczu z powodu urazu.

Rosjanin pojawił się natomiast na boisku w derbowym starciu z Deportivo La Coruña, które w 2000 roku sięgnęło po mistrzostwo kraju. Tamtego dnia gwiazdor rywali, brazylijski wirtuoz Djalminha, praktycznie w każdym kontakcie z piłką szukał przewinienia, z wprawą udając pokrzywdzonego.

Mostowoja tego rodzaju zagrywki doprowadzały do szewskiej pasji. No i w końcu dał się sprowokować. Doszło do ścięcia między oboma zawodnikami. Djalminha najpierw w swoim stylu teatralnie udał sfaulowanego, potem w ogólnym zamieszaniu palnął jeszcze Aleksandra w tył głowy. Wówczas rozjuszony gwiazdor Celty opluł swojego przeciwnika. Chciałoby się rzec – cały Mostowoj. Z jednej strony fantastycznie utalentowany, z drugiej – zatrważająco bezmyślny. Dziewięć czerwonych kartek obejrzanych w barwach Celty nie wzięło się przecież z niczego, choć sam Rosjanin zwykł zapewniać, że był zawodnikiem absolutnie bezkonfliktowym. Dało się jednak zauważyć bez użycia lupy, że to niedoszły hokeista – skłonność do bitki miał ewidentnie we krwi.

Jak w ogóle doszło do tego, że Mostowoj stał się „Carem” w hiszpańskiej Galicji?

Cóż, historia zaczęła się zgodnie z ponadczasowym spostrzeżeniem Tomasza Manna: – Nie ma nie-polityki. Wszystko jest polityką.

***
Kibicowałem Dynamu Kijów, więc nie chciałem odchodzić do Spartaka Moskwa. Myślałem sobie wtedy: „Po co taki klub mógłby potrzebować chłopaka takiego jak ja?”. Bałem się, że tam przepadnę.
Aleksandr Mostowoj
***

26 grudnia 1991 roku Rada Najwyższa – główny organ ustawodawczy Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich – uchwaliła uroczyście deklarację o samorozwiązaniu, wieńcząc tym samym długotrwały proces rozpadu państwa, które przez kilkadziesiąt lat obejmowało swoją strefą wpływów całkiem pokaźną część świata, między innymi skrywając ze żelazną kurtyną obszar Europy Środkowo-Wschodniej. Poprzedniego dnia urząd złożył Michaił Gorbaczow, autor słynnej pieriestrojki i ostatni formalny przywódca ZSRR. Sowiecka flaga symbolicznie zniknęła wtedy z budynku Kremla, a w jej miejscu załopotał biało-niebiesko-czerwony sztandar Federacji Rosyjskiej.

„Związek Sowiecki, zrodzony z marzeń, umiera” – pompatycznie ogłosił na pierwszej stronie amerykański New York Times.

Gdy pod kolosem rozleciały się wreszcie jego gliniane nogi, trzeba było rzecz jasna ustalić nowy geopolityczny i gospodarczy porządek świata. Również i w futbolowej rzeczywistości zaszły nieuniknione zmiany.

W listopadzie 1991 roku dobiegł końca ostatni sezon sowieckiej ekstraklasy. Tak się akurat złożyło, że trzy pierwsze pozycje w lidze zajęły wówczas zespoły moskiewskie – mistrzowski tytuł powędrował do CSKA, drugie miejsce w stawce zajął Spartak, na trzeciej lokacie uplasowało się zaś Torpedo. Należy jednak pamiętać, że do rozgrywek przystąpiło też mnóstwo drużyn wywodzących się z pozostałych republik związkowych. Sześć zespołów ukraińskich, po jednym z Uzbekistanu, Tadżykistanu, Białorusi i Armenii. Na zapleczu sowieckiej ekstraklasy nie brakowało klubów kazachstańskich, mołdawskich czy azerbejdżańskich. Do tego doliczyć wypada rodzynki z Turkmenistanu i Kirgistanu. Krótko mówiąc – pełna różnorodność. Wymagająca usystematyzowania, gdy Sowietskij Sojuz przeszedł do historii, a kolejne republiki proklamowały niepodległość. Kluby z Gruzji i Litwy już wcześniej odmówiły zresztą udziału w lidze ZSRR.

Część nowo powstałych federacji trafiła pod egidę Azjatyckiej Konfederacji Piłkarskiej (AFC). Pozostałe – w tym rosyjska – zostały natomiast z czasem włączone w szeregi Unii Europejskich Związków Piłkarskich (UEFA).

Był taki czas, gdy czerwona koszulka reprezentacji Związku Radzieckiego – z charakterystycznym napisem CCCP wyszytym na piersi – mroziła krew w żyłach większości przeciwników podczas najważniejszych międzynarodowych imprez piłkarskich. Ale odkąd piętnaście republik rozdzieliło się i ruszyło w stroją stronę, rosyjski futbol przestał odgrywać aż tak istotną rolę na światowej arenie.

– Gruzini, Litwini, Ukraińcy… Obywatele niepodległych narodów czuli początkowo wielką dumę z możliwości utworzenia własnych rozgrywek piłkarskich. Dopiero po latach dotarło do nich, że w sensie sportowym koniec ligi sowieckiej był niepowetowaną stratą dla tej części świata – pisze Robert Edelman, znawca historii wschodniego futbolu. – Już nigdy nie powstała na świecie liga choćby porównywalna z radziecką ekstraklasą, która scalała odległe lądy i stanowiła piłkarski produkt naprawdę o wysokiej jakości.

Po rozpadzie Związku rosyjskie czy ukraińskie kluby – wcześniej całkiem zamożne i silne sportowo – jeden po drugim utraciły protekcję, jaką za czasów świetności ZSRR roztaczały nad nimi państwowe przedsiębiorstwa i politycy, w tym prominentni przedstawiciele partyjnej wierchuszki. Najlepsi gracze ostatniego sezonu radzieckiej ekstraklasy jak z procy wystrzelili zatem w stronę klubów z Europy Zachodniej. W poszukiwaniu sportowych wyzwań, a przede wszystkim wyższych zarobków i generalnie lepszego standardu życia. Przykłady? Jest ich mnóstwo. Igor Koływanow, król strzelców rozgrywek z 1991 roku, wylądował we Włoszech. Dmitrij Kuzniecow, jeden z liderów mistrzowskiej ekipy CSKA, skierował się natomiast do Hiszpanii. Podobnie jego kolega z zespołu, Igor Korniejew. Także Oleg Salenko i Dmitrij Radczenko – gwiazdy odpowiednio Dynama Kijów i Spartaka Moskwa – wyruszyli niebawem na podbój Półwyspu Iberyjskiego.

Nazwiska można mnożyć – to był prawdziwy exodus.

Aleksandr Władimirowicz Mostowoj, kolejna ze znaczących postaci moskiewskiego Spartaka, nie chciał pozostać w tyle. W styczniu 1992 roku podpisał kontrakt z Benficą Lizbona, gdzie grało już zresztą dwóch jego rodaków: Siergiej Juran oraz Wasilij Kulkow.

Urodzony nieopodal Leningradu Mostowoj niemal od początku swojej kariery był związany właśnie ze Spartakiem Moskwa. Dlaczego, skoro nie przyszedł na świat w stolicy kraju, lecz w dzisiejszym Petersburgu? Odpowiedź jest prosta. Władimir Mostowoj – ojciec piłkarza – w drugiej połowie lat sześćdziesiątych odbywał służbę wojskową w obwodzie leningradzkim. Tam się zakochał i pobrał, a owocem tego związku był właśnie Aleksandr. Po zakończeniu służby Władimir powrócił w rodzinne strony, oczywiście już z familią u boku. Dostał przydział na mieszkanie w Łobni, mieście położonym jakieś 25 kilometrów od stolicy ZSRR.

Matka małego Aleksandra zatrudniła się tam jako fryzjera, a jej mąż powrócił do zajęcia, od którego oderwał go obowiązkowy pobyt w koszarach. Wznowił swoją piłkarską karierę. To właśnie Władimir zaraził syna miłością do futbolu. Sam nie był wielkim zawodnikiem, lecz jego pasja znacznie przewyższała talent.

– Myślę, że miałem szczęśliwe dzieciństwo – opowiadał Mostowoj w rozmowie z portalem sports.ru. – Nie mogę powiedzieć, by było trudne. Żyłem normalnie, jak wszyscy. Świetnie się uczyłem. Nawet kiedy dostałem gorszy stopień, rodzice się nie denerwowali – wiedzieli, że jestem najlepszy w klasie. Nie znosiłem tylko nauki o historii Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Tysiące dat do wykucia. Kto co zrobił, jakie przemówienie wygłosił. Bzdury, które do niczego nie prowadziły. (…) Wtedy dzieciaki większość wolnego czasu spędzały na uprawianiu sportu, ja akurat dzieliłem uwagę między futbol i hokej na lodzie. Muszę jedynie przyznać, że często się biłem. Tutaj był ze mną największy problem. Na boisku też mi się to niestety zdarzało. Taki był wtedy sport wśród młodych Rosjan. Nie dało się przetrwać na podwórku bez walki.

Wojowniczy Mostowoj zapowiadał się na całkiem niezłego hokeistę, lecz ostatecznie poszedł w ślady ojca i rozpoczął na poważnie treningi piłkarskie. Przyjęto go do szkółki CSKA, jednej z najbardziej prestiżowych w Moskwie. Długo tam jednak nie zabawił – trenerzy ocenili, że nastolatkowi zwyczajnie brakuje potencjału na duże granie. Aleksandr musiał sobie zatem poszukać miejsca gdzieś indziej. Nie rozpaczał nad tym szczególnie – jak junior CSKA mieszkał w moskiewskim internacie, gdzie lokowano też dzieciaki z tak zwanych „trudnych rodzin”. Funkcjonowanie w takim środowisku to była ciężka przeprawa.

Jego talent docenił niespodziewanie słynny Oleg Romancew – na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych znakomity piłkarz Spartaka i reprezentacji Związku Radzieckiego. W 1984 roku Romancew zaczynał swoją – jak się miało później okazać, niezwykle obfitą w sukcesy – trenerską karierę. Podjął pracę w drugoligowym klubie Krasnaja Priesnia. Ten nieduży moskiewski zespół uchodził w tamtym czasie za satelicką drużynę Spartaka. Początkujący szkoleniowiec miał tam nabrać doświadczenia, przygotować się do objęcia w przyszłości posady pierwszego trenera właśnie w Spartaku. Jedną z jego pierwszych decyzji było przygarnięcie pod skrzydła Mostowoja.

Romancew sądził, że CSKA popełniło olbrzymi błąd, wypuszczając z garści taką perełkę. Miał zamiar zagrać lokalnym rywalom na nosie.

W 1985 roku Krasnaja Priesnia oficjalnie zatrudniła u siebie szesnastoletniego pomocnika.

– To było dla mnie jak sen. Byłem nastolatkiem, a trafiłem do drugoligowego zespołu i otrzymywałem coś, co się nazywało stavka. W praktyce była to po prostu pensja. Wielka sprawa dla takiego dzieciaka jak ja, bo w ZSRR nie funkcjonował – przynajmniej teoretycznie – zawodowy sport – opowiadał Mostowoj w rozmowie z portalem jotdown.es. – Płacili mi początkowo około sześćdziesięciu rubli miesięcznie. Dla porównania – mój ojciec jako elektryk z wieloletnim stażem pracy zarabiał osiemdziesiąt. Inna sprawa, że nie miałem na co tych pieniędzy wydać, bo w Rosji niczego nie było w sklepach.

Młody Aleksandr Mostowoj (w środku).

– Połączyła mnie z trenerem Romancewem niesamowita więź – przyznał Mostowoj. – Stał się moim drugim ojcem. On zaczynał wtedy swoją karierę trenerską, ja piłkarską. To nas w pewien sposób zjednało. Myślę, że tylko dzięki niemu zostałem profesjonalnym zawodnikiem. Wszystkiego mnie nauczył.

W drugoligowym klubie Aleksandr spędził udany sezon. Zaledwie jeden. Sprawy nabrały bowiem tempa.

Szkoleniowiec Spartaka Moskwa, charyzmatyczny Konstantin Bieskow, uznał, że nie ma na co dłużej czekać i nadszedł już odpowiedni czas, by przesunąć utalentowanego piłkarza do docelowej drużyny. Co ciekawe, Mostowojowi nieszczególnie się ta perspektywa sportowego awansu podobała. Był szczęśliwy w swoim skromnym klubie, grając dla ulubionego trenera. Za Spartakiem generalnie nie przepadał, kibicował Dynamu Kijów. No i przede wszystkim – nie chciał jeszcze próbować swoich sił w tak potężnej ekipie. „Czerwono-Biali” w sezonie 1986 uplasowali się na trzecim miejscu w lidze, a ich ambicje sięgały jeszcze wyżej. Mostowoj obawiał się więc, że może nie udźwignąć presji. Jednak Bieskow – stary wiarus, wielokrotnie odznaczony weteran, mówiąc z rosyjska, Wielkiej Wojny Ojczyźnianej – był absolutnie nieprzejednany. Chciał chłopaka u siebie, więc go dostał. Aleksandr nie miał tu wiele do gadania.

Szybko zresztą przekonał się, iż przenosiny do Spartaka to dla niego ruch ze wszech miar korzystny. Bieskow okazał się dla młodego właściwym nauczycielem. Surowym, bo czegóż innego można się spodziewać po dawnym funkcjonariuszu OMSBON-u (Samodzielnej Brygady Zmotoryzowanej Specjalnego Przeznaczenia). Ale jednocześnie prezentującym zdumiewająco nowoczesne podejście do futbolu.

Gieorgij Jarcew, były podopieczny Bieskowa, zapamiętał swojego szkoleniowca tak: – Na jego treningach czułem się jak na uczelni podczas wykładu. Nigdy wcześniej nie słyszałem, by ktoś w podobny sposób analizował grę. Konstantin Iwanowicz przedstawiał nam wciąż świeże, nowatorskie pomysły, często paradoksalne, wręcz oszałamiające. Niektórych początkowo w ogóle nie rozumieliśmy – dopiero po zastosowaniu ich w praktyce dochodziliśmy do wniosku, że są znakomite. Przeciwnicy nie potrafili za naszym trenerem nadążyć.

Sam Bieskow opowiadał natomiast o swojej filozofii: – Zawsze zależało mi na jak najdokładniejszym zrozumieniu samej gry. Gdy inni trenerzy zwracali uwagę przede wszystkim na warunki fizyczne danego zawodnika, ja starałem się dotrzeć do jego głowy. Wychodziłem z założenia, że odpowiednie przygotowanie szybkościowe i techniczne może zrekompensować brak typowo fizycznych atutów, ale nieodpowiednie podejście do futbolu zahamuje rozwój nawet największego talentu. Czasami wciągałem do zespołu jakiegoś chłopaka, mając pełną świadomość jego słabości. Wierzyłem, że pomogę mu rozwinąć skrzydła. Wiele razy się rozczarowałem, oszukiwałem samego siebie – mówił szkoleniowiec. – To bardzo przykre. Nie ma nic smutniejszego niż zobojętnienie młodego, utalentowanego człowieka, który ma wielką szansę, by coś znaczącego osiągnąć w życiu. Niestety – sukces wymaga charakteru, samodyscypliny. Do celu trzeba dążyć fanatycznie. Trener może wyznaczyć drogę, ale zawodnik musi chcieć, by przemierzyć ją wraz z nim.

Mostowoj nie zawiódł pokładanych w nim nadziei. Już w pierwszym sezonie rozegranym w barwach Spartaka zdobył mistrzostwo Związku Radzieckiego. A to był rzecz jasna dopiero początek popisów dziewiętnastolatka.

***
Aleksandr Mostowoj mnie zadziwiał, szczególnie pod kątem prowadzenia piłki. Ofensywny pomocnik – grał dobrze obiema nogami. Dla mnie – jako napastnika – idealny zawodnik do dogrywania piłek. Wiązał dwóch obrońców i potrafił niekonwencjonalnie zagrać podanie. W Strasbourgu za dużo się z nim nie nagrałem, ale pracować z nim na treningach to była czysta przyjemność.
Tomasz Frankowski
***

„Czerwono-Biali” wyprzedzili wtedy w tabeli Dnipro Dniepropietrowsk i Żalgiris Wilno. Reszta moskiewskich klubów została daleko w tyle.

Obawy ofensywnego pomocnika o regularność występów okazały się w zasadzie nieuzasadnione. Mostowoj rzeczywiście nie zawsze był podstawowym piłkarzem mistrzowskiej ekipy, ale w lidze pojawił się na boisku aż osiemnastokrotnie, zdobywając sześć goli. Całkiem niezły bilans jak na niemal zupełnego żółtodzioba. Jedenasty tytuł w historii klubu to była w pewnej mierze również i jego zasługa, choć w gronie najlepszych ligowców jeszcze wówczas Aleksandra nie wymieniano – otrzymał jedynie tytuł objawienia sezonu. Do najlepszej jedenastki sowieckiej ekstraklasy trafiło natomiast kilka innych, w tamtym czasie bardziej istotnych dla Spartaka postaci. Przede wszystkim legendarny bramkarz, Rinat Dasajew, a także stoper Wagiz Chidijatullin, rozgrywający Fiodor Czerienkow i napastnik Siergiej Rodionow.

Same gwiazdy reprezentacji ZSRR, było się więc od kogo uczyć piłkarskiego rzemiosła. Mostowoj o miejsce w wyjściowym składzie Spartaka rywalizował często ze wspomnianym Czerienkowem. Konkurenta miał zatem poważnego, ulubieńca miejscowej publiczności.

Gdy tylko młody zawodnik zaczął błyszczeć talentem u boku bardziej doświadczonych zawodników, zainteresowali się nim ponownie działacze CSKA. Zrozumieli swój błąd i chcieli przechwycić Mostowoja z powrotem. Typowym dla siebie sposobem, czyli poprzez powołanie go do wojska. Przedstawiciele Spartaka nie byli jednak w ciemię bici i zdołali w porę storpedować niecne kombinacje lokalnych oponentów. Sam Mostowoj też nie palił się do odejścia – w zespole pod skrzydła wzięli go dwaj bramkarze – wspomniany Dasajew oraz jego zmiennik, znany i lubiany Stanisław Czerczesow. Charakterni golkiperzy prędko wpoili chłopakowi miłość do czerwono-białych barw. – Wyobraźcie sobie, że na pierwszym zgrupowaniu Spartaka trafiłem do pokoju z Dasajewem! – ekscytuje się Mostowoj nawet po tylu latach. – Ja, dzieciak, w jednym pokoju z taką gwiazdą. Domyślam się, że nie był z tego zadowolony, ale w końcu zostaliśmy kumplami.

Poza tym – kto by chciał odchodzić CSKA, skoro to Spartak zgarnął mistrzowski tytuł? Aleksandr wystąpił w przeszło połowie meczów ligowych, zatem przysługiwała mu nagroda specjalna za ten sukces – nowiutka Wołga, model GAZ-3102.

Cieniem na mistrzowskim sezonie 1987 kładzie się właściwie wyłącznie występ Spartaka w Pucharze UEFA.

Moskiewska ekipa pożegnała się z rozgrywkami już w drugiej rundzie, w kompromitujących okolicznościach przegrywając dwumecz z niemieckim Werderem Brema. U siebie „Czerwono-Biali” wygrali aż 4:1, by w rewanżu przerżnąć po dogrywce 2:6 i wylecieć za burtę turnieju. W Rosji fatalnie odebrano tę klęskę, ponieważ do opinii publicznej przedostała się pogłoska, jakoby piłkarze podczas wyjazdu do Bremy nieszczególnie skoncentrowali się na futbolu. – Do dziś mam w domu płaszcz, który kupiłem sobie wtedy w Niemczech – wspominał ze śmiechem Mostowoj. – Wszyscy nas oskarżali, że przed rewanżem nie myśleliśmy o grze, tylko o zakupach i handlu. Cóż, mieli stuprocentową rację! Nikt się przecież nie spodziewał, że możemy wypuścić z rąk taką przewagę. (…) Podczas zgrupowań reprezentacji lepiej nas pilnowano. Nie mogliśmy z nikim rozmawiać, poruszaliśmy się po mieście wyłącznie w grupkach, zawsze po opieką kogoś z personelu technicznego. Czyli – agenta KGB.

Werder Brema 6:2 Spartak Moskwa (Puchar UEFA 1987/88).

Kolejny sezon był już zdecydowanie mniej udany. Zarówno dla Spartaka, jak i – paradoksalnie – dla samego Mostowoja. W 1988 roku moskiewska drużyna nie obroniła mistrzowskiego tytułu w lidze ZSRR, spadając na czwarte miejsce w stawce. Do tego słabiutko wypadł występ „Czerwono-Białych” w Pucharze Europy. Spartak wyleciał z rozgrywek już w drugiej rundzie, kompletnie zdeklasowany przez przepotężną w tamtym czasie Steauę Bukareszt. Defensorzy rosyjskiej ekipy nie znaleźli żadnego sposobu na okiełznanie Gheorghe Hagiego. Pojawiało się również coraz więcej głosów o wewnętrznych konfliktach w drużynie. Weterani ścinali się między sobą, niektórzy mieli też na pieńku z trenerem Bieskowem. Ten chaos zdecydowanie drużynie nie służył. – Bieskow rządził twardą ręką, podstawą jego przywództwa był zawsze wzbudzany w piłkarzach strach – tłumaczy wspomniany Robert Edelman. – W okresie pieriestrojki takie metody dowodzenia zespołem traciły już na skuteczności. Zawodnicy także chcieli mieć coś do powiedzenia, tymczasem Bieskow nie wyobrażał sobie demokracji wewnątrz piłkarskiej szatni.

Pozycja Mostowoja w zespole stawała się coraz mocniejsza, lecz z jakością jego występów, co tu kryć, bywało różnie. Dawał o sobie również znać charakterek zawodnika, który zdecydowanie zbyt często oglądał żółte i czerwone kartki. Pracował na reputację awanturnika.

Władze klubu zadecydowały ostatecznie – co dość naturalne wobec kiepskich wyników – o zmianie na stanowisku szkoleniowca. Za stery chwycił wówczas znany Mostowojowi z dawnych lat Oleg Romancew. Już w 1989 roku przywrócił on Spartak na ligowy tron, a w 1991 roku powiódł drużynę do półfinału Pucharu Europy, eliminując po drodze między innymi jak zwykle mocarny Real Madryt i Napoli z Diego Maradoną w składzie. Cenne skalpy, bez dwóch zdań.

Aleksandr pod okiem swojego ulubionego trenera przepięknie rozkwitł. Wyrósł nie tylko na gwiazdę „Czerwono-Białych”, ale całej ligi i w ogóle rosyjskiej piłki. Dwukrotnie wybrano go do jedenastki sezonu radzieckiej ekstraklasy.

Kiedy reprezentacja ZSRR zdobywała na mistrzostwach Europy w 1988 roku srebrny medal, jeszcze nie rozpatrywano Mostowoja przy powołaniach do seniorskiej kadry. Wskoczył jednak do niej już na początku lat dziewięćdziesiątych, opromieniony sukcesem, jakim było zwycięstwo na młodzieżowym Euro. W finale turnieju ekipa ZSRR dwukrotnie pokonała Jugosławię, choć w bałkańskim zespole roiło się od wschodzących gwiazd europejskiego futbolu, takich jak Jarni, Boban, Mijatović, Bokšić czy Prosinečki.

– Nasze starcia z Realem Madryt i Napoli w Pucharze Europy doskonale pamiętam do dziś – wspominał ten okres swojej kariery Mostowoj. – Kiedy Maradona przyjechał na Łużniki, pojawiło się trzysta tysięcy zapytań o bilety. Diego nie dotarł zresztą do ZSRR z resztą zespołu, tylko przyleciał prywatnym samolotem. Nie potrafiliśmy zrozumieć, jak to możliwe. Jakiś człowiek może mieć swój własny samolot?! Nie mieściło nam się to w głowie. (…) Nie wiem, czy obecnie w ogóle dopuszczono by nas do gry w takich warunkach, jakie wtedy panowały w Moskwie. Właściwie zero trawy na boisku, graliśmy po prostu na piachu. Nikt się tym jednak nie przejmował. Interesował nas wyłącznie futbol. Zagrałeś dobrze, kochano cię. Spisałeś się słabo – lepiej, żebyś nie szukał wymówek.

– Zadanie było proste: wyjść i grać. Nikt z nas nie trząsł przed meczem kolanami, nawet przed Maradoną. Jestem dumny, że do wszystkiego doszedłem dzięki swoim umiejętnościom. W tamtym czasie nasz kraj przeżarty był korupcją. Każdy sektor życia, również futbol. Ja nie potrzebowałem nieczystych sztuczek, kroczyłem własną ścieżką – dodał.

– W 1991 roku mieliśmy naprawdę wielkie szanse na zdobycie Pucharu Europy. Myślę, że działacze klubu trochę za bardzo się zadowolili zwycięstwami z Realem i Napoli, a zlekceważyli Olympique Marsylia, z którym odpadliśmy w półfinale rozgrywek – mówił Rosjanin. – U siebie przegraliśmy aż 1:3, bo zmagaliśmy się… z jet-lagiem. Tuż przed meczem wzięliśmy udział w towarzyskim turnieju w Japonii. Dla pieniędzy. Kompletnie nas to wybiło z rytmu. Ale sami też się nie popisaliśmy. Wydawało nam się, że możemy wygrać z każdym, poczuliśmy się zbyt pewni siebie. To nas ostatecznie zgubiło.

Kompilacja efektownych trafień Mostowoja dla Spartaka ze wspaniałym podkładem muzycznym.

W 1991 roku Mostowoj indywidualnie rozegrał swój najlepszy sezon na rosyjskich boiskach – zdobył aż trzynaście bramek w lidze, do tego dorzucił również wiele spektakularnych asyst i efektownych dryblingów. Wyrósł na niekwestionowanego lidera drugiej linii Spartaka, więc znalazł się naturalnie na celowniku wielu zachodnioeuropejskich klubów. Jako się rzekło – kolejne gwiazdy czmychały w tamtym czasie z Rosji, przede wszystkim na południe Starego Kontynentu. Futbol przestał wzbudzać powszechne zainteresowanie obywateli, którzy – w obliczu rozpadu sowieckiego imperium – mieli inne sprawy na głowie, niż wizyty na piłkarskich stadionach. Frekwencja na niektórych obiektach spadła niemal do zera. – Ludzie całe dnie spędzali w kolejkach po żywność. To miało dla nich pierwszorzędne znaczenie, a nie futbol – zauważa cytowany już Edelman. – Prestiż rozgrywek dramatycznie podupadł. Piłkarze zaczęli wtedy wręcz uciekać z ligi. Większość z nich chwytała się pierwszej z brzegu oferty zagranicznego transferu.

Mostowoj był bardziej wybredny.

Nie przeszedł do Bayernu Leverkusen, choć to właśnie „Aptekarze” w pierwszej kolejności starali się skaptować do siebie utalentowanego Rosjanina. Jemu jednak znacznie bardziej przypadła do gustu propozycja z Benfiki Lizbona. Nie tracił czasu – kontrakt z portugalskim klubem dogadał już w grudniu 1991 roku, choć do nowego klubu trafił dopiero latem 1992. Wcześniej nie można go było zarejestrować.

 – Nawet nie wiem na jakiej zasadzie podpisałem kontrakt z Benficą. Wpisano tam jakąś kwotę w portugalskiej walucie, której wartości nie znałem – opowiadał Mostowoj. – Ludzie, którzy załatwiali mój transfer do Leverkusen prawie mnie za to zabili.

Zbliżający się do dwudziestych czwartych urodzin Aleksandr wiele sobie wtedy obiecywał po współpracy z trenerem Svenem-Göranem Erikssonem. Zresztą – w Lizbonie grało już dwóch jego rodaków, w tym Wasilij Kulkow, którego Mostowoj znał jak zły szeląg jeszcze z czasów juniorskich. Transfer na pierwszy rzut oka wyglądał więc na idealne rozwiązanie, strzał w dziesiątkę. Tym bardziej, że „Orły” zaliczane były w tamtym czasie do ścisłej czołówki najlepszych klubów Starego Kontynentu – nie tylko dlatego, że nie schodziły z ligowego podium. Benfica dwukrotnie – w 1988 i 1990 roku – grała w finale Pucharu Europy. Trofeum ostatecznie nie zdobyła, ale naprawdę niewiele jej zabrakło do postawienia kropki nad i.

W rundzie wiosennej sezonu 1991/92 pojawiły się jednak pewne perturbacje. Lizbończycy ponieśli serię dotkliwych klęsk – przedwcześnie odpadli z Pucharu Europy, przegrali wyścig o mistrzostwo kraju, wylecieli z Pucharu Portugalii. Nawet krajowego Superpucharu nie udało im się zimą zgarnąć. Po prostu klapa na wszystkich frontach. W efekcie Eriksson pożegnał się z pracą, a w klubie przeprowadzono mini-rewolucję. Kiedy Mostovoi wylądował wreszcie na Estádio da Luz, była to już inna drużyna niż ta, z którą podpisywał kontrakt. Zmienił się szkoleniowiec, dokonano paru kadrowych roszad. Rosjanin nie odnalazł dla siebie miejsca w tej układance. – Straciłem tam prawie trzy lata kariery. Kompletnie zmarnowany czas – narzekał w wywiadzie.

Aleksandr spędził w Benfice kompletnie nieudany sezon 1992/93, praktycznie w ogóle nie pojawiał się na murawie. W połowie kolejnych rozgrywek wypożyczono go do SM Caen, zespołu walczącego desperacko o utrzymanie w lidze francuskiej.

Straszliwy zjazd dla chłopaka, który uchodził za jeden z najgorętszych talentów europejskiego futbolu.

Kolejny raz potwierdziła się jednak słuszność powiedzonka, że czasem dobrze jest zrobić krok w tył, by potem wykonać kilka sprawnych susów do przodu. Mostowoj szybko zaczął grać pierwsze skrzypce w cieniującym zespole Caen i wydatnie pomógł drużynie utrzymać się w lidze. Udane występy ofensywnego pomocnika na francuskich boiskach sprawiły, że działacze Racingu Strasbourg – zespołu znacznie poważniejszego niż Caen – postanowili wyratować go z lizbońskiego potrzasku. Ściągnęli do siebie Rosjanina na stałe.

ECk2YrcXUAEIqqI

Mostowoj w barwach Strasbourga.

Mostowoj w Alzacji odnalazł wreszcie bezpieczną przystań – rozegrał dla Strasbourga dwa znakomite sezony. Strzelał, dryblował, zaskakiwał kapitalnymi rajdami. Bywał nawet porównywany do Platiniego. Znów stał się zatem gorącym towarem na rynku transferowym. – Myślę, że początkowo za bardzo udzielił mi się styl życia południowców. Zachłysnąłem się tym – przyznał uczciwie Aleksandr po latach. – To było wszystko było dla mnie nowe. Dorastałem nie tylko będąc pod nieustanną kontrolą sowieckiego systemu, ale też będąc bardzo blisko mojej rodziny. Nagle okazało się, że jestem w Lizbonie sam. Jestem gwiazdą, mam pieniądze, nic mnie nie ogranicza. Szok. Łatwo się w tym zagubić. Wielu młodych piłkarzy przepadło z tego powodu. Czasem marnując sobie karierę, a czasem w ogóle życie.

Latem 1996 roku niespełna 28-letni Mostowoj poinformował właściciela Strasbourga, że chciałby poszukać szansy w mocniejszym klubie, najchętniej poza ligą francuską. W Racingu osiągnął sufit, wypracowując z klubem awans do Pucharu UEFA i finału Pucharu Francji. Marzył o znacznie większych wyzwaniach. Rządzący klubem Rolland Weller obiecał swojemu gwiazdorowi, że nie będzie blokował ewentualnych propozycji transferowych i sprzeda Mostowoja, jeśli tylko klub otrzyma zadowalającą ofertę.

Po czym… wywindował swoje finansowe oczekiwania do niebotycznych wymiarów, odstraszając między innymi dwa kluby rzymskie – Lazio i Romę – które chciały ściągnąć Mostowoja do siebie. Gdy wieści o działaniach prezydenta dotarły do Mostowoja, krewki Rosjanin dostał ataku furii. Urządził Wellerowi potężną awanturę. Bez skandalu się nie obeszło, ale ostatecznie udało mu się wymusić wymarzony transfer.

Kibice Racingu wybaczyli Aleksandrowi nieeleganckie pożegnanie. W 2006 roku wybrali go w głosowaniu piłkarzem stulecia.

Sęk w tym, że najciekawsze propozycje już zdążyły przejść Mostowojowi koło nosa. Lazio wzmocniło ofensywę ściągnięciem Pavla Nedvěda ze Sparty Praga. Roma postawiła z kolei na Martina Dahlina z Borussii Mönchengladbach. Na tapecie pozostała tylko oferta ze strony Celty Vigo, jedenastego zespołu hiszpańskiej La Ligi. Trudno było uznać przeprowadzkę na Estadio Balaídos za jakiś wyjątkowo spektakularny przeskok w karierze dla piłkarza w wieku Mostowoja. Ale Rosjanin był tak wściekły na działaczy Strasbourga, że chciał się po prostu wynieść gdziekolwiek. Złożył zatem podpis na kontrakcie i wart niespełna dwa miliony euro transfer do Celty stał się faktem.

***
Wielu piłkarzy nie posiadających wielkiego talentu trafiało do największych klubów w Europie. Ja spędziłem najlepsze lata kariery w przeciętnej drużynie. Wtedy wierzyłem, że możemy pokonać każdego. Dziś wiem, że byłem naiwny. Trochę to frustrujące, niektórych wyborów żałuję.
Aleksandr Mostowoj
***

– Powiem szczerze – trudno mi było zadomowić się w Celcie – przyznał Mostowoj w wywiadzie udzielonym portalowi sportbox.ru. – Nie ze względów życiowych. Liznąłem trochę hiszpańskiego języka, żyjąc w Portugalii przyzwyczaiłem się też do klimatu. Chodziło o kwestie czysto sportowe. Nie sądziłem, że w hiszpańskiej lidze może grać tak prowincjonalny klub. Miałem w głowie wyidealizowany obraz hiszpańskiego futbolu. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem bazę treningową Celty, pomyślałem, że ktoś robi sobie ze mnie żarty. Ale to nie był dowcip, więc się naprawdę przeraziłem. Kilka baraków, kawałek jakiegoś pola, które trudno nazwać profesjonalnym boiskiem. Zapytałem kierownika drużyny, co to ma znaczyć. Odpowiedział, że tu trenuje pierwszy zespół. Musieliśmy brać prysznic po kolei, na zmianę, bo działał tylko jeden. Brakowało ciepłej wody. Za szatnie służył namiot. Co za dramat!

Cóż – nie tego się na pewno Rosjanin spodziewał, gdy odchodził ze Strasbourga.

Celta Vigo – już z Mostowojem w składzie – z gigantycznymi kłopotami wywalczyła w ogóle utrzymanie w ekstraklasie. Sezon 1996/97 Célticos zakończyli na szesnastym miejscu w tabeli. – W drużynie nikt nie rozumiał, na czym polega futbol. Ci piłkarze naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że trzeba gryźć trawę, żeby wywalczyć dobry wynik. Po porażce 0:3 w autokarze było wesoło, wszyscy śpiewali i się świetnie bawili. Nie mogłem pojąć takiego podejścia. Pytałem: „Z czego się tak cieszycie? Z tego, że za tydzień znowu dostaniemy po dupie?” – opowiadał Aleksandr.

– Inny przykład. Przyjeżdżamy na Santiago Bernabéu, gramy z Realem Madryt. Przedmeczowa rozgrzewka. I moi koledzy z drużyny kłócą się, czy przegramy trzeba, czy czterema bramkami. Myślałem, że dostanę szalu – dodał Rosjanin. – Popadłem wtedy w konflikt z wieloma zawodnikami. Nasi kibice byli wspaniali, a my w ogóle nie odwdzięczaliśmy się im za doping dobrą grą.

Frustracja Mostowoja eksplodowała 11 maja 1997 roku. Celta grała na wyjeździe ze Sportingiem i remisowała 1:1. W na kwadrans przed końcem spotkania szkoleniowiec Célticos dokonał ostatniej zmiany. Kilka chwil później Sporting wyszedł na prowadzenie. Mostowoj stracił nad sobą panowanie i… opuścił boisko. Po prostu. Kierował się już do szatni, gdy dopadł go kapitan zespołu, Patxi Salinas. Hiszpański stoper siłą wciągnął zagotowanego Mostowoja na murawę. Jak nietrudno się domyślić – Celta nie odrobiła strat i straciła komplet punktów. Wtedy nikt nie mógł się spodziewać, że Aleksandr dorobi się w przyszłości na Balaídos przydomka „Car”. Ta scenka zresztą w pewnym sensie podsumowuje postać Mostowoja – piłkarza niekiedy aż nazbyt opętanego żądzą zwycięstwa.

Takie podejście miało swoje oczywiste zalety – Rosjanin niejako wymuszał na swoich partnerach maksymalne zaangażowanie, samemu świecąc w tym względzie przykładem. Ale zdarzało mu się zwyczajnie przeginać, bo jak inaczej określić ostentacyjne, niekiedy wyjątkowo chamskie opieprzanie kolegów z zespołu w trakcie gry, albo brutalne faule, wynikające z czystej frustracji?

– Nie jest tak, że w Galicji nic mi się nie spodobało – zapewnił jednak Mostowoj. – Mają tam doskonałą kuchnię – to chyba główna rekompensata za fatalną pogodę, można sobie urozmaicić deszczowe dni przepysznymi potrawami. No i naprawdę świetne wino, te portugalskie i francuskie się nie umywają. Poza tym – jeśli chodzi o kwestie sportowe, to już w moim drugim sezonie Celta zaliczyła gigantyczny skok jakościowy. Pozbyto się paru maruderów, a ich miejsce zastąpili naprawdę świetni piłkarze. Staliśmy się jedną z najlepszych drużyn nie tylko w Hiszpanii, ale i w Europie. Ludzie uwielbiali oglądać nasze mecze, serio! I nie mówię tutaj tylko o kibicach Celty. Wcześniej płatne kanały hiszpańskiej telewizji transmitowały niemal wyłącznie spotkania Realu Madryt i FC Barcelony. Ale my graliśmy tak efektownie, że w pewnym momencie pokazywano nas nawet częściej niż Barcę. 

Cóż – nie ma w tych słowach grama przesady.

Przed sezonem 1997/98 do zespołu dołączył rodak Mostowoja i jego bliski kolega ze Spartaka Moskwa, Walerij Karpin. Dwaj rosyjscy zawodnicy – obaj znani z twardego charakteru i zamiłowania do ofensywnej gry – natychmiast złapali na boisku chemię i uczynili z Celty czołową ekipę w lidze. Do drużyny trafiali zresztą kolejni kapitalni zawodnicy – Claude Makélélé, Mazinho, Míchel Salgado, Ljubosław Penew, Benni McCarthy, Juanfran, Haim Revivo czy Gustavo López. Powstała w Vigo naprawdę konkretna paka, która dorobiła się reputacji – jak mawiają Anglicy – zabójców gigantów. Célticos potrafili się wyłożyć w meczu z oponentem z dołu tabeli, ale najsłynniejszych oponentów tłukli bez litości. Szczytem wszystkiego był triumf 5:1 nad Realem Madryt w 1999 roku.

Już po trzydziestu pięciu minutach gry Celta prowadziła czterema golami. „Królewscy” zostali sprani na kwaśne jabłko.

Celta Vigo 5:1 Real Madryt (La Liga 1998/99).

W latach 1998 – 2003 najgorszym wynikiem dla Celty w lidze była siódma lokata. Z perspektywy czasu można oczywiście rezultaty ekipy z Vigo potraktować jako pewne rozczarowanie, bo wydaje się, że był tam potencjał na coś więcej niż tylko regularna gra w Pucharze UEFA. Célticos – w przeciwieństwie do lokalnych rywali z Galicji czyli Deportivo de La Coruña – nie zdołali najwspanialszego okresu w swojej historii potwierdzić żadnym trofeum. Najbliżej sukcesu było w 1999 roku, lecz w finale Pucharu Króla lepszy od Celty okazał się Real Saragossa. Choć Mostowoj wyprowadził swoją drużynę na prowadzenie już w piątej minucie spotkania.

Niemniej – tak obfitych w wielkie zwycięstwa lat Celta nie przeżyła ani wcześniej, ani później. W sezonie 2003/04 udało się nawet Mostowojowi wystąpić w Champions League i zawędrować do 1/8 finału rozgrywek. Równolegle do historycznych wyczynów na europejskiej arenie klub zanotował jednak spadek z hiszpańskiej ekstraklasy. – Wielki wstyd. Właściciele przestali nam płacić, kierownicy stracili kontrolę nad klubem. Wszystko się rozleciało.

Tym przykrym akcentem 36-letni, nękany kontuzjami „Car” pożegnał się z Estadio Balaídos.

Odejść z Celty mógł zresztą znacznie wcześniej. Kiedy w listopadzie 1998 roku Alessandro Del Piero doznał bardzo poważnej kontuzji, włodarze Juventusu właśnie w Mostowoju widzieli zawodnika, który może pociągnąć ofensywę „Starej Damy” pod nieobecność Włocha. Rosjanin dogadał się nawet z turyńczykami odnośnie szczegółów kontraktu, ale działacze Celty żądali za niego zbyt wielkich pieniędzy, więc negocjacje padły. Do Italii trafił Juan Esnáider z Espanyolu. Nie udało się również dopiąć przenosin Mostowoja do Liverpoolu, a The Reds także widzieli Aleksandra u siebie. Hiszpańskie media przez lata plotkowały również o tym, że rosyjskim czarodziejem zainteresowany jest Real Madryt. Choć to chyba rzeczywiście były tylko pogłoski.

– Kluby z Premier League zabiegały o mnie nawet w 2004 roku, gdy ogłosiłem zakończenie kariery – wspominał Mostowoj. – Ale nie dałem się namówić. Zawsze powtarzam, że to w Hiszpanii gra się w piłkę na najwyższym poziomie. Ostatecznie w maju 2005 roku podpisałem jeszcze krótki kontrakt z Deportivo Alavés, bo poprosił mnie o to Dmitrij Piterman, właściciel klubu, z którym się przyjaźniłem. Zagrałem tam tylko w jednym spotkaniu. Doszedłem do wniosku, że na mnie już czas.

EP2g69QXUAA34R2

Mostowoj i van der Sar.

Być może Mostowoj miałby więcej motywacji do kontynuowania swojej futbolowej przygody gdyby nie wydalenie z reprezentacji narodowej. Po porażce Rosji z Hiszpanią w pierwszym meczu fazy grupowej mistrzostw Europy 2004 gwiazdor Celty w ostrych słowach skrytykował metody szkoleniowe selekcjonera Sbornej, Gieorgija Jarcewa. Selekcjoner się wściekł i wyrzucił weterana ze grupowania kadry.

Reprezentacyjna kariera Mostowoja to generalnie pasmo mniejszych i większych rozczarowań.

Udało mu się rozegrać jeden mecz na mistrzostwach świata w USA, gdzie Rosja odpadła już w fazie grupowej. Do tego komplet spotkań w grupie Euro 1996, zakończonego kolejną klęską w pierwszej fazie mistrzostw. Potem przyszło kompletnie spartaczone spotkanie z Cyprem w eliminacjach do mundialu we Francji, po którym Mostowoj został na wiele miesięcy odsunięty od drużyny narodowej. Rosjanie na turniej w ogóle wtedy nie pojechali. Podobnie jak na Euro 2000, gdy reprezentacja okryła się niesławą, przegrywając rywalizację o drugie miejsce w eliminacyjnej grupie z Ukrainą. Niemoc udało się przełamać dopiero awansem na mistrzostwa świata w Korei i Japonii. Mostowoj znalazł się wśród powołanych przez Olega Romancewa, lecz występy uniemożliwiła mu kontuzja. Summa summarum – za wiele się Aleksandrowi tych meczów na dużych imprezach nie uzbierało.

– Nie ma co ukrywać, niewiele osób ciepło wspomina tamte lata w wykonaniu reprezentacji Rosji – stwierdził cierpko Mostowoj. – Najbardziej żal mi oczywiście Euro 2004. Pojechaliśmy na turniej grupą weteranów, mieliśmy wielkie nadzieje. A potem Jarcew wyrzucił mnie z drużyny, choć tak naprawdę nie udzieliłem żadnego kontrowersyjnego wywiadu, moje wypowiedzi zostały wyolbrzymione przez hiszpańskich dziennikarzy. Myślę, że Jarcew szukał pretekstu, żeby się mnie pozbyć. Dlatego kapitanem uczynił Smertina, a nie mnie. Turniej w Portugalii to jeden z najgorszych momentów mojej kariery. Nie życzę nikomu takich przeżyć.

***

30 stycznia 2020 roku wypożyczony do Celty Vigo został rosyjski napastnik, Fiodor Smołow. Trudo mu będzie jednak dorównać sławie „Carowi” i Karpinowi. – Kiedy trafiałem do Celty, to był skromny klub – wspominał Walerij. – Nic w nim nie było, cudem utrzymał się w lidze. To nieprawdopodobne, czego udało się nam dokonać. Celta przeżyła swoje złote lata.

Co doradza mu Mostowoj?

– Dobrze by było, gdyby nauczył się języka hiszpańskiego – zauważa Aleksandr. – Wiem z własnego doświadczenia, że na początkowym etapie zagranicznej kariery komunikacja jest bardzo ważna. Kluczowe jest jednak to, co dzieje się na boisku. Język piłkarski jest uniwersalny – jeśli Smołow strzeli kilka bramek, wszyscy go docenią. Ja zawsze starałem się żyć w ten sposób. Przemawiać na boisku, strzelać bramki, prezentować zdolności przywódcze. Czasem się zastanawiam, jak potoczyłaby się moja kariera, gdyby transfer do Liverpoolu albo Realu doszedł jednak do skutku. Ale dzisiaj niczego już przecież nie zdołam zmienić.

MICHAŁ KOŁKOWSKI

Tweet

***
INNE WSPOMINKOWE TEKSTY AUTORA

Komu potrzebny Cantona, gdy w drużynie jest Yeboah?

Cel dla Piątka? Stać się w Berlinie legendą jak Marcelinho

O krok od mistrzostwa, czyli nie do końca złote lata GKS-u Katowice

Lenczyk. Historia mędrca czy aroganta?

Zahartowany przez porażki. Pierwsze kroki Kobego Bryanta w NBA

***

etoto

fot. NewsPix.pl

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułPOSTANOWIŁY PRZYJŚĆ DO SZKOŁY W PIŻAMACH
Następny artykułProgram TV 21-23 lutego 2020. Jakie filmy warto zobaczyć w telewizji?