A A+ A++

Mamy do czynienia z czymś, co w czasach historycznie słusznego zamordyzmu funkcjonowało jako metoda Olgi Lepieszynskiej i Trofima Łysenki.

Kiedy ktoś nie ma nic do powiedzenia, a mimo to chce uchodzić za ważniaka, musi poszaleć chociaż językowo, czyli wysyłać komunikaty jaskiniowe. Przyjęło się mówić w takim wypadku o jaskiniowcach, choć to krzywdzi nie tylko tych spod znaku rysunków w jaskini Lascaux, ale nawet tych z wyobrażeń twórców filmu „Walka o ogień” (w reżyserii Jeana-Jacquesa Annauda). Przy okazji ktoś taki sobie ulży, a część równie wyrafinowanych jak on (ona) zwolenników poczuje się demiurgami, choćby w kieszonkowej skali. Oni bowiem uważają, że bluzgo-szczeki kogoś ranią, a ich uszczęśliwiają. Tyle tylko, że to broń słabych i zakompleksionych, demaskująca rozliczne załamania poczucia wartości.

Jeśli ci z załamaniem poczucia wartości są w polityce, ten rodzaj języka jest dla nich jak nawadnianie organizmu. Jak u Cezarego Tomczyka, który zajmuje wprawdzie stanowisko szefa klubu Koalicji Obywatelskiej, ale ten fakt nie wzbudza powszechnego zachwytu. Musi więc jakoś zaistnieć, na przykład wyżywając się na Telewizji Polskiej. Zdiagnozowanie, co sobie w ten sposób rekompensują Donald Tusk i Radosław Sikorski z jednej strony zabrałoby za dużo miejsca, z drugiej – nie jest godne zachodu, skoro zredukowali się do roli marudzących tetryków. Tym bardziej nie warto się zajmować powielanymi masowo kopiami, które zakładają anonimowe profile i rekompensują sobie to wszystko, co sprawiło, że są nikim. Muszą się za to na kimś zemścić, to się mszczą, najczęściej w rolach trolli, szybko wpadając w korkociąg redukcjonizmu semantyczno-składniowego. Co kto lubi.

Żaden redukcjonizm nie jest bezkosztowy, dlatego w Polsce zamiera publiczna debata intelektualna. Albo przybiera dwie zabójcze dla siebie formy: przemoralizowania z jednej strony i przeestetyzowania z drugiej. Szczególnie po 2015 r. pojawiły się tabuny domorosłych moralistów i estetów, którzy nie analizują rzeczywistości, lecz ją moralnie biczują bądź estetycznie kiczują (taki neologizm od pojęcia „kicz”). Biczują i kiczują rozliczni komentatorzy, ludzie nauki i kultury, przedstawiciele tzw. wolnych zawodów, najczęściej uważający się za inteligentów, i to inteligentów z misją. Biczowanie i kiczowanie prowadzi do prymitywnego rewanżyzmu bądź infantylnego sentymentalizmu. Ślepy rewanżyzm niszczy wspólnotę, infantylny sentymentalizm niszczy debatę publiczną.

Rewanżyzm i nawoływanie do niego (sokoburakizm) podpadają pod paragrafy, więc tu niewiele jest do powiedzenia, choć wciąż mają się zbyt dobrze, żeby spać spokojnie. Infantylny sentymentalizm zasługuje na większą uwagę, gdyż mamy powielane w setkach tysięcy, o ile nie w milionach kopii, pseudodysputy, gdzie dominuje wielokrotnie przemielony banał, dający poczucie bezpieczeństwa i przynależności do wspólnoty banalistów, czyli towarzystwa wzajemnej adoracji. I to towarzystwo ma głębokie poczucie misji w powielaniu banałów, choć inteligenci powinni się zajmować ich obnażaniem.

Zza przemoralizowania i przeestetyzowania wyzierają marzenia o poprawności, jednomyślności, spokoju i ciepełku. Gdy już się niepoprawnych i nieprawomyślnych strąci do piekła albo jakiejś Berezy Kartuskiej. Oba te rodzaje prowadzenia debaty publicznej są formami zamordyzmu. Jest tak, skoro zakłada się, że o wielu sprawach nie wolno mówić (sfera poprawności rośnie w postępie geometrycznym), a sam język powinien zostać wykastrowany z wszelkich naleciałości nazywanych rasistowskimi, kolonialnymi, faszystowskimi, dyskryminującymi, stygmatyzującymi, wywołującymi fobie. Oczywiście nie dotyczy to szermierzy postępu i to jest oczywisty, akceptowalny koszt rewolucji.

Poprawniackie moralizowanie i estetyzowanie w publicznej debacie jest wyłącznie stratą czasu, bo ani nie stawia ciekawych pytań, ani nie znajduje interesujących odpowiedzi. Jest tylko wyrazem bezradności, przede wszystkim intelektualnej. Rozczulając się nad sobą i litując (w stosownej, poprawnościowej bańce), bo do tego się to ostatecznie sprowadza, moralizujący i estetyzujący inteligent ma poczucie dobrze wykonanej roboty, choć obiektywnie to ewidentnie puste przebiegi. Moralizowanie i estetyzowanie nie wymaga bowiem żadnego wysiłku. Tymczasem klasyczny etos inteligenta polegał przede wszystkim na stawianiu przenikliwych diagnoz, prowokowaniu do krytycznej refleksji i szukaniu rozwiązań – jak trudne by nie były. Ale przede wszystkim ten etos polegał na działaniu. Dziś nie polega, chyba że chodzi o wykończenie przeciwnika.

Absolutnym przeciwieństwem łatwego moralizowania oraz kiczowatego estetyzowania (i wynikającego z nich intelektualnego rozmemłania) było to wszystko, co najlepszego zostawili nam tacy pisarze i publicyści jak Bolesław Prus, Aleksander Świętochowski, Stanisław Cat-Mackiewicz, Adolf Nowaczyński, Józef Mackiewicz, Melchior Wańkowicz, Ksawery Pruszyński, Juliusz Mieroszewski, Karol Zbyszewski, Ignacy Matuszewski, Jerzy Stempowski, Gustaw Herling-Grudziński, Adolf Bocheński, Stanisław Stroński, Wojciech Wasiutyński, Adam Skwarczyński, Mieczysław Grydzewski, Andrzej Bobkowski, Jerzy Giedroyc, Stanisław Piasecki, Włodzimierz Bączkowski, Wojciech Stpiczyński, Kazimierz Czapiński czy Stefan Kisielewski.

To, co jeszcze wyróżnia rzeczywistych polskich inteligentów, to szeroka wiedza, która chroniła ich przed banałem, moralizowaniem i estetyzowaniem. One często wynikają bowiem z nieuctwa, dyletanctwa, powierzchowności, intelektualnego lenistwa. Współcześnie takie cechy nie odstręczają od zabierania głosu w publicznych debatach, a można odnieść wrażenie, iż ich nosiciele zdecydowanie w dyskusjach dominują. Stąd miałkość, kiczowatość i banał tych debat. Celebracja banału stała się podstawowym zajęciem sfrustrowanych i litujących się nad sobą inteligentów. Do tego doszły jeszcze szczeko-bluzgi, przez niektórych profesorów interpretowane jako wyraz rosnącego wyrafinowania i ubogacenia języka debaty publicznej.

Powszechna celebracja banału w debacie publicznej, podana w sosie przemoralizowania i przeestetyzowania oraz poprawniackiego terroru, jest groźna nie tylko dlatego, że klajstruje prawdziwe problemy. Jest groźna z tego powodu, że rzeczywistość sobie, a debata o niej sobie. Co oznacza, że publiczna debata w Polsce (i nie tylko u nas, gdyż te procesy są globalne) staje się fikcją czy artefaktem. To, że w publicznym obiegu mamy ogrom przemoralizowanego i przeestetyzowanego banału, z poprawniackim zamordyzmem w tle, sprawia, iż nawet jeśli się pojawiają wartościowe analizy, diagnozy i strategie, są przykrywane tym chłamem. Mamy do czynienia z czymś, co w czasach historycznie słusznego zamordyzmu funkcjonowało jako metoda Olgi Lepieszynskiej i Trofima Łysenki (kto chce, to sobie doczyta). Gdy się to połączy z bluzgo-szczekami, mamy obraz tego, co może nas czekać, czym może być polityczna zmiana w Polsce. Strach się bać.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułChiny. Hotel zakazał wstępu osobom, które noszą ubrania od H&M, Nike czy Adidas
Następny artykułMuzeum we Wdzydzach zaprasza na warsztaty online