A A+ A++

Gdyby francuski festiwal i Fabryka Snów byli parą, status ich związku na Facebooku brzmiałby „to skomplikowane”.

Po okresie fascynacji i fazie głębokiego kryzysu obie instytucje weszły w epokę małżeństwa z rozsądku. Hollywood potrzebuje Cannes jako reklamowego bilbordu, a festiwal błyszczy światłem odbitym od hollywoodzkich gwiazd. Obecność na Croisette nie gwarantuje sukcesu w box offisie (jak choćby w przypadku nieudanej „Grace, księżnej Monako” Oliviera Dahana, biografii jednej z ulubienic festiwalu), ale pomaga zaoszczędzić na międzynarodowej promocji. Szefowie wielkich wytwórni/potentaci światowej dystrybucji nie przepadają jednak za Konkursem Głównym. Raz, bo rzadko mają w nim szanse na nagrody. Dwa, bo europejskie wyróżnienia to broń obosieczna. Bywają pocałunkami śmierci, jak w przypadku „Misji”. Film dostaje łatkę artystycznego, czyli trudnego, i normalna publiczność nie chce go oglądać. Komu w USA potrzebna jest Złota Palma, skoro większość Amerykanów o niej nie słyszała?

Inna sprawa, że francuscy krytycy, którzy swego czasu nadawali ton filmoznawcom całego świata, przy swoim uwielbieniu dla pojedynczych hollywoodzkich mistrzów gardzą drogim kinem rzemieślniczym i regularnie – od samego początku – narzekają na poziom konkursu. Swemu niezadowoleniu dali wyraz szczególnie po pięćdziesiątej siódmej edycji (2004), roku triumfu Michaela Moore’a (dokument „Fahrenheit 9.11”) i Parka Chan-wooka („Oldboy”).

Kompromisem okazują się kategorie filmu pozakonkursowego lub pokazu specjalnego. To jak mieć ciastko i zjeść ciastko – produkcja zostaje zakwalifikowana do oficjalnej selekcji, ma uroczystą premierę z gwiazdami na czerwonym dywanie, ale nie podlega ocenie jurorów.

Nie da się ukryć, że historia Cannes w dużej mierze pokrywa się z historią Hollywood. Być może zmienna rola Złotej Palmy jako znaku jakości i komercyjnego wabika to wynik festiwalowych rozgrywek o uwagę? Jak, w szerszej perspektywie, „Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia” mógłby konkurować z „Robin Hoodem”? A skromna turecka „Droga”, nawet wespół z „Zaginionym”, z jednym z największych wyciskaczy łez w historii kina.

O ile na samym festiwalu proporcje artystyczno-handlowe przeważają na rzecz sztuki, o tyle na targach filmowych, które towarzyszą Cannes od 1959 roku, wahadło wychyla się w stronę biznesu. Nie znaczy to, że w ofercie marketowej nie było filmowych odkryć – najlepszym dowodem jest „Do utraty tchu” Jeana-Luca Godarda – ale cel jest wyraźnie komercyjny.

Jak czytamy na oficjalnej stronie imprezy, Marché du Film został powołany, aby „ułatwić różnym przedstawicielom branży spotykanie się i robienie interesów na drugim planie tętniącego życiem” święta kinematografii.

Samemu marketowi też nie brakuje dynamiki, co podkreśla Roger Ebert, pisząc, że tutejsze propozycje nie aspirują do wielkości. Chyba że chodzi o wielkość zysków. Na targach nie kupuje się ani biletów, ani samych produkcji, tylko prawa do ich rozpowszechniania. Chociaż Ebert zarzekał się, że spotkał kogoś, kto oferował filmy na kilogramy.

Początki targów nie były spektakularne, ale już w połowie lat sześćdziesiątych trzydzieści pięć procent światowych transakcji zawierano w Cannes. To tu podpisano umowę na realizację pierwszej odsłony „Gwiezdnych wojen”…

Od 1983 roku – daty otwarcia nowego Pałacu, w którym znalazła się przestrzeń dla biznesu – to właśnie targi przez wielu są uznawane za siłę napędową Cannes. Christian Jungen, autor książki „Hollywood in Canne$”, ubolewa, że ten triumf ekonomii podniósł wprawdzie rangę francuskiej imprezy w oczach największych branżowych graczy, ale osłabił jej pozycję artystyczną: „Nagle ludzie przestali zastanawiać się nad jakością nowych filmów François Truffauta, a zaczęli pytać jedynie, ile one kosztują”.

„Podczas gdy glamour Cannes lat pięćdziesiątych miał wymiar mityczny i wynikał z obecności gwiazd i skandali z ich udziałem, blichtr lat osiemdziesiątych wiązał się raczej z komercyjnym statusem festiwalu. Żeby uczynić transakcje bardziej efektywnymi, firmy olśniewały miasto bilbordami, reklamami, wszelakimi chwytami marketingowymi i przyjęciami” (to z kolei Marijke de Valck).

*

Powyższy tekst jest fragmentem książki “Fabryka splendoru. Światowe festiwale filmowe“. Autorka: Ewa Szponar. Wyd. Czarne. 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułQuiz NBA: Jak dobrze znasz historię klubu Sochana? Odgadnij nazwiska byłych zawodników Spurs!
Następny artykuł“Urodziny”. Premiera tomiku Piotra Gawła. Jego historia jest niezwykła