Wanda Nowicka weszła do Sejmu m.in. głosami zabrzan. Zamierza postawić na współpracę z samorządem i co oczywiste, z mieszkańcami. Za poselski sukces, z korzyścią dla swoich wyborców uważa zaangażowanie w budowę zabrzańskiego ośrodka leczenia chorób cywilizacyjnych i wieku podeszłego. Dla inwestycji wywalczyła większy budżet.
Powinnam zacząć od przeprosin. Umawiając się z panią, uparcie mówiłam poseł, a należałoby posłanka. Żeńskie formy są ważne?
Bardzo. W Sejmie jest grupa lewicowych posłanek, tak duża jakiej dotąd nie było, o ogromnej wrażliwości feministycznej. Wszystkie uważamy, że w przestrzeni publicznej trzeba używać żeńskich form, by oswajać ludzi, nie tylko z językiem, ale ze zmianami społecznymi. Język jest przecież symbolem rzeczywistości. I powinien opisywać ją jak najrzetelniej. W naszej kobiety są posłankami, polityczkami, premierkami, prezydentkami.
I ministrami.
Liczba pojedyncza żeńskiej formy to ministra.
Chciałaby pani być ministrą?
Dlaczego nie?
A od czego?
Byłabym dobrą ministrą polityki społecznej, bo od zawsze interesowałam się tymi sprawami. Mogłabym być pełnomocniczką ds. równego statusu kobiet i mężczyzn.
Teraz tę drugą funkcję ktoś sprawuje?
Od dwóch kadencji znajduje się w rękach Adama Lipińskiego. Nie jest przypadkiem, że prawie nic nie słychać o aktywności pełnomocnika. Teraz to stanowisko dekoracyjne, by nie powiedzieć fikcyjne.
A dziś jest pani gościnią Nowin Zabrzańskich.
Tak. Z wielką przyjemnością.
Podoba się pani to słowo?
Podoba. W ogóle uważam, że za mało korzystamy z bogactwa języka polskiego. Na początku XX wieku, gdy ruchy feministyczne były bardzo aktywne, często używano żeńskich form. Po II wojnie to się zmieniło. Zamiast słów: dyrektorka, profesorka zaczęto stosować wyrażenia pani dyrektor, pani profesor.
Mam wrażenie, że słowo „dyrektorka” jest trochę deprecjonujące w stosunku do „dyrektora”.
Usus dyktuje odbiór. Ponieważ tych form prawie się nie używa, niektórym się wydaje, że brzmią dziwnie, śmiesznie, niepoważnie. W VII kadencji Sejmu byłam marszałkinią. Ile z tego powodu było na początku śmiechów… Ale z czasem i to się zmieniło. Nawet posłowie PiS, gdy chcieli przedłużyć swoje sejmowe wystąpienie, zwracali się do mnie „pani marszałkini”.
Z marszałkinią wiąże się trudne dla pani doświadczenie polityczne. Kiedy w 2013 r. klub cofnął pani rekomendacje do sprawowania tej funkcji, Sejm pani nie odwołał, a pani sama się jej nie zrzekła, lider ugrupowania, Janusz Palikot, komentując tę sytuację powiedział, że chyba chce pani zostać zgwałcona. Zabolało?
To już polityczna prehistoria. Oczywiście, że te słowa mnie zabolały i nie powinny były paść, także ze względu na wypowiadającą je osobę. Janusz Palikot, nikt nie może zaprzeczyć, wprowadził do Sejmu wiele nowych, postępowych idei. Wtedy jednak chyba stracił nerwy.
Od czasu coś się zmieniło? Łatwiej być polityczką? Słowo „gościnia”, użyte przez pani koleżankę w telewizyjnym programie sprowokowało Dominika Tarczyńskiego do mało kulturalnego komentarza.
Z jednej strony jest lepiej, z drugiej gorzej. W społeczeństwie otwartość na kobiety oraz świadomość, że wnoszą do polityki nową jakość, że są tam bardzo potrzebne, że powinny zajmować wysokie stanowiska, zdecydowanie rośnie. Jeśli w wyborach są na wysokich miejscach na listach, mają spore szanse na zdobycie mandatu. Natomiast najlepiej nie jest w strukturach partyjnych. Na szczęście w tej kadencji Sejmu jest dużo posłanek. Ale nie tylko o liczbę tu chodzi. Również o jakość sprawowania mandatu, o zrozumienie i gotowość do zajmowania się kwestiami kobiecymi. Niedobrze jest, gdy polityczki odżegnują się od swojej płci, gdy uznają, że nie przystoi im mówienie o sprawach, które dotyczą nas, kobiet. W poprzedniej kadencji rozegrał się dramat – wszystko szło w złym kierunku m.in. dlatego, że nie było w Sejmie lewicy. Przypomnę tylko, na szczęście nieudane, próby zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej. Teraz to się zmieniło. Nasze ugrupowanie wprowadziło 20 posłanek, współpracujemy z polityczkami Koalicji Obywatelskiej, powstał parlamentarny zespół praw kobiet, tworzymy agendę dla kobiet. Włączymy się w One Billion Rising, ogólnoświatową kampanię przeciw przemocy wobec kobiet. 14 lutego, na całym świecie kobiety tańczą przeciw przemocy, a my zatańczymy w Senacie. Ponieważ marszałkini Elżbieta Witek nie zgodziła się, by zrobić to w Sejmie, a Gabriela Morawska – Stanecka, wicemarszałkini Lewicy ze Śląska, tak, przeniesiemy się do izby wyższej parlamentu. 7 marca, z okazji Dnia Kobiet organizuję w Sejmie wielką konferencję: Forum Organizacji Inicjatyw Kobiecych. Mam nadzieję, że przyjadą goście z całej Polski. Szczególnie liczę na Ślązaczki. Wśród sukcesów jest jeden, drobny: wicemarszałkini Elżbieta Witek zgodziła się, nie bez problemów, by na druku sejmowym używać słowa „posłanka”. Niestety, tabliczek w sejmowych ławach jeszcze nie ma. Muszą się jednak pojawić, bo klub Lewicy jest zdeterminowany. Jeśli ich nie będzie, przykręcimy własne. Z „posłankami”.
Jest jakiś deadline w tej sprawie?
Dawno minął, ale ponieważ tyle złego dzieje się w polityce, tabliczki zeszły na dalszy plan. Elżbieta Witek zgłosiła ostatnio absurdalny wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o stwierdzenie, czy istnieje spór kompetencyjny między Sądem Najwyższym a Sejmem oraz Sądem Najwyższym a Prezydentem Polski. Oczywiście jasne jest, że go nie ma. Praworządność w naszym kraju stoi na krawędzi. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że Andrzej Duda podpisze tzw. ustawę kagańcową. Następnym krokiem będzie przejęcie Sądu Najwyższego, czyli nominowanie jego prezesa. A potem rządzący obsadzą ostatnie wolne od ich wpływów stanowisko – rzecznika praw obywatelskich. W ten sposób trudno będzie odwołać się do jakiejkolwiek, niezależnej od aktualnej władzy instytucji; trudno będzie twierdzić, że jesteśmy praworządnym państwem.
Wspomniała pani, że kobietom udaje zdobywać się mandaty do parlamentu, gdy są wysoko na listach wyborczych. Pani w naszym okręgu miała jedynkę Lewicy. To z miłości do Śląska czy politycznego pragmatyzmu? Mieszka pani w Warszawie.
Wielu polityków i polityczek nie startuje ze swojego okręgu. Przenosi się, by wzmocnić listy w terenie. Moje nazwisko jest rozpoznwalne, a w Warszawie było wielu innych, dobrych kandydatów do parlamentu. Najpierw, gdy padła propozycja Śląska, trochę się zdziwiłam, ale przyjęłam to wyzwanie od razu.
Kandydowanie z naszego okręgu było wyzwaniem ze względu na Śląsk czy na trudy politycznego boju? A może ze względu na jedno i drugie?
Na jedno i drugie. Nie urodziłam się na Śląsku. Startowanie do Sejmu z miejsca, w którym się nie mieszka na co dzień jest dużym wyzwaniem. Ale się udało. W końcu zrobiłam trzeci wynik w okręgu. Odbieram to jako ogromny kredyt zaufania i zobowiązanie. Dlatego pracuję bardzo intesywnie i zapuszczam tu korzenie.
Wie pani co to gruba?
Nie.
Kopalnia.
Śląsk jest duży. Nawet jeden okręg wyborczy może być bardzo zróżnicowany. Zawsze można kogoś na czymś złapać. Co ważne z perspektywy naszego okręgu, jestem przewodniczącą sejmowej Komisji Mniejszości Narodowych i Etnicznych. Zajmujemy się w niej m.in. językami regionalnymi. Wspólnie z parlamentarzyst(k)ami ze Śląska, ponad podziałami chcemy podjąć działania na rzecz śląskiej godki.
A jednak! „Slonsko godka” to dobry początek do znajomości gwary.
Inicjatywy na rzecz śląskiej kultury są mi bliskie, chętnie się w nie angażuję. O jeszcze jednej sprawie chciałam powiedzieć. Nawet myślałam, że pani o to zapyta.
O 31 mln zł na budowę w Zabrzu ośrodka leczenia chorób cywilizacyjnych, środowiskowych i wieku podeszłego?
A tak! W debacie budżetowej zgłosiłam propozycję, by zabrzańska inwestycja została dofinansowana tą kwotą. W ten sposób byłaby wyższa od zakładanej o 6 mln 200 tys. zł. Na razie, przy Śląskim Centrum Chorób Serca jest dziura w ziemi, ale mam nadzieję, że zgodnie z zapowiedziami, w przyszłym roku ośrodek będzie gotowy.
Jaką ofertę ma pani dla swoich wyborców, dla zabrzan? Biuro poselskie w Gliwicach już jest, w Zabrzu ma być.
Bardzo mi zależy, by regularnie bywać w Zabrzu, spotykać się z mieszkańcami. Chętnie wysłucham nie tylko sugestii dotyczących rozwiązań systemowych, ale również porozmawiam o indywidulanych problemach. Poza tym, uważam, że współpraca z samorządami może przynieść wiele korzyści. Jestem jej zwolenniczką. Wolę to zamiast politycznego boksu.
Ma pani diagnozę problemów naszego okręgu wyborczego: Zabrza, Gliwic, Bytomia, Tarnowskich Gór? Tego, o co mogłaby pani postarać się wyżej?
Sprawy socjalne są mi szczególnie bliskie. Chcę sprawdzić m.in. jak wygląda oferta dla kobiet, ofiar przemocy.
A znalazła pani problem typowy dla naszego okręgu?
Oczywiście kopalnie. To niezwykle skomplikowana sprawa. Z jednej strony są kwestie społeczne, ludzi tracących pracę, z drugiej ekologia, wyznaczająca jeden kierunek: rezygnację z węgla kamiennego. Trzeba zadbać o tych, którzy odchodzą z górnictwa i jednocześnie nie wprowadzać nowych, nie mamić nikogo, że to dziedzina gospodarki, mająca przed sobą długą przyszłość. W tej sprawie jest jeszcze jedna kwestia do załatwienia – zdrowie górników. Wielu z nich umiera zbyt młodo.
Górnictwo wymaga spójnej rządowej wizji, a o nią raczej trudno. Kiedy premierką była Ewa Kopacz ugięła się pod żądaniami związków zawodowych i nie zamknęła m.in. zabrzańskiej kopalni, w Makoszowach. Natomiast Beata Szydło, jeszcze przed objęciem Rady Ministrów zapewniała, że nasza kopalnia przetrwa. Jednak jej rząd ją zamknął. Nie dość, że brakuje pomysłu na górnictwo, na problemy społeczne, związane z likwidowanymi miejscami pracy, to nie ma alternatywy dla węgla kamiennego w energetyce.
Nie ma zielonego światła dla rozwoju innych źródeł energii, bo władze nie rozumieją potrzeby zmian i z powodów populistycznych utrzymują, że węgiel załatwi sprawę. Pamiętamy, co niedawno, w Katowicach, podczas COP powiedział prezydent Andrzej Duda. Twierdził, że wystarczy go nam na kolejne 200 lat. A tak nie jest. Sprowadzamy coraz więcej węgla z Rosji. Problem z centralną polityką polega też nam tym, że rządzący co innego mówią, a co innego robią.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS