„Zawsze i wszędzie policja jebana będzie” – krzyczeli uczestnicy Marszu Niepodległości i wprowadzali swoje słowa w czyn. Rwali się do walki z policją. Już przy rondzie de Gaulle’a obrzucili racami i petardami policyjny radiowóz ustawiony w uliczce obok Empiku. Nie przestawali rzucać, mimo że ubrany na czarno rosły mężczyzna próbował ich powstrzymać.
Kiedy na odsiecz przybyli funkcjonariusze ustawieni na Nowym Świecie, rozpętało się piekło. Z jednej strony leciały race i petardy, z drugiej gaz łzawiący. Nigdy nie zapomnę tego widoku: pod słynną warszawską palmą stali policjanci z bronią w ręku i strzelali do tłumu. A ten ryczał: „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie”.
Młodzi mężczyźni kopniakami rozwalali barierki odgradzające Muzeum Narodowe od jezdni na Alejach Jerozolimskich, wyrywali kostki chodnikowe i rzucali nimi w policjantów. Ci znowu odpowiadali gazem łzawiącym. Część uczestników marszu pobiegła w dół Nowym Światem, do Placu Trzech Krzyży, a reszta pomaszerowała dalej Jerozolimskimi, w kierunku Stadionu Narodowego. Szli z biało-czerwonymi flagami, całą szerokością ulicy, także po torach tramwajowych. Odpalali race, robili sobie z nimi zdjęcia. Kiedy już dotarli na most Poniatowskiego, ktoś wrzucił materiały pirotechniczne do jednego z mieszkań. Podobno próbował trafić w okno, w którym wywieszona była flaga Strajku Kobiet. Mieszkanie spłonęło, a tłum szedł dalej.
Na błoniach wokół Stadionu Narodowego czekała już policja. Z megafonów monotonnie powtarzany był komunikat wzywający dziennikarzy, posłów i senatorów oraz kobiety w ciąży, by opuściły teren. Niechybny znak, jak twierdzą prawnicy, że funkcjonariusze szykowali się do użycia takich środków przymusu, których wobec tych wszystkich osób stosować nie wolno.
A uczestnicy Marszu Niepodległości nadal odpalali race i czekali na zwarcie. Chwilę później nastąpiło: policja ruszyła do ataku, a oni znowu zaczęli w nich rzucać racami i petardami. Zepchnięci przez policjantów pod nasyp kolejowy wyrywali kamienie, znaki drogowe, duże kawałki drewna i rzucali nimi w funkcjonariuszy. I cały czas krzyczeli: „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie”.
Wtedy w ruch poszły policyjne pałki, a funkcjonariusze stali się agresywni. Wyłapywanych uczestników zamieszek rzucali na ziemię i skuwali. Tych, którzy ich prowokowali i zaczepiali, obrzucali wyzwiskami. Do dziennikarzy krzyczeli „wypierdalać!” i brutalnie spychali ich na bok. Z megafonów cały czas szedł komunikat, by opuścić miejsce akcji.
Nie posłuchaliśmy. Kiedy policja rzuciła się po schodach na stację metra Stadion, ruszyliśmy za nimi. Po schodach ruchomych pobiegliśmy aż na peron. Tam policjanci najpierw wyłapywali uciekających uczestników zamieszek, a potem zawrócili i przyparli do barierki tych, którzy, jak my, obserwowali, co się dzieje i robili zdjęcia. Nie pomogło to, że krzyczeliśmy, że jesteśmy z prasy, zaczęli nas pałować. Miałam na sobie niebieską kamizelkę z napisem PRESS, podniosłam do góry ręce i krzyczałam, że jestem tu służbowo, ale policjanci, teraz już naprawdę rozwścieczeni, bili nas pałkami. Mnie po nerkach, ale fotoreporter Adam Tuchliński oberwał po głowie i został zrzucony ze schodów. Wpadliśmy wprost w objęcia nadbiegających z dołu policjantów, ale na szczęście przepuścili nas.
Na dole rozegrała się kolejna scena, której nigdy nie zapomnę: zataczający się, przerażony Azjata, z twarzą zalaną żółtą mazią, zasłaniał oczy i błagał o pomoc. Po polsku krzyczał, że nic nie widzi. Na pomoc rzucili się dziennikarze: podawali chusteczki, fiolki z solą fizjologiczną, wezwali karetkę. Na szczęście była blisko, bo policjanci rozstawieni wokół stacji nie reagowali na prośby o pomoc. My krzyczeliśmy, a oni stali bez ruchu, niewzruszeni.
Kiedy Azjacie udzielono pomocy, postanowiliśmy wycofać się stamtąd. Okrężną drogą, przez most Śląsko-Dąbrowski, bo wszystkie inne były zamknięte, wróciliśmy do centrum.
Po tym Marszu Niepodległości, zapowiadanym przez środowiska narodowe jako radosny spacer patriotów z biało-czerwonymi flagami pozostanie mi boląca nerka (bo oberwałam całkiem mocno) i poparzona ręka. Poparzona tym gazem, który ścieraliśmy z twarzy błagającego o pomoc mężczyzny.
Ale pozostanie mi też głębokie przekonanie, że za wszystko odpowiedzialni są organizatorzy Marszu. Robert Winnicki, Krzysztof Bosak, którzy na rondzie Dmowskiego przemawiali z platformy i musieli słyszeć pogróżki wobec policji, ale nie zareagowali. Nie reagowali, gdy już wtedy spory tłum krzyczał najpierw, że trzeba jebać Antifę, a zaraz potem wyśpiewywał: „Zawsze i wszędzie policja jebana będzie”.
Obaj narodowcy, w eleganckich płaszczach i krawatach, musieli wiedzieć, że wbrew oficjalnym zapowiedziom nie będzie żadnego przejazdu samochodów przez centrum Warszawy, od początku zapraszali ludzi na spacer. I ludzie poszli, wymachując biało-czerwonymi flagami. Na całej trasie widziałam tylko kilka samochodów, w tym ogromną ciemną limuzynę, w której niewzruszony siedział za kierownicą Bosak. Zmotoryzowani byli też narodowcy-motocykliści, ale cała reszta po prostu szła. Przez centrum miasta na Stadion, wzniecając po drodze burdy, atakując policjantów.
Tak, były tam też młode, spokojne dziewczyny. Tak, widziałam kilka rodzin z dziećmi. Tak, spora część tłumu przyszła tam, by odśpiewać Rotę i uczcić Dzień Niepodległości. Ale tych, którzy chcieli się bić z policją było bardzo wielu. I bili się, nie zamierzali ustąpić.
Organizatorzy Marszu Niepodległości nie mogą tłumaczyć, że sytuacja wymknęła się spod kontroli, a oni o niczym nie wiedzieli. Marsz był starannie zaplanowany, służby porządkowe pilnowały trasy przemarszu, miały nawet sznur, którym oddzielali ten pas jezdni, po którym nie wolno było iść. Młodzi ludzie w pomarańczowych kamizelkach byli wszędzie, podobnie jak ratownicy medyczni. Ktoś ich tam ustawił, ktoś im wydał polecenie. I ktoś nie powiedział „stop”, gdy młodzi patrioci krzyczeli, że trzeba jebać policję i rzucali petardami.
Pełna odpowiedzialność za wszystko, co się wydarzyło podczas tego „spaceru”, spada na organizatorów.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS