– Mam nadzieję, że z muzyką Andrzeja Korzyńskiego nie stanie się w Polsce to, co stało się z filmami mojego ojca. Obaj są zdecydowanie bardziej doceniani za granicą niż we własnym kraju. Właśnie teraz czuję to najwyraźniej – mówi Xawery Żuławski, syn Andrzeja Żuławskiego, z którym kompozytor przyjaźnił się od dziecka.
Jest akurat w Madrycie, gdzie trwa retrospektywa filmów, które wyreżyserował jego ojciec, a muzykę do nich skomponował Korzyński. – Hiszpańskie media są bardzo zainteresowane wydarzeniem, miałem kilka wywiadów. Wszyscy z żalem przyjmowali wiadomość, że Andrzej Korzyński nie żyje. Jest tu wspominany i ceniony – dodaje.
Pamięta, że kiedyś w jednym z wywiadów dziennikarz zwrócił się do ojca: „Nie miał pan szczęścia do Polski, prawda?” – Ojciec odpowiedział: „A kto miał?” Jest coś dziwnego w tym, że w Polsce jakoś nie docenia się, nie szanuje ludzi nieprzeciętnych, tworzących rzeczy uniwersalne, ponadczasowe – mówi Xawery Żuławski.
– Był tu niedoceniany. Starał się tym nie przejmować, obracał to w żart. Choć ten żart był podszyty żalem, bo przecież on tak dużo zrobił dla polskiej muzyki – mówi o Korzyńskim Maria Szabłowska, która kilka lat temu zrobiła z nim wywiad-rzekę pt. „Znam wszystkie wasze numery”.
Cała Polska śpiewa
Urodził się w marcu 1940 w Warszawie. Potem lubił opowiadać, że już jako trzylatek stawał na balkonie i wyśpiewywał piosenkę „Brunetki, blondynki, ja wszystkie was dziewczynki całować chcę”. Trwała okupacja, matka panikowała, że Niemcy usłyszą, ściągała go z balkonu. Wolała, gdy śpiewał w restauracji na parterze budynku. Tam przebojem była aria Jontka z „Halki” – „Szumią jodły na gór szczycie”.
Przed wybuchem powstania warszawskiego ojciec wywiózł rodzinę na wieś, a sam wrócił walczyć. Do zrujnowanej Warszawy wrócili w styczniu 1945 roku. Mama, której wojna zniszczyła marzenia o karierze śpiewaczki operowej, wypatrzyła w ruinach fortepian, kupiła go i znalazła synowi nauczycielkę muzyki. Gdy Andrzej miał 6 lat, skomponował swój pierwszy utwór, dał mu tytuł „Górski strumień” i zadedykował tacie.
Tego, że będzie zajmował się muzyką, był pewien już w wieku 11 lat, choć wtedy jeszcze pasjonowały go również materiały wybuchowe i medycyna, szczególnie sądowa.
Kończy podstawową szkołę muzyczną, idzie do średniej, a potem na studia.
Wybiera kompozycję i dyrygenturę, jako pracę dyplomową tworzy operę, a równocześnie przygrywa kabaretowi Manekin, który tworzą ludzie z STS-u. Jeszcze na studiach zakłada też zespół instrumentalny Ricercar 64, który towarzyszy Piotrowi Szczepanikowi. Piosenki, które dla niego komponuje – „Żółte kalendarze” i „Kochaj” – natychmiast stają się przebojami. Cała Polska śpiewa:
„Czy znasz morza brzeg
Bez szumu fal?
Czy znasz rzeki nurt
Co nie płynie w dal?”
Dziennik „Trybuna Ludu” apelował wtedy, żeby skończyć nadawanie „Żółtych kalendarzy”, bo ludzie zamiast pracować, słuchają i przestoje się robią w produkcji.
Andrzej Korzyński ma 24 lata i nagle mnóstwo pieniędzy – za tantiemy z piosenek śpiewanych przez Szczepanika kupuje sobie domek na Mokotowie i używanego volkswagena. Cieszy się nim zaledwie 10 dni. Ma wypadek – o mało nie ginie, a wraz z nim dopiero co poślubiona żona.
O stracie samochodu mówi: łatwo przyszło, łatwo poszło. Jednak, jak przyzna po latach, to właśnie wtedy zrozumiał, że piosenki przynoszą pieniądze.
Proletariacki ruch oddolny
Kiedy w 1964 roku Polskie Radio zlikwidowało Studencki Magazyn Muzyczny, w którym Korzyński pracował jako redaktor, pomyślał, że przerzuci się na bigbit, jak dla niepoznaki nazywano w Polsce rock’n’rolla. Rok później założył Młodzieżowe Studio „Rytm”.
–Andrzej miał bardzo dobre wykształcenie muzyczne i zakochał się w Sylwii Sokorskiej, której ojcem był Włodzimierz Sokorski, szef radiokomitetu. To był szczęśliwy zbieg okoliczności, na którym polska muzyka niezwykle skorzystała – mówi Maria Szabłowska.
Kiedyś zapytała Korzyńskiego: jak ty rozmawiałeś z tym Sokorem? Co mu powiedziałeś, że dał się przekonać i pozwolił stworzyć redakcję, która zajmie się muzyką wtedy przecież zakazaną, zbyt zachodnią. Odparł: „Ja mu powiedziałem, że to będzie proletariacki ruch oddolny”. – Sokorski był dowcipny i też cenił dowcip, więc być może dlatego się zgodził. Podejrzewam jednak, że później miał z tego powodu nieprzyjemności, musiały się pojawić zarzuty, że pozwala nagrywać taką muzykę, przecież to zachodnie wzory, kudłaci, szarpidruty – wspomina Szabłowska.
Uważa, że gdyby nie Andrzej Korzyński, polska muzyka rozrywkowa wyglądałaby zupełnie inaczej. W „Rytmie” nagrywali wszyscy, którzy później się liczyli: Niemen, Grechuta, Zaucha, Czerwono–Czarni, Breakout, Trubadurzy… – To była najważniejsza redakcja muzyczna w Polsce tamtego czasu. Modliliśmy się, by tam kiedyś dotrzeć ze swoimi nagraniami – wspomina Zbigniew Hołdys. Jest jednym z tych, którym się to udało.
– Stworzyć miejsce, w którym można było nagrywać takie niemiłe władzy piosenki, to jedno. Ale żeby ktoś mógł je usłyszeć, trzeba było mieć antenę. I myśmy ją dostali: „Popołudnie z młodością” – blok dla młodzieży, w którego ramach studio „Rytm” miało swoje audycje. Ich popularność była niewiarygodna. Ludzie przysyłali do redakcji kartki pocztowe informując, kto ich zdaniem był lepszy: Trubadurzy czy Czerwone Gitary. Tych kartek przychodziły wielkie wory – opowiada Szabłowska.
Wspomina, że to Korzyński wprowadził na antenę Polskiego Radia piosenki w języku angielskim. Wcześniej dozwolone były tylko francuskie i włoskie, anglojęzyczne tępiono.
– Andrzej przeforsował pomysł, żeby znaleźć kogoś w Londynie, kto będzie nam co tydzień przesyłał piosenki z brytyjskiej listy przebojów. Powiedział: nazwiemy go naszym korespondentem. Wszyscy pukali się w czoło, co on wymyśla? Jak mu zapłacimy? Przecież nie mamy dewiz. A jednak znalazł się człowiek, który kupował małe płytki z piosenkami z pierwszej dziesiątki brytyjskiej listy przebojów i nam je przysyłał. Zgodził się na honorarium w złotówkach. Myśmy te złotówki odkładali, czekały na niego, ale wszyscy byli w strachu, co będzie, jak przyjedzie je odebrać i zorientuje się, że nie może tu za nie nic kupić? Okazało się, że wpadł na pomysł, aby uszyć sobie garnitur w słynnej pracowni Zaremby i zamówić ręcznie robione buty. Byliśmy uratowani: wrócił do siebie i znów przysyłał nam płyty. One były potem przegrywane na taśmę i wciągane do fonoteki Polskiego Radia, są tam do dziś – opowiada Maria Szabłowska.
W latach 70. Andrzej Korzyński prowadzi zespół Arp Life, mówi się o nim: pierwszy w Polsce grający muzykę elektroniczną. Ma 29 lat, gdy wyjeżdża do Francji, dostaje kontrakt z wytwórnią 20th Century Fox. Rok później komponuje dla legendarnej Warner Bros.
Wielka, choć burzliwa przyjaźń
– Nasz kraj jest złą macochą dla swoich wielkich artystów. Przychylną matką jest dla niewydarzonych córeczek, które usiłują za wszelką cenę wsadzić stopę w pantofelek sławy. Przeraża mnie, jak szybko zapominamy. Widzę wielkich twórców odchodzących w niepamięć. Muszę bronić pamięci choćby Andrzeja Żuławskiego z racji wspaniałych filmów, jakie zrobił – mówił w książce Szabłowskiej.
Poznali się w piątej klasie, posadzono ich w jednej ławce. Szkoła czasów socjalistycznych: fartuchy, tarcze, apele, śpiewanie hymnu. Żuławski z Korzyńskim uchodzili za aspołecznych: nie chodzili na pochody pierwszomajowe, nie jeździli na wykopki, nie trzymali warty przy portrecie Stalina.
Żuławski za to pisał najlepsze w klasie wypracowania – na przykład o słońcu, które wybuchnie, spali wszystkich i skończy się życie na Ziemi. A Korzyński już wtedy nieźle grał na fortepianie, komponował i improwizował. Gdy dostał od rodziców na Gwiazdkę enerdowski magnetofon szpulowy Szmaragd, razem eksperymentowali z nagraniami puszczając taśmę w przód i tył, wykorzystując garnki, pokrywki.
– Andrzej zawsze mówił: nie myśl, że nasza przyjaźń będzie w jakiś sposób oddziaływała na naszą współpracę. Myśmy razem mogli wyjeżdżać na wakacje, chodzić do restauracji, bawić się, ale w ocenie był dosyć surowy. Bywał zazdrosny, bo ja kupiłem volkswagena, a on jeszcze nie miał. Miał być świadkiem na moim ślubie, ja podjechałem tym volkswagenem, piękny taki błękitny żuczek. Widziałem, że coś się w nim zapaliło, potem zadzwonił, że się wycofuje, nie będzie świadkiem – Korzyński wiele razy opowiadał tę historię. Zawsze z uśmiechem.
– To była wielka, choć burzliwa przyjaźń – mówi syn Żuławskiego, Xawery. – Gdziekolwiek się spotykali, czy w Warszawie, czy Paryżu, bez względu na to, ile już wtedy mieli lat, stawali się młodzi, znów byli chłopakami. Mieli ten sam rodzaj bycia, poczucia humoru. Mieli swój hermetyczny świat, w którym dokazywali. Dowcipkowali i celebrowali życie.
To Żuławski wciągnął Korzyńskiego do filmu. Kiedy wrócił ze studiów w Paryżu, zlecił mu napisanie muzyki do dwóch produkcji telewizyjnych – „Pavonocello” i „Pieśni triumfującej miłości”. – Muzyk, który nie widzi, nie może pracować w filmie. A on świetnie rysował i malował – tłumaczył po latach, dlaczego wybrał kompozytora bez doświadczenia.
Wspólnie zrobili 10 filmów. Ich pierwszy pełnometrażowy to „Trzecia część nocy” z 1970 roku. Akcja rozgrywa się w czasie drugiej wojny światowej, ale Korzyński robi do tego muzykę współczesną i zbiera bardzo dobre recenzje. Rok później Żuławski kręci „Diabła” – horror z czasów rozbiorów, choć władza odczytywała go jako alegorię wydarzeń z marca ’68. Muzyka jest jeszcze bardziej eksperymentalna, drapieżna. Później robią razem „Na srebrnym globie” – o grupie kosmonautów, którzy uciekają z Ziemi na inną planetę i budują nowe społeczeństwo. Korzyński puszcza tam równocześnie dwie taśmy z muzyką – jedną w przód, drugą w tył i obie zwolnione o połowę. Do „Opętania”, w którym główną rolę zagrała Isabelle Adjani, wrzuca do pudła fortepianu parę kamieni i srebrne sztućce, szura grzebieniem po strunach.
Zostawiłeś to, co kocham
– Kino to są dwa żywioły: energia i liryzm. I Andrzej ma w sobie to zdumiewające połączenie obu tych cech. I ani jednej, ani drugiej się nie można dopatrzyć, jak się go widzi – mówił po latach Żuławski.
To on poznał Korzyńskiego z Andrzejem Wajdą. Zrobili razem sześć filmów, w tym do największego sukcesu reżysera – „Człowieka z żelaza”. Kiedy film dostał Złotą Palmę na festiwalu w Cannes, płyta ze ścieżką dźwiękową została wydana we Francji. Na jej okładce Wajda napisał dedykację: „Andrzeju, dziękuję Ci, twoja muzyka przynosi moim filmom szczęście”.
– Twórczość Andrzeja jest przepełniona słowiańską nostalgią, jest w nich jakiś liryzm. Słychać to zawsze, czy to w ponurej „Szamance” czy majestatycznym „Człowieku z żelaza”. I zawsze zostawiał w niej ogromne pole do interpretacji. Wyznawał zasadę, że muzyka ma służyć zabawie, pokazywać emocje, jakie w nas drzemią. I on właśnie to robił. Był wspaniałym melodykiem, melodie spływały mu spod palców. Tylko trzech takich w Polsce było: Seweryn Krajewski, Romuald Lipko i właśnie Andrzej Korzyński – mówi dziennikarz muzyczny Hirek Wrona.
Sam Korzyński często powtarzał, że muzyka jest w nim i tak powoli wypływa, tylko nie wiadomo, którędy. Kiedy pytano go, jak komponuje muzykę filmową, odpowiadał, że nie wychodzi nigdy na pierwszy plan.
Napisał muzykę do ponad 130 filmów i wielu piosenek, które stały się hitami, m.in. do „Motylem jestem” z repertuaru Ireny Jarockiej, „Meluzyny” Małgorzaty Ostrowskiej. Dla Rodowicz napisał „Do łezki łezka”, „Szparka sekretarka” czy śpiewane zawsze przez całą salę: „Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa.”
W jednym z ostatnich wywiadów mówił, że mimo wszystkiego, co zrobił, zostanie zapamiętany jako twórca „Akademii Pana Kleksa”. To był rzeczywiście gigantyczny sukces, sprzedano ponad pół miliona płyt z tymi utworami.
Po latach Andy Votel, DJ i założyciel wytwórni Finders Keepers, dosłuchał się w „Panu Kleksie” znacznie więcej niż tylko muzyki dla dzieci. – Wygląda na to, że Korzyński wynalazł acid house, a także hiphopowe instrumentale, wspaniałe electro – mówił w filmie dokumentalnym „Zagubiony diament” Grzegorza Brzozowicza z 2016 roku.
Trzy lata wcześniej Votel przygotował projekt „Kleksploitation”, swoisty hołd dla trylogii o Panu Kleksie. – Wyrzuciłem aktorów, piosenki i dotarłem do tego, co było w stu procentach Korzyńskim. Kiedy Polski Instytut Sztuki Filmowej wystawił „Klekspoitation” w Londynie, na widowni było 600 osób, w tym Andrzej Korzyński. Byłem przerażony, bo on przecież nie wiedział, jak zmasakrowałem jego dzieło. Na koniec przecisnął się do mnie i powiedział: „Zrobiłeś z tą ścieżką dźwiękową to, co ja sam zawsze chciałem zrobić. Wyrzuciłeś z niej to, czego nienawidziłem i zostawiłeś to, co kocham” – wspominał z ulgą DJ.
Sam Korzyński zawsze podkreślał, że jego największą satysfakcją z „Pana Kleksa” była znajomość z Piotrem Fronczewskim. – Wykonał tak genialnie moje piosenki, że wiedziałem, że muszę kontynuować tę współpracę. Po głowie chodził mi pomysł, żeby stworzyć nieco prześmiewczy portret bywalca dyskotek. W latach 80. dyskoteki były osobnym światem. Bywałem w Remoncie, widziałem bezkarnych wykidajłów, jakiś absurdalny kult didżejów, którzy puszczali muzykę, specyficzny język jakiego się tam używało. Franek Kimono miał być opowieścią o tym świecie – tłumaczył w jednym z ostatnich wywiadów. Płyta z 1984 roku stała się absolutnym przebojem, sprzedała się w 500 tysiącach egzemplarzy.
Potem Korzyński zaangażował do śpiewania jeszcze jednego aktora: Marka Kondrata. Słynne „Mydełko Fa” miało być pastiszem na zgrzebne polskie reklamy z początku lat 90., ale Polacy wzięli piosenkę dosłownie, cieszyli się, że taka światowa.
– To była pierwsza tak popularna piosenka w nurcie „piosenki chodnikowej”, który wiele lat później został nazwany disco polo. Muzykę skomponował jego syn Mikołaj, wówczas mały chłopak, on sam napisał tekst. To miał być żart, podobnie jak wiele pomysłów pana Andrzeja. W tym nurcie żartobliwym był też Franek Kimono, który stał się kultowy i przeszedł do historii. Bo tam jest nie tylko „King Bruce Lee karate Mistrz”, ale także takie utwory jak „Dysk-dżokej” czy „Tankowanie nocą”, które są do dziś samplowane przez wielu raperów. Język tych utworów został przez Korzyńskiego zaczerpnięty z tzw. miasta i lokali rozrywkowych – to było coś więcej niż tylko przeboje i zjawisko to wyszło nawet poza Polskę. Dzięki temu Piotr Fronczewski, został zaproszony do słynnego przeboju Sokoła i Pono – mówi menedżer kultury i dziennikarz Stanisław Trzciński. Jego ojciec, kompozytor i aranżer Wojciech Trzciński, znał Korzyńskiego od pół wieku lat, czyli całe swoje życie zawodowe, współpracowali ze sobą. On sam w dzieciństwie na okrągło słuchał piosenek i muzyki ilustracyjnej z „Akademii Pana Kleksa”. – Andrzej Korzyński miał wpływ na kolejne generacje dzieciaków, które się wychowują na tych piosenkach, siłą rzeczy jego brzmienia ukształtowały także mój gust muzyczny, odkryłem to w ostatnich dniach – dodaje Trzciński.
W latach 90. Andrzej Korzyński zrobił zaledwie kilka ilustracji muzycznych do filmów, pracował przy paru płytach z piosenkami, m.in. Marleny Drozdowskiej, ale przeszły w zasadzie bez echa.
– Zwolniłem, bo trafił mnie zawał serca. Na szczęście nie bardzo groźny, ale musiałem zacząć żyć na nieco spokojniejszym biegu. Skupiłem się na pracy w Niemczech, bo tam lepiej płacili i to zapewniało mi stabilizację – tłumaczył Marii Szabłowskiej.
A teraz pustka
Rok 2016 jest dla niego bardzo trudny: umierają dwaj jego przyjaciele – najpierw Andrzej Żuławski, kilka miesięcy później Andrzej Wajda.
Wspominał: „Straciłem dwóch ludzi, którzy byli motorem mojego życia zawodowego. Śmierć zawsze uświadamia człowiekowi miałkość jego żywota i pustkę, która zostaje po odejściu bliskich. Byli, żyli, spotykaliśmy się, rozmawialiśmy, śmialiśmy z dowcipów, jedliśmy, piliśmy, obserwowaliśmy, co robią inni. A teraz – pustka”.
Gdy Xawery Żuławski zdecydował się – w oparciu o scenariusz zostawiony przez ojca – wyreżyserować „Mowę ptaków”, muzykę też robił Korzyński.
– Praca przy „Mowie ptaków”, to dla nas obu była podróż sentymentalna. W scenariuszu była krótka, mniej więcej taka wzmianka: bohaterowie postanawiają napisać hit muzyczny pod tytułem „Dziewczyna zła”. Nie wiedziałem, o co chodzi, więc telefon do Andrzeja Korzyńskiego: „Słuchaj, czy ty wiesz?” Powiedział: Tak, pamiętam, były lata sześćdziesiąte, twój ojciec lubił Czerwono-Czarnych i napisał im słowa piosenki o złej dziewczynie, a ja miałem dobrać linię melodyczną, zrobiłem, wysłaliśmy zespołowi, przyszła odpowiedź: słowa do dupy, ale muzyka wspaniała”. Oczywiście mój ojciec wtedy się obraził i obiecał sobie już nie pisać piosenek. Andrzej Korzyński pamiętał okoliczności, ale nie zachowały się ani słowa, ani melodia. Powiedział, że usiądzie do fortepianu i spróbuje sobie przypomnieć. Pomyślałem, żeby do niego pojechać, nagrać te próby. Grał z niebywałą lekkością, fantazją. Próbując odnaleźć w pamięci tamtą melodię, przelatywał przez różne tematy muzyczne, które wiązały się z moim ojcem, jego filmami. Było tak wzruszająco, że całej naszej ekipie leciały łzy – mówi Xawery Żuławski.
– Andrzej był dobry, uważny. Dostrzegał to, co się dzieje dookoła, zwracał uwagę na ludzi – mówi Maria Szabłowska.
Pomagał na przykład małym aktorom, którzy występowali w „Akademii”. W czasie nagrań zauważył, że niektóre mają stare buciki, za małe, z wyciętymi czubkami, żeby palce wystawały na zewnątrz. Trwał stan wojenny, w Polsce buty były na kartki. Za to w sąsiednim NRD kosztowały tylko cztery marki. Kiedy więc pojechał do NRD, kupił dużo dziecięcych butów. Nie pozwolono mu ich przewieźć przez granicę, więc poprosił znajomych, by wysyłali je do Polski partiami.
Innym razem na jednym z festiwali dziecięcych zachwycił go głos dziewczynki śpiewającej „Meluzynę”, która stała się hitem w repertuarze Małgorzaty Ostrowskiej. Uznał, że dziewczynka ma talent, a talenty trzeba wspierać, więc przekazał jej swoje honorarium.
Michał Wilczyński z wytwórni GAD Records, która wydaje muzykę Andrzeja Korzyńskiego, kilka lat temu stracił żonę. Wspomina, że gdy ciężko zachorowała, kompozytor specjalnie dla niej zrobił składanki relaksacyjne. – Wybrał fragmenty swojej muzyki i tak poukładał, żeby słuchając jej nabierała sił do leczenia – mówi.
Ich znajomość zaczęła się od fascynacji muzyką Korzyńskiego. – Gdy jako dziecko biegałem do szkoły muzycznej, po drodze mijałem antykwariat z płytami winylowymi. Tam trafiłem na dwie płyty Andrzeja – jedna z muzyką filmową, druga Arp Life, która mnie kompletnie urzekła. Nie przystawała do niczego, co było wówczas w Polsce. Pomyślałem: czy on ma trochę więcej tego, niż to, co jest na płycie? I okazało się, że ma. Nawet bardzo dużo. Doszedłem do wniosku, że trzeba pokazać ludziom jego muzykę. Na 80. urodziny Andrzeja wydaliśmy płytę, która jest dowodem na to, że miał niezwykły zmysł melodyczny. Pisał niezwykłe utwory z wykorzystaniem orkiestry smyczkowej. Tak jak on pisał „smyczki”, to w Polsce mało kto – mówi Wilczyński.
Dużo rozmawiali o bogatym archiwum Korzyńskiego, o tym, co warto byłoby wydać. – To była nie tylko praca nad kolejnymi albumami, ale regularne, cotygodniowe rozmowy o wszystkim. Z czasem w najmniejszym stopniu o muzyce. A o tym, o czym teraz wszyscy: najpierw o pandemii, później o wojnie – wspomina Michał Wilczyński.
– Andrzej związał się z malutką wytwórnią GAD Records, choć mógł pójść do największych. Ale wolał wydawać swoją muzykę tam, gdzie zostanie potraktowana z sercem, tak jak on tworzył z sercem – mówi dziennikarz muzyczny Hirek Wrona.
Poznał kompozytora, kiedy pracował w wytwórni Polton, która wydawała „Pana Kleksa”.
– Od pierwszego dnia nie pozwolił mówić do siebie per „pan. I dla mnie, chłopaka z Mielca, to była bariera. Bo on był jednym z najsłynniejszych kompozytorów w Polsce i chciał, by nazywać go Andrzejem – wspomina.
Potem wiele razy rozmawiali o muzyce i nie tylko. – Bardzo się lubiliśmy. Spotykaliśmy się, bo on mieszkał na Kabatach, ja na Natolinie, więc chodziliśmy na kawę, na spacer, czasem do restauracji, bo Andrzej lubił dobrze zjeść, napić się dobrego wina. Kiedyś mi powiedział, że życie człowieka jest bardzo krótkie, nie ma czasu na kłamstwa i udawanie. Taki właśnie był, serdeczny i bezpośredni – opowiada Hirek Wrona.
Ostatni raz zadzwonił do niego, by powiedzieć, że chciałby zrobić w Szczecinie festiwal poświęcony jego twórczości. Korzyński się zgodził, mieli wrócić do tej rozmowy w maju.
– Już nie wrócimy – wzdycha Wrona.
Już go nie ma z nami
– Gdy rozmawialiśmy ostatnio, chyba czuł, że jest źle. To było w pewnym sensie pożegnanie. A ponieważ Andrzej zawsze patrzył do przodu, nie mówiliśmy o tym, co było, tylko co warto byłoby jeszcze zrobić – mówi Michał Wilczyński.
– Nie poddawał się okolicznościom. Waleczny. Gdy słyszał, że czegoś nie można, pytał: „Jak to nie można?” Gdy z jednej strony się nie udawało, próbował z drugiej. Przez ostatnie lata często razem wyjeżdżaliśmy na wakacje – ja z mężem, on z Sylwią, czasami ktoś jeszcze do nas dołączał. Często jeździliśmy na Wyspy Kanaryjskie, później oni odkryli w Hiszpanii przepiękny hotel nad morzem, tam jeździliśmy kilka razy z rzędu i tam pracowaliśmy razem nad książką. To były piękne chwile, jest mi tak bardzo żal – wspomina Maria Szabłowska.
– Ze świecą szukać człowieka bardziej radośnie usposobionego do życia. Był z tych, którzy nie wchodzą w konflikt, nie idą na zwarcie. Jeżeli widział, że nadchodzi burza, czekał aż minie – mówi Xawery Żuławski.
– Odszedł jeden z największych kompozytorów polskiej piosenki i muzyki filmowej. Miał talent i to coś, co sprawia, że ktoś jest wielkim artystą. Jakiś dar z kosmosu. Jest jeszcze wiele niewydanych i zagubionych ścieżek dźwiękowych do filmów zagranicznych, które dopiero poznamy i zachwycimy się nimi. A poza tym to był szalenie pogodny, dowcipny, charyzmatyczny człowiek. Bardzo serdeczny, prawie zawsze uśmiechnięty, a zarazem budzący respekt. Był taki jak jego twórczość, radosny i przyciągający – mówi Stanisław Trzciński.
– Był wspaniałym człowiekiem, muzykiem. Sprawiał wrażenie jakby skomponowanie czegokolwiek przychodziło mu bardzo łatwo i szybko – dodaje muzyk jazzowy Wojciech Kamiński, który znał Korzyńskiego od lat 60. – Potworny żal i smutek, że już go nie ma z nami.
– Odejście Andrzeja to pustka, której nie da się zapełnić – Michał Wilczyński. – Trudno się pocieszać, że przecież jego muzyka została, skoro jego już nie ma.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS