A A+ A++

(Poniższy tekst jest fragmentem książki Anny Herbich „Dziewczyny ocalałe”)

Nigdy nie zapomnę tego zapachu. Czasami wydaje mi się, że nadal mam go w nozdrzach. Wciąż go czuję. Gęsty dym z komina krematorium. Smród palonych ciał. Ludzkich ciał.

Widziałam. Widziałam, jak pędzono więźniów z placu apelowego. Szli ze spuszczonymi głowami. Niemcy prowadzili ich do tzw. sauny. Okłamywali ich, że idą pod prysznic, ale zamiast ciepłej wody puszczali gaz. Zabójczy cyklon B. W komorach gazowych ludzie byli straszliwie stłoczeni. Gdy umierali, jeden człowiek leżał na drugim. Kiedy było już po wszystkim, do środka wchodzili ludzie, którzy taczkami wywozili ciała do pieców krematoryjnych. To była fabryka śmierci. Auschwitz.

Dym nad krematorium unosił się 24 godziny na dobę. Ludzi mordowano tysiącami. Zdarzali się odważni więźniowie. Rzucali się na druty pod napięciem, żeby w ten sposób szybko zginąć. Byle nie dać się zagazować, zamknąć w komorze. Chcieli sami wybrać moment śmierci.

Wszyscy wiedzieliśmy, że prędzej czy później, w taki czy inny sposób stracimy życie. I trafimy do krematorium. Auschwitz było miejscem, z którego żywym się nie wychodziło. Każdy dzień przeżyty w obozie był cudem. Cudem było to, że człowiek rano otwierał oczy. Wstawał i żył. Tylko – jak długo jeszcze?

Spaliśmy w barakach. Było w nich przeraźliwie zimno. Prycze były twarde. Bolała od nich każda kość. Nie mieliśmy się czym przykryć. A pasiaki były cienkie. Nie mieliśmy żadnych skarpetek, pończoch, rajstop. Nic. Gołe stopy, na które wkładaliśmy drewniane buty. Do tego odsłonięte głowy. Pora roku nie odgrywała roli. Czy była zima, czy lato, wiosna czy jesień – więźniowie zawsze byli tak samo ubrani.

Byliśmy na wpół zamrożeni. Fizycznie i duchowo. Obóz pozbawiał człowieka jakichkolwiek ciepłych uczuć wobec bliźnich. Liczyło się tylko własne przeżycie. Jedynie najbliżsi starali się trzymać razem, okazywać sobie dobroć. Wspierać się. Ale cierpienia obcych wzbudzały w więźniach tylko obojętność. Czy można ich za to winić? Byli udręczeni, zagłodzeni. Na każdym kroku bici, kopani, upokarzani. To obóz pozbawił ich człowieczeństwa.

Tego, co widziałam w Auschwitz, nie da zapomnieć. Minęło już przecież tyle lat, a ja wszystko pamiętam…

Auschwitz to była inna planeta. Ani jednego drzewa. Ani jednego zielonego listka. Nic. Tylko goła, czarna, zaorana ziemia wokół drutów kolczastych. Nawet ptaki do nas nie dolatywały. Czuły grozę tego miejsca. Za każdym razem, kiedy wracam do Auschwitz – na przykład na uroczystości rocznicowe – czuję ucisk w żołądku.

Od kilkudziesięciu lat przed pójściem spać muszę brać proszki nasenne. Inaczej nie zasnę. Wszystko do mnie wraca. Wspomnienia ożywają, sceny z obozu śnią mi się po nocach. I tak już będzie zawsze.

Getto i KL Płaszów

Urodziłam się w Krakowie. Tu spędziłam dzieciństwo, prawie całą wojnę i tu mieszkam do dziś. Moi rodzice nazywali się Dawid i Regina Horowitzowie. Z dzieciństwa pamiętam bardzo niewiele. Kilka chwil, które wyjątkowo mocno wryły się w pamięć dziecka, parę przedmiotów przypominających mi dom rodzinny.

Potem wybuchła wojna, a my trafiliśmy do getta. Po likwidacji zamkniętej dzielnicy, w marcu 1943 r., trafiliśmy do położonego na obrzeżach Krakowa obozu pracy przymusowej w Płaszowie. W trakcie pobytu w getcie myśleliśmy, że na całym świecie nie ma gorszego miejsca niż to, w którym się znaleźliśmy. Myliliśmy się.

Już w momencie, gdy wjeżdżaliśmy do KL Płaszów, byłam świadkiem egzekucji. Strażnicy wieszali akurat na szubienicy jakiegoś nieszczęsnego mężczyznę. Potem dowiedziałam się, że był to mój daleki krewny. A przecież to był dopiero początek. Najgorsze było jeszcze przede mną.

Każdego dnia w Płaszowie odbywały się trzy apele, na których Niemcy dokonywali selekcji. Wyciągali z szeregów Żydów niezdatnych do pracy i wysyłali ich na śmierć. Podczas takich selekcji wybierali często dzieci, które uznawali za „bezużyteczne” dla gospodarki wojennej III Rzeszy.

Dochodziło do niewyobrażalnie okrutnych scen. Niemcy potrafili rzucać dziećmi o betonowe słupy… Mama straszliwie się bała, że mnie z nią rozdzielą. Że spotka mnie taki los. Dlatego w trakcie każdego apelu stawiała mnie na moich drewnianych chodakach, żebym wyglądała na wyższą. I malowała mi na policzkach rumieńce za pomocą łupin buraków wyciąganych z kontenerów na śmieci. Chodziło o to, żebym wyglądała na doroślejszą niż byłam – rumianą, zdrową, zdatną do pracy młodą dziewczynę. A nie na słabe, bezradne dziecko.

W Płaszowie mieszkałam razem z mamą, babcią i ciocią w baraku kobiecym. A tata z moim bratem Rysiem w baraku męskim i tam go ukrywał, chował przed każdą selekcją. Ja zawdzięczam więc życie mamie, a mój brat – tacie.

W obozie pracowałam w wytwórni szczotek. Paradoksalnie było to najbezpieczniejsze miejsce. Niemcy się tam prawie nie pokazywali. Za to praca była koszmarnie ciężka. Przerwa? Jaka przerwa? Pracowaliśmy non stop. Dwanaście godzin, a może i więcej. Niemcy nie mieli dla nas żadnej litości. Dla nich liczyła się tylko produktywność.

Wytwórnia szczotek mieściła się w drewnianym baraku. W jednej ze ścian była dziura po sęku, czasem przez nią wyglądałam. Widziałam przez tę dziurę rzeczy upiorne, horrendalne. Nieopodal obozowych warsztatów znajdowała się bowiem tzw. Hujowa Górka. Czyli wzniesienie, przepołowione wielkim rowem. Tak głębokim, żeby pomieścić setki ludzkich ciał. To właśnie tam Niemcy dokonywali egzekucji Żydów. Nie tylko więźniów KL Płaszów.

Widziałam, jak pod tę górkę całymi sznurami podjeżdżały ciężarówki. Strażnicy wyprowadzali z nich Żydów pochodzących z połowy okupowanej Europy. Ci ludzie trzymali w rękach walizeczki, neseserki, torby. Za ręce trzymali małe dzieci. Mamy poprawiały córeczkom kokardy we włosach. Otrzepywały dziecięce płaszczyki z kurzu podróży.

Pięć minut później rozlegała się ogłuszająca karabinowa palba i wszyscy ci ludzie lądowali w rowie… Mężczyźni, kobiety, dzieci. Rozstrzelani. Zgładzeni.

Tak, wszystko to widziałam przez dziurę po sęku podczas robienia szczotek…

Dzień pracy zaczynaliśmy bardzo wczesnym rankiem. Nie pamiętam już o której, ale bardzo wcześnie. O szóstej rano był apel. Bez względu na pogodę i porę roku – czy był mróz, czy prażyło słońce, ludzie stali na zewnątrz w samych pasiakach. Z ogolonymi głowami, skuleni, przerażeni. Bo przecież z apelu można było trafić prosto na Hujową Górkę…

Stałam więc na tych apelach w drewnianych szpiczastych chodakach, co najmniej o trzy numery za dużych. Wyglądałam jak suchotnica. Przecież ja po wyjściu z obozu ważyłam dwadzieścia cztery kilo! A mama – trzydzieści sześć.


W Płaszowie chorowałam na dur brzuszny, czyli tyfus. Mama bała się, czy przez to nie zakatują mnie strażnicy. Bo chorych więźniów Niemcy często bezlitośnie bili pejczami. „Dwadzieścia pięć na dupę – jak to się wtedy mówiło. – Za karę, że zachorowałaś”. Ludzie byli tak wyczerpani, że te dwadzieścia pięć razów było często śmiertelne. Na szczęście jakoś mnie to ominęło.

Byliśmy pod nadzorem SS-Aufseherin, czyli – jak je nazywaliśmy – aufzejerek. Były to niemieckie strażniczki, które pełniły służbę w nazistowskich obozach koncentracyjnych. Okropne baby. – Schweine! Raus! – tak się na nas darły.

Traktowały nas gorzej niż zwierzęta.

Lista Schindlera

Niemiecki przemysłowiec Oskar Schindler zawarł z komendantem obozu Amonem Göthem umowę o przekazanie mu 1,2 tys. żydowskich pracowników z KL Płaszów. Mieli przeprowadzić się do podobozu przylegającego do kierowanej przez Schindlera fabryki Emalia. Tam byli mniej narażeni na szykany i rabunek ze strony strażników obozu głównego. A co za tym idzie – mieli większe szanse na przeżycie wojny. Miałam szczęście – znalazłam się w tej grupie.

W fabryce Emalia wyrabialiśmy garnki. Ja pracowałam przy ich czyszczeniu i polerowaniu. Kiedy Oskar Schindler przechodził obok, zawsze głaskał mnie po głowie. Wchodząc na halę fabryczną, zapalał papierosa, a zaraz potem rzucał go na ziemię, żeby któryś z pracowników mógł go sobie wziąć. Palenie tytoniu ratowało ludzi przed uczuciem głodu. Głód doprowadzał ludzi w obozie do szaleństwa. Tam przecież matka córce, a siostra siostrze potrafiła wykraść ostatni, nędzny kawałek chleba spod poduszki.

W urodziny Oskara Schindlera wydelegowano mnie do wręczenia mu tortu z chleba, który przygotowali więźniowie. To wszystko, co mogliśmy mu dać, by okazać naszą wdzięczność. Na tym torcie płonęła jedna świeczka. Schindler był tak wzruszony, że pocałował mnie w skroń.

Kiedy w 1944 r. do Krakowazaczął się zbliżać front wschodni, Niemcy przystąpili do likwidowania niektórych obozów i więzień. Oskar Schindler postanowił wówczas ewakuować swoją fabrykę na Zachód, do Brünnlitz w Protektoracie Czech i Moraw. Razem z całym personelem. W sumie ok. 1,2 tys. osób.

Załadowano nas do pociągu. I od razu zaczęły się dziać niepokojące rzeczy. Zostaliśmy straszliwie ściśnięci w bydlęcych wagonach. Niemal nie dało się oddychać, nie dawali nam nic do jedzenia, nic do picia. Nie było toalet – ludzie załatwiali swoje potrzeby na podłogę wagonów. Tam, gdzie stali. Koszmar. A na koniec okazało się, że z jakiegoś powodu, bez wiedzy Schindlera, zamiast do Brünnlitz przywieźli nas do KL Auschwitz. Do obozu Zagłady…

Na rampie ujadające psy wartownicze i pełno Niemców.

Verfluchte Schweine, raus, raus! – ryczeli na nas z wściekłością.

To były pierwsze słowa, które usłyszeliśmy w Auschwitz. A potem mieliśmy je słyszeć już codziennie. Ludzie po wyjściu z transportu byli przerażeni, zdezorientowani. Dzieci płakały, kobiety szlochały. Działy się tam dantejskie sceny.

Auschwitz przeżyłam cudem. Dwukrotnie odstawiano mnie do komory gazowej. Za pierwszym razem uratowała mnie mama. Przekupiła aufzejerkę brylantem, który udało jej się przemycić do obozu. Ta strażniczka nazywała się Alice Orlowski. Wysoka blondynka, w furażerce, umundurowana. Postrach kobiet osadzonych w Auschwitz. Wszystkie więźniarki się przed nią trzęsły, wszystkie się jej bały. Orlowski nie rozstawała się ze skórzanym pejczem. Takim, którym smaga się po zadach konie, tylko dwa razy grubszym. Gdy ktoś jej podpadł, waliła gdzie popadnie. Robiła z ludźmi, co chciała.

Razem z innymi aufzejerkami z Auschwitz w 1947 r. zasiadła na ławie oskarżonych w pierwszym procesie oświęcimskim w Krakowie. Dostała 15 lat więzienia za pastwienie się nad więźniami.

Na szczęście Orlowski była chciwa. Kiedy dostała brylant, wyciągnęła mnie z grupy ludzi przeznaczonej do krematorium. Jak mamie udało się tak długo przechować szlachetny kamień? Ukrywała go w sobie. Połykała go i wydalała. I tak w kółko. Gdyby próbowała go schować w ubraniu lub pryczy, znaleziono by go podczas którejś z rewizji.

Za drugim razem, kiedy skazano mnie na śmierć, ciocia – która również przybyła z nami w transporcie do Auschwitz – uprosiła jakąś aufzejerkę, żeby pozwoliła mnie ukryć. Wsadzono mnie do miedzianego pieca węglowego w saunie, który był na dnie oczyszczony z popiołu. Wepchnięto mnie do niego od góry. Byłam tak chuda, że bez problemu się w nim zmieściłam. Przesiedziałam w tym piecu trzy i pół godziny. Wyciągnięto mnie z niego półprzytomną dopiero wtedy, gdy zakończyła się selekcja. Znowu się uratowałam.

Sauna to było jedno z największych upokorzeń obozowych. Gołe, ogolone, bezradne kobiety stały stłoczone, oczekując na uduszenie gazem. Albo skierowanie na straszliwe eksperymenty naukowe. Człowiek nigdy do końca nie wiedział, co go czeka.

Kobiety były całkowicie nagie. Młode, stare, w średnim wieku. Z małymi piersiami, z dużymi piersiami, wiszącymi piersiami. Piękne i brzydkie. Wszystkie – przerażone. Stały tak na oczach strażników, którzy bez skrępowania im się przyglądali. Niebywałe upokorzenie.

Tym więźniarkom, które miały akurat menstruację, krew spływała po nogach. Niemcy dawali co prawda kobietom specjalne tabletki zatrzymujące okres, ale najwyraźniej nie zawsze działały. A może nie wszystkie więźniarki je połykały? Nie wiem.

I ja o mały włos nie zostałam z takiej sauny wzięta do gazu. W ostatniej chwili wyciągnęła mnie stamtąd ta aufzejerka, którą mama przekupiła brylantem.

W Auschwitz cały czas się bałam. Łaziły po mnie wszy. Miałam tyfus, związane z tym boleści. Chodziłam stale głodna. Kawa, którą nam dawano, nie nadawała się do picia. Była koloru miętowego. Do tego marmolada z buraków i trzysta gramów czarnego chleba. Na obiad litr nędznej zupy – pływał w niej kawałek ziemniaka, brukwi albo trochę kaszy.

– Litra wody cztery krupy, taki obiad jest do dupy – mówili o tych „posiłkach” więźniowie.

Ludzie marzyli o rosole z makaronem, o torcie z orzechami. O tym, co jedli, zanim zaczął się ten cały koszmar. Niestety ci najbardziej wygłodzeni po wojnie bardzo szybko umierali. Z przejedzenia. Po wyzwoleniu rzucali się na jedzenie. Przyzwyczajony do poszczenia żołądek nie wytrzymywał takiego obciążenia.

Podczas jednych obchodów wyzwolenia Auschwitz pewna młoda dziewczyna zapytała mnie, czy w trakcie pobytu w obozach modliłam się do jakiegoś świętego. Czy szukałam w Bogu, w modlitwie wsparcia? Ucieczki od koszmarnej codzienności? Odpowiedziałam, że nie. Jestem niewierząca, podobnie jak 95 proc. ocalałych z Auschwitz. My nie wierzyliśmy w nikogo. Ani w Boga, ani w Matkę Boską, ani w żadnego świętego. Bo gdyby Bóg rzeczywiście istniał – czy mógłby na to pozwolić?

W trakcie wojny unosiliśmy ręce do nieba z bezsilności.

– Boże, ty jesteś tam na górze i nie widzisz, co się tutaj dzieje z ludźmi? Ratuj!

Ale Bóg nas z Auschwitz nie uratował. Uratował nas człowiek – Oskar Schindler. Po kilku tygodniach odnalazł nas i wyciągnął z obozu. Niestety nie był w stanie wydostać wszystkich swoich robotników. W Auschwitz zostali między innymi mój tata i Rysio. Rozdzielono naszą rodzinę. Baliśmy się, że to już na zawsze. Że nigdy więcej się nie zobaczymy.

Transport z Auschwitz dotarł do obozu pracy w Brünnlitz. Tam nieco odetchnęłyśmy. Przede wszystkim w Brünnlitz dawano lepsze jedzenie. Dokarmiała nas zresztą żona Schindlera. Były tam też długie koryta, w których można było się umyć w zimnej wodzie. To oczywiście żadne luksusy, ale warunki były znacznie lepsze niż w Auschwitz czy w Płaszowie.

W Brünnlitz doczekałyśmy z mamą wyzwolenia. Odbyło się to bardzo zwyczajnie. Pewnego dnia do obozu przyjechał jakiś Rosjanin w mundurze i powiedział nam, że okupacja dobiegła końca. Niemcy się wycofali, jesteśmy wolni.

A więc udało się. Przeżyliśmy. Było to zasługą Oskara Schindlera. Gdyby nie on – wszyscy zginęlibyśmy w KL Płaszów lub w Auschwitz. Ocaleni robotnicy zrobili na pamiątkę dla swojego wybawcy pierścień ze stopionych złotych zębów. Niektórym udało się je zachować. Kto miał – wyrywał i oddawał.

Przed nami otworzyła się brama obozowa i każdy poszedł w swoim kierunku. My oczywiście wróciłyśmy do Polski.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWybiegł z auta, miał przy sobie narkotyki
Następny artykułAZS UMCS Lublin ‒ FC 2016 Siemianowice Śląskie 3:3. Punkt rzutem na taśmę