A A+ A++

Bez hasła nie wejdziesz – mówi Wiki, fryzjerka, wielbicielka covidowych rave’ów, covid party, czyli nielegalnych potańcówek.

Zaproszenie znajdujemy na Facebooku, w warszawskiej grupie wielbicieli muzyki tanecznej: „Razem przeżyjemy piękne chwile, a sprawdzić to możecie już w ten weekend w Klubie X na ul. Świętokrzyskiej! Wjazd o 22.00. Cena do 23.00: 30 zł, po 23.00: 50 zł. Stay tuned!”.

I hasło: „only good vibes”.

Wiki, podobnie jak reszta wtajemniczonych, wie, że przez ostatnie pół roku można się było zabawić w budynku jednej z ambasad („brak klimy, można się podusić”), w klubie na Powiślu i na Pradze („po imprezie taksówki nie nadążały odbierać ludzi”). Z pewnego źródła słyszała, że nielegalnie można potańczyć również w Krakowie i we Wrocławiu.

– W innych miastach pewnie też, ale trzeba umieć czytać ogłoszenia na stronach klubów – wyjaśnia Wiki.

Reklamowany na tajnych grupach „stream występów znanego DJ-a w cenie 90 zł (płatne gotówką)” to nic innego jak covid party. „Zrzutka na instruktora tańca i salę do tańca” po 50 zł to też podziemna impreza. Podobnie należy czytać hasła „wernisaż”, „kręcenie teledysku”, „wystawa prac znanego DJ-a” czy – jak dziś – „piękne chwile”.

– Wy też na piękne chwile? – zaczepia nas dziewczyna w czerwonej sukience i czarnej masce. – Nie ma co marznąć. I tak z przodu wam nikt nie otworzy.

Zobacz: Pracownicy prywatnej służby zdrowia do premiera: Oczekujemy słowa „przepraszam”

Tyły

Idziemy do tylnych drzwi. Od strony Marszałkowskiej dołączają kolejni: grupa chłopaków ubranych na sportowo („idziemy wyskakać stresy na polibudzie”) i para trzymająca się za ręce. On w białej koszuli, czarnych mokasynach, ona w srebrnej mini („mamy rocznicę, jakoś trzeba to uczcić”).

Wszyscy w maseczkach antycovidowych, które już po przejściu przez bramę prowadzącą na zaplecze klubu natychmiast lądują w śmieciach. Jest gdzie wyrzucać, bo po całym dniu stoi kilka czarnych, niedbale zawiązanych worków z odpadami. Jeden tuż przy wejściu pilnowanym przez dwóch barczystych ochroniarzy.

– Pamiętajcie: wchodzicie, ale do końca imprezy nie wyjdziecie. Nie ma biletów ani stempli na rękę, a my mamy słabą pamięć do twarzy – napominają.

– Jak w Ameryce za prohibicji – chichocze dziewczyna w mini.

– Albo w Polsce za stanu wojennego – dorzucają koledzy z polibudy.

Mijamy wejście do kuchni, WC i szatnię dla pracowników, w której musimy zostawić torby i kurtki.

– Jest zakaz używania telefonów komórkowych, zero zdjęć i nagrań – upomina szatniarka z ufarbowanymi na zielono włosami. – Elektryki [papierosy elektryczne – red.] tylko w wyznaczonych miejscach – dorzuca.

– Oczywiście – szybko się zgadzamy się, bo od parkietu i baru dzieli nas ostatnia bramka: trzech pracowników klubu zbierających pieniądze za wejście.

– Hasło? – pytają

– Only good vibes – odpowiadamy chórem.

– Po 50 złotych od łebka. Gotówką! – rzucają, mimo że jeszcze nie ma godz. 23, a piękne chwile – czyli występy DJ-ów – jeszcze się nie rozpoczęły. Nikt nie dyskutuje, bo 50 zł to niewiele jak na covid party. Bywa dwa, a nawet cztery razy drożej. Nieoficjalnie wiadomo, że organizator musi nie tylko opłacić DJ-a, barmanów i ochronę, ale też zarobić na ewentualną karę od sanepidu czy mandat. Płacimy i rozbiegamy się w poszukiwaniu miejsc. Z tym może być kłopot, bo na dwóch poziomach klubu jest tylko kilkadziesiąt stolików. Większość zarezerwowana.

Dancehall

– Piękne chwile będą za moment – obiecuje barman, jeden z kilkudziesięciu młodych mężczyzn obsługujących uczestników covid party. Ukrainiec.

– Wczoraj to się działo. Pani! – wzdycha, przecierając jeden z zarezerwowanych stolików mokrą szmatką. – Trzy razy gasili my światło. I muzykę, bo trzy razy koło klubu zatrzymywała się policja. Koleżanka z szatni siedzi na czujce [śledzi monitoring – red.] i dała znać. Dziś też da.

Uczestnicy potańcówki bez problemu zgadzali się na przerwy w tańcach. Co wtedy robili? – Bratali się przy wódce. Jeden się popłakał, jeden zasnął na podłodze. Jak w dawnych czasach, przed covidem – mówi barman. – Impreza też skończyła się jak dawniej o 4 rano. Ludzie mieli przykazane, żeby wychodzić grupkami. Byle koledzy z policji nie zauważyli.

– Ja też nastawiam się na szaleństwo do rana. Już wariuję bez tańca, głośnej muzyki i tłumu – mówi fryzjerka Wiki. Siadamy przy jedynym wolnym stoliku. Zamawiamy zestaw obowiązkowy, czyli setkę wódki (25 zł) i colę z lodem (5 zł). I już są. Piękne chwile.

Najpierw po podłodze idą dymy. Potem ze stanowiska na podwyższeniu nad dancehallem zaczyna nadawać DJ. Parkiet pomału zapełnia się tańczącymi. Schodzą na dół z półpiętra, odrywają się od tłumu kłębiącego się przy szatni, odchodzą od barów. Tłum gęstnieje z każdą minutą. Nikt nie nosi masek zasłaniających usta i nos, ktoś tylko przysłania oczy modną przed covidem koronkową maską połączoną z przytwierdzonymi na opasce króliczymi uszami. Nikt nie dba o bezpieczny dystans, ktoś klepie kogoś po plecach, chłopak przytula w tańcu niedawno poznaną dziewczynę.Nikt nie trzyma w dłoni telefonu, za to wszyscy podają sobie ręce, a po godzinie grupki, początkowo bawiące się oddzielnie, łączą się w jednolity, skaczący w tym samym rytmie tłum.

Zobacz: Jesteśmy w covidowym piekle. A najgorsze dopiero przed nami [RAPORT]

Lustro

W łazience przed lustrem dziewczyny poprawiają makijaż.

– Człowiek wreszcie może poczuć się kobietą i pogadać z innymi kobietami – mówi, malując usta krwistoczerwoną szminką, blondynka w czerwonej sukience. Jej znajome ze studiów wyjechały do domów. Relacje z realnych najpierw zamieniły się w internetowe, wreszcie zupełnie zanikły. Jako jedynej z grupy z drugiego roku udało jej się utrzymać wynajętą kawalerkę. Wszystko dzięki temu, że mieszka z chłopakiem i po zamknięciu hoteli (pracowała na recepcji) załapała się do infolinii PZU. Po szkoleniu ze szkód i wypadków może pracować z domu, ale woli wpadać na dwa, trzy dni do biura. Zakłada wtedy maskę, siada w przeszklonej klatce i patrzy na innych zamaskowanych i siedzących w swoich przeszklonych kojcach. Pozbawionych płci i tożsamości. Po kilku miesiącach powinna przywyknąć, ale wciąż cierpi, że nie może spokojnie podejść, zagadać, poznać.

– Tym bardziej że wciąż ktoś odchodzi i przychodzą nowi – mówi. – Człowiek nie zdąży się przywitać, a już musi żegnać.

– Ale przynajmniej wychodzisz z domu – rzuca dziewczyna w srebrnej mini. – My siedzimy kołkiem w mieszkaniu, pracujemy zdalnie. Ja w HR, chłopak w PR. Kisimy się we własnym sosie. Czasem wpadają znajomi i gramy w planszówki, układamy puzzle albo bawimy się w kalambury. Ostatnio rozłożyliśmy matę i graliśmy w Twistera! Ale wszystko cicho, żeby sąsiedzi nie słyszeli.

Dziewczyna przyznaje, że nie wyobrażała sobie podobnej zabawy w piątą rocznicę związku. Dlatego ucieszyła się, kiedy chłopak zaproponował wyjście na covid party.

Lęk

– Lęk przed zarażeniem? – zastanawia się dziewczyna w srebrnej mini. – Ostatni raz byłam u rodziców pół roku temu, chłopak też. O nich się nie boję, bardziej o to, że w końcu znudzimy się sobą i rozstaniemy. Covid party daje dreszczyk emocji. A nic tak ludzi ze sobą nie łączy jak wspólne ryzyko.

– I niechęć do rządu – dodają chłopcy z polibudy przyłapani niedaleko baru na nieprzepisowym dymku z elektryka.

Świetnie się bawią, ale to nie jest ich – jak mówią – pierwsza terapia grupowa. Na zamknięte potańcówki chodzą przynajmniej dwa razy w miesiącu. Po co?

– Zabawić się, odstresować, ale przede wszystkim zagrać na nosie policji – mówi jeden z nich.

– I rządowi, który wszystko i wszystkich chce zamknąć, ale my nie damy się zamknąć. Jesteśmy tańczącą opozycją! – dorzuca kolejny.

– Protestujemy przeciwko zamknięciu klubów, basenów i siłowni! W imieniu kolegów, którzy nie dość, że musieli zamknąć biznes, to jeszcze nikt nie zaproponował im pomocy – krzyczy następny.

– J…ć PiS! J…ć PiS! – krzyczą razem.

– A jeśli zachorujecie? – pytamy. – Nie boicie się o bliskich?

– Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – znów krzyczą. – Mieszkamy ze sobą, razem pracujemy [w firmie cateringowej – red.], do rodziców nie jeździmy. Poza tym, jak się człowiek trochę pobawi, to od razu odporność mu skacze.

– Ale co się stanie, kiedy zachorujecie? – dociekamy.

– Już to gówno przechorowaliśmy – odpowiadają. – Po jednej z imprez wszyscy, jak jeden mąż, straciliśmy węch i smak. Odbębniliśmy teleporadę, lekarz stwierdził, że to covid i zabronił wychodzić z domu. Potem dzwoniliśmy do sanepidu, żeby się zarejestrować, ale po kilku godzinach prób rzuciliśmy słuchawką. Chłopak, którego poznaliśmy na jednym z covid party, zrobił nam zakupy i jakoś sobie poradziliśmy.

– Możemy liczyć tylko na siebie. A było trudno, bo mieliśmy jedynie umowy o dzieło. Kiedy się pochorowaliśmy, od razu przestaliśmy zarabiać. Gdyby nie oszczędności, byłoby po nas.

– A państwo? Wierzycie, że może wam jakoś pomóc? – pytamy.

Na moment milkną. Z dancehallu dobiega muzyka. Potem słychać tylko śmiech.

Rozmowa z Jackiem Plewickim i Kajetanem Łukomskim

DJ-ami, organizatorami życia klubowego, autorami protestu przeciwko organizowaniu w czasie pandemii podziemnych imprez.

Newsweek: Imprezy taneczne w czasie pandemii są złe?

Jacek Plewicki: Tak, bo prowadzą do setek zakażeń. W moim kręgu jest kilkanaście osób, które stamtąd przyniosły wirusa. Przyzwolenie na takie imprezy plus fakt, że ich organizatorzy już przymierzają się do legalnych festiwali, to wielki błąd wynikający z niecierpliwości. Klubowicze nie chcą nikomu zaszkodzić, ale są wciągani w imprezy przez nieodpowiedzialne klubowe elity.

Dlatego postanowiliście zaprotestować?

Kajetan Łukomski: Przełomowa była informacja o imprezach na terenie pewnej ambasady. Brak przyzwoitości był dla mnie niewyobrażalny. Zwłaszcza że promocja tych imprez była często kierowana do osób ze środowiska LGBT, a stosunek państwa wynajmującego ten budynek do LGBT jest straszny. Protestujemy również dlatego, żeby partia rządząca w Polsce nie mogła wskazać palcem na bawiącą się młodzież i powiedzieć, że to samo zło i samoluby, które nie liczą się z cudzym zdrowiem i życiem. Wyjątkowo oburzyło nas też używanie przez organizatorów takich haseł jak: bezpieczna przestrzeń, wolność, równość, tolerancja. A wszystko w kontekście imprez, które mogą zaowocować uszczerbkiem na zdrowiu ich uczestników.

W głośnym w środowisku internetowym wpisie wskazaliście z imienia i nazwiska organizatorów i DJ-ów kilku takich imprez…

K.Ł.: A oni najpierw przeprosili, ale później próbowali dyskredytować nas jako sygnalistów. Częściowo im się udało. Przez inicjatorów tych imprez funkcjonuję już w środowisku klubowym jako wariat albo kapuś. Co chwilę spotykam się z szykanami, dostaję w komentarzach i prywatnych wiadomościach groźby śmierci, życzenia utraty zdrowia, wirusa HIV.

Dlaczego poparcie dla was jest niewielkie?

J.P.: Wiele osób boi się zabrać głos, bo spiralę covidowych imprez nakręcają ludzie popularni i szanowani. Ale nawet uczestnicy mają wiele wątpliwości. I dlatego należy się o takie osoby zatroszczyć! Rząd tego nie zrobi. Tak zwany underground musi zrobić to sam…

Na razie imprez jest coraz więcej.

K.Ł.: Śmiało możemy założyć, że w samej tylko Warszawie co weekend bawią się tysiące osób. Podejrzewam, że to jest skala, jakiej sobie nawet nie wyobrażamy.

To co będzie dalej?

J.P.: Roznoszące wirusa imprezy z muzyką elektroniczną są od jakiegoś czasu jedyną dostępną rozrywką. Osoby, które w ten sposób zbijają kapitał społeczny (i pieniądze), wyjdą z pandemii wzmocnione i wyeliminują „wrażliwą” konkurencję. Nie tylko innych organizatorów, ale też tych, którzy będą woleli organizować małe wernisaże, przedstawienia, dbać o bezpieczeństwo. Klubowi organizatorzy przekroczyli granice tak bardzo i tak długo nie zwracano im na to uwagi, że jeśli nie będziemy bardziej zdecydowani, to po pandemii zdominują krajobraz kulturowy wielkich miast. Chciałbym, żeby zrozumieli, że nie wystarczy ludzi mamić obietnicami klubowego „uzdrowienia” i fałszywej swobody.

Czytaj więcej: Dostawaliśmy rozpaczliwe e-maile od ludzi, którzy szukali leczenia po całej Polsce”

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułResident Evil 3 – rok później. Nadal warto?
Następny artykułMirosław Malinowski prezesem Świętokrzyskiego Związku Piłki Nożnej