Elon Musk najwyraźniej został stworzony do rzeczy wielkich. Więc może nie powinno dziwić, że jego ziemskie i pozaziemskie osiągnięcia mają wielkość już w nazwach.
Właśnie gruchnęła wieść, że szuka wśród Polaków pracowników swojej pierwszej gigafabryki Tesli – tak, fabryki z przedrostkiem „giga” – na Starym Kontynencie. Ogromna inwestycja stanie pod Berlinem i rzuci wyzwanie konkurentom na rynku motoryzacji. Tak jak bliźniacza fabryka w Stanach Zjednoczonych i dwie podobne w Chinach.
Dlaczego wyzwanie? Bo Musk chce być ojcem rewolucji w dziedzinie elektromobliności. Ktoś powie, że to nic nowego, każdy liczący się gracz robi już to samo, a za dekadę pewnie już wszystkie auta będą na prąd. Może. Ale kiedy się obejrzy jeden z nowszych projektów Muska – tego geometrycznego potwora – to staje się jasne, że wciąż chce być krok przed innymi.
Muska jedni kochają, inni nie znoszą, z pewnością obrósł legendą. Teraz dostajemy książkę, opowieść zza kulis tego geniuszu i jego kosmicznych bez mała przedsięwzięć, snutą przez człowieka z krwi i kości. Nie, nie przez Muska, lecz przez byłego pracownika jednej z fabryk Tesli, dziennikarza Hamisha McKenziego. Który zresztą nie przypuszczał, że będzie się kiedyś zajmował motoryzacją. W młodości ulice niewielkiego miasta Alexandra w Nowej Zelandii przecinał zwykłym fordem laser (rocznik 1983), ale na bebechach się nie znał – auto w razie potrzeby naprawiał mu ojciec, fizyk z wykształcenia. „Ku wielkiemu rozczarowaniu ojca studiowałem nauki humanistyczne i nie miałem smykałki do mechaniki” – przyznaje McKenzie. Próby opanowania podstaw działania silnika spalinowego spełzały na niczym, doprowadzając jego rówieśników do skrajnej irytacji.
Z wiekiem stosunek Hamisha do motoryzacji ewoluował z obojętności w całkiem jawną niechęć. Przeniósł się do USA, stolicy aut. I szybko doszedł do wniosku, że świat bez samochodów byłby lepszy. „Wkrótce będziemy mieli więcej zgonów wywołanych udarami cieplnymi niż wypadkami drogowymi” – uważał i apelował do Doliny Krzemowej, żeby coś z tym zrobiła. Samochód – twierdził – to zabójca planety i pożeracz pieniędzy. Wykpiony przez czytelników w internecie, gdzie publikował w ramach pracy dla witryny „PandoDaily”, porzucił wizję świata bez aut. I w ogóle motoryzację, z którą najwyraźniej nie było mu, nomen omen, po drodze.
Ale wtem pojawił się Model S Tesla, elektryczny sedan Muska. Hamish miał w tym czasie dwie słuszne obserwacje: świat wciąż czuje pustkę po zmarłym twórcy Apple Stevie Jobsie (i wynikający z niej głód wielkich innowacji), a Elon Musk… cóż, jest niesłychanie zuchwały. Ale skoro chce wyeliminować paliwa kopalne, to może dla dobra sprawy, ludzi i planety trzeba mu na to pozwolić? Hamish tak jak jeden z wielu opisywał w sieci te próby zrewolucjonizowania transportu i, szerzej, podróży po świecie. Widział w Musku postać formatu Jobsa, a może nawet większego. Pewnie z tego powodu dostał propozycję sporządzenia biografii założyciela Tesli i słynnej firmy SpaceX. Elon złożył mu na to kontrofertę – etat w swojej fabryce. A McKenzie ją przyjął. Po trosze pewnie z dziennikarskiej ciekawości, a po trosze po to, żeby mieć jakiś udział w nadciągającej rewolucji.
Ta książka wbrew pozorom – na co by wskazywał poprzedni akapit – nie jest hołdem złożonym Muskowi. Autor uczciwie zastrzega, że aż tak bezstronny nie jest, więc można odnieść wrażenie, że „uprawia jakąś propagandę”. W dodatku ma udziały w firmie. Ale poza wszystkim wierzy w misję Tesli, nawet jeśli wielu widzi w dziełach Muska co najwyżej gadżeciarski fetysz. A przecież sama troska o klimat każe trzymać kciuki za sukcesy w dziedzinie elektromobilności. Zwłaszcza że – jak pisał Adam Grzeszak z „Polityki” i co potwierdza McKenzie – marzenie o autach na prąd jest nienowe, osiągnęło już wiek. Hamish wylicza zresztą wady samochodów elektrycznych, na jakie wskazywano przez te plus minus 120 lat: od kosztów akumulatorów po czas ładowania, zupełnie nieporównywalny z czasem napełniania baku benzyną.
„Tesla to nośnik pewnej idei” – pisze McKenzie. A samochód elektryczny to aż i tylko „koń trojański dla nowej gospodarki energetycznej”. Jej symbolem byłoby przedłużające się już i ostateczne pożegnanie z węglem. Dlatego wyobrażam sobie, że książka zainteresuje nie tylko fanów motoryzacji, ale i ludzi samych siebie pytających, dokąd zmierza świat nowych technologii. Albo krócej – po prostu świat.
W książce przeplatają się elementy biograficzne samego autora, Elona Muska (od czasów dzieciaka poniewieranego przez kolegów w RPA po czasy współczesne) oraz jego aut, z których każde dałoby się scharakteryzować krótko: czysty obłęd. Obłędna była również, albo zwłaszcza, osiągana przez nie prędkość (100 km/h w 3,2 sekundy w przypadku modelu S P85D). McKenzie opowiada też zajmująco o samym rynku mobilności i o krótkich żywotach samochodów elektrycznych w XX w., pokonywanych przez praktyczniejszą, bo tańszą ropę, względy polityczne i inne okoliczności. Pisze o Tesli, która ledwo uszła cała z czasów kryzysu finansowego (niczym Apple, który wypuścił iPoda, gdy prawie już szorował po dnie). O akumulatorach litowo-jonowych, wspaniałych, ale łatwopalnych. O pracownikach fabryki tak wierzących w misję Tesli, że postronnym kojarzącym się z sektą. O tym, dlaczego tak wiele zależy tu od Chin. I o wielkim ego Muska, wymagającym, stale pragnącym „więcej, szybciej i lepiej”, niezwykłym, ale i niezwykle trudnym we współpracy.
Ale choć nazwisko Muska wraca raz po raz, to podstawowa wymowa tej książki jest wznioślejsza, a temat szerszy – chodzi o czyste (albo chociaż czystsze) technologie, o rozbujanie ery autonomiczności. Na szosach mogłoby się zacząć. Jak to ładnie ujął Hamish McKenzie – trzeba kogoś, kto wreszcie podniesie kotwicę tej rewolucji.
Hamish McKenzie, Tesla. Czyli jak Elon Musk zakończy epokę ropy naftowej, przeł. Aleksandra Czyżewska-Felczak, Wydawnictwo Znak Horyzont, Kraków 2020, s. 352
Książkę można zamówić pod tym adresem.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS