Kiedy Stanisław Soyka umawiał się na próbę z Pauliną Przybysz, powiedział: „Nieszczęśliwi ci, którzy budzą mnie o ósmej rano”. Gdy ja się z nią spotykam, jest parę minut po ósmej. Przybysz odwiozła dzieci do szkoły i czeka przy kawie. Na zewnątrz ulewa i pięć tysięcy nowych przypadków koronawirusa.
Czytaj też: Szczepan Twardoch: Nie lubię określenia „symetryzm”. W dzisiejszej sytuacji nie ma równowagi
– Dziś miała być próba, ale nasza perkusistka spotkała się z ludźmi, którzy – jak się później okazało – widzieli się z kimś, kto miał pozytywny wynik testu. Domino tych wydarzeń sprawia, że trzeba poczekać na wyniki testów tych osób, żeby mieć pewność, że można działać z ludźmi – tłumaczy. – Na próbie miał być cały zespół, Staszek Soyka, jednemu z muzyków właśnie urodziło się dziecko. Nie ma co ryzykować. Najgorsze jest to, że nie ma żadnej pewności, że w przeddzień koncertu ktoś nie powie, że musi zostać w domu albo że cały zespół trzeba wysłać na kwarantannę.
Jej recital w Toruniu zatytułowany „Music. The Superpower”, planowany na sobotę, będzie finałem festiwalu Toffifest! W zeszłym roku zagrała dla pełnej sali na koncercie „Miasto, masa, maszyna”. Wszyscy razem śpiewali hit lat 80. „Wonderful Life”. – W tym roku fajnie byłoby po prostu się spotkać i zagrać – mówi Paulina.
Koronawirus już pokrzyżował jej plany. W lutym wydała płytę „Odwilż”, pojawili się na niej znakomici goście, m.in. Dawid Podsiadło czy muzycy zespołu Bitamina. – Na marzec planowaliśmy trasę, która oczywiście nie doszła do skutku. Czekałam na jesień, udało się wstrzelić z paroma koncertami we wrzesień, choć graliśmy najpierw dla połowy publiczności, potem ta liczba jeszcze zmalała. Wreszcie musieliśmy przełożyć koncerty na wiosnę 2021 r.
Niedawno wystąpiła w Warszawie w klubie Jassmine. Ludzie siedzą przy niewielkich stolikach. Na blatach palą się lampki. Zespół wychodzi na scenę. – Publiczność znad drinków patrzy na mnie, wszyscy siedzą, jakby zastygli. Ci ludzie naprawdę chcą tu być tak ja ja. Prawdopodobnie kupili bilety w marcu i zachowali je do tej pory. Zmienili swoje plany, żeby być tu dla mojej muzyki. Tych sto osób to właśnie te sto osób. Mogłabym zagrać dla nich w mieszkaniu – opowiada.
Droga Przybysz do sal koncertowych wiodła przez szkołę muzyczną w Warszawie i niekończące się warsztaty. – Miałam 14, a może 15 lat, kiedy rodzice wysłali mnie i siostrę Natalię na warsztaty jazzowe do Puław. Najlepszy sposób edukacji: zderzenie doświadczonych muzyków jazzowych i młodzieży. Pamiętam spotkanie ze Staszkiem Soyką. To musiało być wcześnie rano, bo siedział i przysypiał w fotelu. Ja miałam wtedy obsesję na punkcie „My Funny Valentine” w wykonaniu Chata Bakera. Wydawało mi się, że spał w krześle, gdy śpiewałam przed nim. Patrzę na niego, a on płacze w fotelu i mówi: „Pauluszka… wzruszyłem się”. Przy fortepianie siedział wtedy Bogdan Hołownia, świętej pamięci Eryk Kulm na bębnach i Zbigniew Wegehaupt na basie.
Siostry mniszki
To z serca albo – jak mówi Przybysz – z zajawki wziął się sukces zespołu Sistars, który założyli z siostrą Natalią i kolegami ze szkoły. Byli zakochani w soulowej muzyce Erykah Badu czy D’Angelo. – Zaczynaliśmy jako band grający covery. W klubie Punkt przy Koszykowej, w Muzie na Chmielnej. Pamiętam, że przed naszym występem w walentynki kolejka do Punktu ciągnęła się ze 100 metrów. Wtedy pomyśleliśmy, że może nagramy płytę – opowiada.
Za debiutancką „Siłę sióstr” z 2003 r. obsypano ich Fryderykami, m.in. za najlepszy debiut i najlepszy album hiphopowy. Rok później cała polska nuciła ich największy hit: „Sutrę”. – Jedziemy do Lizbony odebrać MTV Awards, w windzie spotykamy The Black Eyed Peas. Czuliśmy, że ta zajawka nas niesie – wspomina Paulina. Ale zespół, który w pierwszych latach nowego wieku wyznaczał to, co nastolatki nazywały wtedy „byciem cool”, rozsypał się po trzecim albumie.
– Nie za szybko to wszystko się skończyło? – pytam. – Niestety, ale wtedy nie mieliśmy doświadczenia. Popularność rosła, ale zabrakło kogoś, kto powiedziałby: „Stop, którą drogą chcecie iść?”. Pamiętam taki rok, gdy w lipcu graliśmy 28 koncertów. Jest środek lata, ty masz naście lat. Gdzie jest miejsce na twoje życie? W piątek dwa koncerty. Od rana śpię w busie, bo jesteśmy w drodze do Zielonej Góry. Potem po próbie drzemka w hotelu, może dzięki temu organizm wypracował umiejętność snu wszędzie. A po koncercie idziesz spać. Były z nas siostry mniszki.
Dzieci rocka
Teraz też nie ma zbyt wiele czasu na rock and rolla. Jest dwójka dzieci, które trzeba zawieźć do szkoły muzycznej na ósmą rano. Tak wygląda życie matki i artystki. Paulina nie narzeka. – Gdybym nie miała dzieci, to prawdopodobnie zamiast być tu z tobą, wstałabym po dziesiątej, do południa piła kawę, pewnie około 16 byłabym w studio. Tam praca do 21, a potem wypad na miasto. Teraz wstaję o 6.45. Na 8 odwożę dziewczyny. Po ósmej jestem w domu i wtedy piję tę kawkę. Do 10 ogarniam chatę i e-maile – recytuje swój schemat dnia. – Jak już pranie jest wstawione, to mam tych kilka godzin, żeby pracować. I to są właśnie te godziny dla mnie i dla muzyki, z których wyciągam jak najwięcej, zaspokajam potrzebę kreatywności. Najgorzej, jak coś zaburza ten plan, jakieś urzędowe nudne sprawy albo zwyczajne rozkojarzenie – mówi Paulina.
Jej siostra, Natalia powtarza, że Paulina ma taki dar, że gdy trzeba, to siada i tworzy. Nic nie może jej w tym przeszkodzić. – Może to dlatego, że wcześnie miałam dzieci i szybko nauczyłam się doceniać te dwie godziny, w czasie których mogę coś zrobić. Wchodzę do studia, włączam nagrywanie, a po paru godzinach wychodzę z piosenką.
– A może to koniec ery koncertów. Wyobrażasz to sobie?
– Nie…zbyt – przeciąga sylaby, jakby w głowie szykowała inną odpowiedź. – Kilka razy graliśmy bez publiki, ale w tym zawodzie musisz grać dla publiczności, choćby po to, żeby się utrzymać. W czasach cyfrowych zostaliśmy postawieni pod ścianą. Płyty sprzedają się kiepsko. Możesz wejść ze swoją muzyką na platformy streamingowe, czyli strzelić sobie w kolano, bo zarobki z tego tytułu są żadne. Jest też drugie rozwiązanie: nie wejść na Spotify czy Tidala, a to już po prostu samobójstwo – tłumaczy. – Dziś udostępniamy muzykę po to, żeby ludzie przyszli na koncerty, ale po wprowadzeniu restrykcji koncerty są nierentowne. Sprzedaż 25 proc. biletów w zasadzie nie pokrywa kosztów organizacji, zwłaszcza gdy chcesz zapłacić swoim muzykom uczciwie. Siadam do tabelek z rozliczeniami i okazuje się, że większość pieniędzy pochłania spłacenie ekipy. Wrześniowej trasy jeszcze nie podsumowałam, ale nie wiem, ile na niej zarobię… No, może będę mogła pójść na sushi – uśmiecha się znad kawy.
– W takich momentach nie myślisz o tym, żeby po prostu zmienić zawód?
– Ta myśl przychodzi do mnie cyklicznie, ale zawsze moje rozmyślania zatrzymują się na tym, że i tak nie umiałabym nie robić muzyki, zawodowo czy hobbystycznie – mówi Paulina.
Zobacz: Molestowanie w teatrze. „Kiedy opowiadała, jak bardzo czuła się przez niego zeszmacona, mówił, że chciał tylko robić piękną sztukę”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS