Od 5 dni jesteśmy na boliwijskiej Altiplano, a dokładnie w Eduardo Avaroa National Reserve. Co rano budzi nas lodowata woda kapiąca nam na twarze- to dach naszego namiotu odmarza w pierwszych promieniach słońca. Chciałabym napisać, że budzą nas flamingi, ale one wtedy jeszcze śpią na skutej lodem lagunie. Codziennie wieczorem powtarzam tu sobie, że śpiwory puchowe na -30 stopni Celsjusza to była jedna z naszych najlepszych życiowych inwestycji. I termiczna bielizna też. Nie wiem dokładnie jak bardzo jest zimno, bo nasz samochód pokazuje temperaturę w stopniach Farenheita, a żadne z nas (wiem, wstyd) nie potrafi ich przeliczać, a internetu przecież nie ma. Ba, internet… bieżącą wodę widziałam ostatnio 6 dni temu w Chile, ciepłą bieżącą wodę w Peru. Myjemy się w wodzie z baniaka, który napełniliśmy na stacji benzynowej w Chile. Musimy wyglądać przekomicznie stojąc na golasa w plastikowej miednicy, w wodzie po kostki, trzęsąc się z zimna i robiąc różne dziwne wygibasy próbując przyspieszyć proces „kąpieli”. Codziennie koło południa zrywa się zimny, porywisty wiatr, który dmie coraz silniej aż do dziewiątej, dziesiątej wieczorem. Wiatr, który plącze włosy, wysusza usta i dłonie, który wznieca chmury kurzu oblepiającego każdy centymetr kwadratowy naszego stania posiadania i naszego ciała. Wiatr, który kłuje zimnem w oczy, a po zachodzie słońca, które dzień w dzień bezlitośnie pali nasze twarze, przeszywa ciało lodowatym dreszczem, aż do najmniejszej, najbardziej zasłoniętej tłuszczykiem kosteczki.
Przejechanie 50 km zajmuje nam tu nawet 3 godziny, po których czuję się trochę jakby ktoś mnie zamienił w wahadło starodawnego zegara, trochę jakby ktoś wsadził moje wnętrzności do wielkiego miksera i włączył najwyższy bieg. Gdybyśmy mieli manualną skrzynię biegów, założę się, że nawet raz nie wrzucilibyśmy tu trójki. Nie bez powodu droga z San Pedro de Atacama do Uyuni jest okryta złą sławą najgorszej drogi w… Bolwii?, Ameryce Południowej? Na pewno najtrudniejszej, jaką do tej pory jechałam. Zaklinamy benzynę by za szybko nie znikała z baku, uczymy się gospodarować ograniczoną ilością wody i kolejnych wariacji na temat makaronu z sosem pomidorowym. Ja powoli uczę się też normalnie funkcjonować oddychając rozrzedzonym przez wysokość (ponad 4000 m.n.p.m.) powietrzem.
I jest najlepiej. Tak błogo cicho, tak czysto i przejrzyście, tak pusto. Tak pięknie. Gdy milczymy, gdy patrzymy w gwiazdy zawieszone tak nisko nad naszymi głowami. Gdy gotujemy wodę na herbatę obserwując różowe flamingi, a podczas kolacji podchodzi do nas głodny lis. Blisko, za blisko, na tyle blisko, że nie wiemy co robić. Gdy wdrapujemy się na „wzgórza” równe najwyższym szczytom Alp, a spod naszych nóg uciekają króliki z długimi jak kocie ogonami. Gdy przez cały dzień idziemy przed siebie i nie spotykamy nikogo poza stadem płochliwych wikuń. Gdy bieżemy na język zeskrobaną z tafli wyschniętego jeziora sól. I te kolory, faktury, te kształty jak z obrazka. Nad Laguną Blanca, nad Laguną Verde, nad Laguną Colorada i Honda. U stóp majestatycznego wulkanu Lincancabur. Jak z innego świata. W Boliwii.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS