Rozmowę z panią Zofią Pisańską przeprowadzili Pracownicy Muzeum Dulag 121 w Pruszkowie.
Zofia Pisańska urodziła się w 1922 r. W latach 40. mieszkała z mężem, Zygmuntem Klusko, na Marymoncie w Warszawie. Tuż przed wybuchem Powstania Warszawskiego małżeństwo rozdzieliło się – Pani Zofia z ośmiomiesięcznym synem na rękach przedostała się na ul. Grzybowską, podczas gdy jej mąż pozostał w domu. Po kilku tygodniach spędzonych w piwnicach na Śródmieściu Zofia Pisańska została pognana do obozu przejściowego w Pruszkowie. Kiedy, dzięki przychylności wartownika, udało jej się stamtąd wydostać, postanowiła przedrzeć się przez strefę walk, aby odnaleźć męża znajdującego się w stolicy.
Jak wszystko się zaczęło
– Właśnie miało wybuchnąć – już miałam małe dziecko – gdy mąż do mnie powiedział: „Wiesz co, coś wisi w powietrzu, coś będzie. Ty jedź z dzieckiem do moich rodziców – którzy mieszkali w Warszawie na Grzybowskiej – a ja do ciebie przyjadę, bo na razie tutaj nikogo nie ma w domu, wszyscy gdzieś poszli. Nie chcę zostawić tak mieszkania samego. Ty jedź najpierw z dzieckiem, a ja do ciebie przyjadę”. I pojechałam z synkiem. Wybuchło Powstanie i mąż już nie zdążył do mnie przyjechać, został na Marymoncie. […]
To była makabra na tej Grzybowskiej. Myśmy do piwnicy musieli schodzić, bo ciągle słychać było te krowy ryczące, detonacje, takie wrr, wrr… Później bum, bum, pociski ciągle. Siedziało się w piwnicy z tym małym dzieckiem. Była bieda, nędza. Nie było co jeść. Ja jeszcze, dzięki Bogu, karmiłam to dziecko, ale do mnie przyszła kobieta z marchewką, żebym zjadła tę marchewkę i pokarmiła jej dziecko. Takie były różne historie. Jak było hasło, że Niemcy zaraz wpadną, to się szybko brało dziecko i leciało się na Śródmieście. Tam byli powstańcy. Jak później był spokój, to się znów wracało na Grzybowską, do tej piwnicy.
Miała Pani jakieś informacje o tym, co się dzieje z mężem na Marymoncie?
Żadnego kontaktu nie miałam, bo to było piekło. Mowy nie było o tym, żeby nos gdzieś wystawić. W końcu było już tak, że Niemcy zajęli Grzybowską. Nas wygonili z tych piwnic i popędzili do kościoła św. Wojciecha [Właśc. kościół św. Stanisława parafii św. Wojciecha]. Jak nas pędzili, to po drodze za nami były miotacze ognia. Mnie tylko nogi opaliło, ale ludzie padali poparzeni. Palili się, bo każdy na siebie wziął coś cennego – czy palto, czy futro. Nas właśnie pędzili do takiej remizy, ci wszyscy poparzeni tam dotarli. Wtedy powiedzieli w tej remizie, że poparzeni mają zostać, pójdą do szpitala, a ci, którzy mogą, to niech idą dalej. Ja z dzieckiem ruszyłam dalej, a ci poparzeni zostali. Jak tylko odeszliśmy, to ich wszystkich rozstrzelali. Nas popędzili do tego kościoła na Woli. Najpierw była segregacja. Tych z dziećmi i chorych wpuścili do kościoła, a zdrowych, kobiety i mężczyzn, zostawiali na zewnątrz. Później wywozili ich, ale nie wiem gdzie – na roboty czy gdzieś indziej.
Byłam z dzieckiem w kościele. Pamiętam taki moment, że to moje dziecko było strasznie głodne, już nie miałam pokarmu. Było prawie konające z głodu. Tam stały takie cebrzyki z wodą, którą ludzie się obmywali. Człowiek był spragniony. Ochlapać się trochę można było, z tej piwnicy wyszliśmy brudni. Nie wiem skąd miałam jakiegoś suchara i taki kubek. Nabrałam tej brudnej wody z tego cebrzyka. Wzięłam kubek tej brudnej wody, namoczyłam suchara i dałam dziecku. I proszę sobie wyobrazić, że nic mu nie zaszkodziło.
Miałam wtedy przy sobie aparat fotograficzny. Niemcy ogłosili, że kto ma aparat, żeby oddał. Oddałam. Mogłam chociaż rolkę wyciągnąć, tego żałuję bardzo, ale wtedy człowiek nie myślał o niczym, tylko o ratowaniu dziecka i życia. W takim momencie człowiek inaczej myśli w ogóle. Później wywieźli nas z kościoła do Pruszkowa.
Pociągiem?
Tak, pociągiem.
Kiedy to było? Pamięta Pani miesiąc, dzień, kiedy wygnano Państwa z domu?
Daty nie pamiętam, ale to musiało być na początku Powstania. W Pruszkowie puścili nas do takich hal, gdzie zwykle są pociągi. Tam trochę słomy było rzuconej i tam żeśmy byli. Nie pamiętam, jak to było z jedzeniem. Tylko wiem, że była opieka RGO [Rada Główna Opiekuńcza]. Była pomoc, ale minimalna. Podrzucili coś dziecku, żeby mogło coś zjeść, napić się. Do głowy mi nie przychodzi, jak ja sobie z tym radziłam. Przecież dziecko się załatwiało. Teraz nie zdaję sobie sprawy z tego, jak to było.
W końcu wpadłam na pomysł, żeby wyjść z tego obozu w Pruszkowie. W domu na Grzybowskiej mieszkała taka garbata kobieta, która też trafiła tutaj ze swoim dzieckiem. Poszłyśmy do bramy i prosiłyśmy tego wartownika, żeby nas wypuścił. Powiedziałam, że mam siostrę w Pruszkowie, że moje dziecko jest chore. I nas wypuścił.
Naturalnie nie miałam tu nikogo znajomego, ale ludzie przygarniali jedni drugich. I nas przygarnęli. Nie pamiętam ludzi, do których trafiłam, ani nazwy ulicy. To był jednorodzinny domek. Tutaj mnie nakarmili, dziecko nakarmili. Dziecko się przespało. Spało chyba tak długo po tym wszystkim, że aż się bałam, że mu się coś stało, że tak długo śpi. Poszłam do kościoła, żeby ochrzcić dziecko – chrzestną została ta kobieta z Grzybowskiej, a chrzestnym chyba organista.
Jak nazwała Pani syna?
Mieczysław, bo on się urodził w Nowy Rok, akurat pierwszego.
Ciągle nadchodziły jakieś wiadomości. Można było się dowiedzieć, kogo przywożą z Warszawy, z jakiej dzielnicy, z jakich ulic. Nasłuchiwałyśmy, czy z Marymontu przywożą, ale żadnych wiadomości nie otrzymałyśmy. Ta znajoma, z którą wyszłam, miała córkę. Też na Marymoncie mieszkała. Później sobie pomyślałam, że „co ja tutaj będę robić?”. Muszę wracać do męża na Marymont, może go tam zastanę. No i niewiele mówiąc, zabrałam się. Ta kobieta z Grzybowskiej miała przy sobie jakieś pieniądze, dała mi i powiedziała: „Masz, na drogę się przyda. Ty idź, ja zostanę, może moją córkę tu przywiozą”. Niewiele mówiąc, coś tam wzięłam do jedzenia i z dzieckiem wybrałam się pieszo do Warszawy.
Nie wiem, jakim cudem nie zabłądziłam gdzieś, tylko szłam w stronę Warszawy. Gdy dochodziłam już blisko Warszawy, wszędzie widziałam napisane na słupach ostrzeżenia: „Kto udzieli pomocy warszawiakowi, ten będzie rozstrzelany”. Wtedy noc się zbliżała, jakiś gospodarz wziął mnie, wsadził do stodoły i powiedział: „Żeby tylko dziecko nie płakało”. Przyniósł mi trochę żywności, dziecku dał mleka czy coś. Byłam tam noc. Skoro świt wyszłam, żeby już nie robić kłopotu… Bo przecież ten człowiek strasznie ryzykował. Żałuję, że nie znam ani jego nazwiska, ani nazwy tej miejscowości. Nie było mi w głowie pamiętać takie rzeczy. Szłam dalej. Doszłam do Babic. Tam byli tacy ogrodnicy, którzy mieli swoje warzywa. Zatrzymałam się u takiego jednego i on do mnie powiedział, że z Marymontu przychodzi taki starszy mężczyzna, jakoś się przedziera, i nosi dla powstańców i ludzi trochę pomidorów, trochę ogórków, żywność. Pomyślałam, że jak on się przedziera, to i ja się przedrę na Marymont. Na co on: „Skąd, to pod ostrzałem z tego CIF-u [budynek Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego (CIWF) przy ulicy Marymonckiej 34], na tej wieży stoją strażnicy i pilnują, żeby do Warszawy się nikt nie dostał”. A ja przecież szłam pieszo po to, żeby się spotkać z mężem. Byłam uparta i jak ten mężczyzna przyszedł, powiedziałam: „Jak Pan idzie, to i ja przejdę”. „Ale gdzie, z dzieckiem?” Ja na to: „No trudno, co będzie, to będzie”. I z dzieckiem, czołgając się, usiłowałam dotrzeć do męża. Były takie piaski tam. I po tych piaskach z tym starszym człowiekiem szłam. Tu trup leżał, tam trup leżał. Tak doczołgałam się do męża. Do naszego domu. Wszystko było w porządku. Myśmy tam mieli ogródek taki przy domu. Były takie piękne jabłka. Jak przyszłam, to mąż mnie dotykał, czy to ja jestem żywa, bo on już dawno mnie pochował. I mówi: „Popatrz, na górze mam te jabłka i śliwki. Tak myślałem, że może dla ciebie kiedyś będą”.
Byłam z mężem chyba przez dwa dni i znów ogłosili przez megafon, że wszystko będzie zrównane z ziemią, żeby się wynosić i koło lasku zbierać. Znów nas pędzili do tego kościoła. Po drodze „ukraińcy” nas pilnowali. Jeden „ukrainiec” podbiega do mnie, do mego syna i przystawia mu broń i mówi: „Ty polski bandit jesteś!”. Na szczęście nie strzelił. Po drodze raz mąż niósł dziecko, raz ja. W wózku kółka się popsuły. Wózek się rzuciło, jakiś tobołek ciągnęliśmy z sobą. Rzuciło się i to, bo to kawał drogi był. Wreszcie doszliśmy znów do tego kościoła. Wiedziałam, że przy kościele będzie segregacja. Męża zostawią, a mnie puszczą z dzieckiem. To był bardzo dobry człowiek, ale mało przedsiębiorczy. Dałam mu dziecko: „Ty masz dziecko”, a ja sobie brzuch wypchałam. I na tej podstawie poszłam do kościoła, a męża zostawili z dzieckiem. Pamiętam, w tym kościele było na strychu takie okienko. Przez to okienko patrzyłam, bałam się, co będzie dalej. Myślałam, że straciłam i męża, i dziecko. Ale zobaczyłam, jak Niemiec doszedł do męża i do niego powiedział: „Raus do kościoła!”. I znów mąż był ze mną, w kościele.
Znowu byli Państwo razem.
W tym kościele to było coś okropnego. Kobieta rodziła przy ołtarzu. Nie było żadnych ubikacji. Boczne ołtarze służyły za ubikacje. W ogóle trudno opisać.
Znów nas wieźli do Pruszkowa. Pamiętam, jak przy bramie ktoś z RGO chyba dał dziecku taki kocyk. Taką kołderkę. Bo właściwie bez niczego tu przyszliśmy, bo wszystko się po drodze porzucało, bo było zbyt ciężkie.
Na terenie obozu to w ogóle nie wychodziłam, bo się bałam. Byłam młoda. Jakby Niemcy mnie zobaczyli, to mogli mnie gdzieś zabrać, więc w ogóle się nie pokazywałam. Siedziałam z dzieckiem, a za drugim razem jeszcze z mężem. Pierwszy raz byłam krótko. Nie wiem, ile to było dni. Drugi raz, z mężem, dłużej. Ciągle byłam w strachu, bo mąż młody, ja młoda. A Niemcy ciągle chodzili, krążyli, wyciągali ludzi młodych. Tak więc ciągle w strachu był człowiek. Wiem, że ci pomagający też się bali.
Wpuścili nas do takich rowów ze słomą. Jak ten kocyk dostałam, to tego dzieciaka zawinęłam i w tej słomie położyłam. To były warunki nie do przyjęcia po prostu. Mieliśmy trochę pomocy od RGO. Jakaś kobieta przyszła i mówi: „Z dzieckiem jesteś, Boże”, i przyniosła mi jakieś mleko. Trochę nas tam odżywili. Nie da się opisać, jak to było. To wszystko było bardzo trudne.
Pamięta Pani moment segregacji?
Myśmy stali ileś godzin w upale. Pamiętam, że wtedy był upał. Wiem, że to było tak, że byliśmy ściśnięci jak śledzie w beczce. Z RGO miałam pomoc, inaczej byśmy nie wytrzymali – ani ja, ani dziecko. Kilka godzin się tam stało. Wsadzili nas do takich odkrytych pociągów bydlęcych. I wywieźli. W tym wagonie żeśmy stali ileś godzin, bo tory przecież były zajęte przez wojsko. Jeszcze trwało Powstanie Warszawskie, więc był rwetes. Nas wywieźli do Piotrkowa Trybunalskiego, do wsi Krzyżanów.
Gdzie Państwo zamieszkali?
Tam trafiliśmy z mężem i dzieckiem do gospodarza. Byłam w dobrych warunkach, bo miałam przy sobie męża, który pomagał temu gospodarzowi. On przydzielił nam taką komórkę, pomimo że miał dom wybudowany, ale my w tej komórce byliśmy. Po ścianie się wilgoć lała. Jakąś kołyskę dostałam i z dzieckiem tam byłam. Jak było już po wojnie, to myśmy wrócili na Marymont. Nasz dom był zniszczony, ale sąsiedni był cały i myśmy się tam zakwaterowali z mężem. […] Dużo człowiek przeżył.
Fragment rozmowy z Zofią Pisańską przeprowadzoną przez Muzeum Dulag 121 w 2020 r. Całość relacji jest dostępna w publikacji „Zeszyty Muzeum Dulag 121. Relacje Świadków”, wyd. w 2020 r. nakładem Muzeum Dulag 121.
Czytaj też:
Dulag 121 – niemiecki obóz w Pruszkowie dla wypędzonej ludności stolicy (1)Czytaj też:
Dulag 121 – niemiecki obóz w Pruszkowie dla wypędzonej ludności stolicy (2)Czytaj też:
Rzeź Woli. 50 tysięcy zabitych w 3 dni. „Można zabijać, kogo pan chce”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS