Anna Kiedrzynek, TOK FM: Miałby nas kto bronić w razie pełnoskalowej wojny? Oraz, co chyba nawet ważniejsze, czy broniłby nas skutecznie?
Edyta Żemła: Mamy armię, więc oczywiście tak, miałby nas kto bronić. Tylko czy efektem tej obrony byłoby odparcie nieprzyjaciela? Mam obawy, że nie. W momencie realnego sprawdzianu zdolności bojowej naszej armii ujawniłyby się zapewne problemy, o których piszę w mojej książce “Armia w ruinie”. Chodzi o brak doświadczonych dowódców i doświadczonych instruktorów, braki w sprzęcie. Skutkiem są nieprzeszkoleni żołnierze w szeregach wojska. Później, czyli już po wybuchu konfliktu, pojawiłyby się zapewne kolejne problemy: z systemem mobilizacji, z systemem aktywacji wojska jako całości czy przestawieniem gospodarki na czas wojny.
Wspomniałaś o braku instruktorów. Kto w takim razie tych naszych żołnierzy uczy, szkoli?
Jak mówi jeden z bohaterów książki: panuje zasada, że “uczył Marcin Marcina”. Efekty tego widzieliśmy ostatnio. Mówię tu o serii śmiertelnych wypadków na poligonach. To nie jest kwestia przypadku. System szkolenia zaczął korodować w momencie, kiedy doświadczeni podoficerowie – tacy, którzy byli na misjach zagranicznych – zaczęli odchodzić z wojska. Potem minister Antoni Macierewicz otworzył ścieżkę szybkich awansów i ludzie po trzech miesiącach szkolenia zostawali oficerami i podoficerami. Po tak krótkim czasie nikt nie jest na tyle dobrze wyszkolony, żeby prowadzić zajęcia. Jeden z żołnierzy opowiadał, jak stawił się na ćwiczeniach rezerwy i młody porucznik nie był w stanie wydać czytelnych komend. Panował chaos. To jest obraz dzisiejszego wojska. Nawet te najprostsze rzeczy zostały zapomniane, zniknęła pamięć instytucjonalna. Zamiast tego jest improwizacja i wolna amerykanka. Jeden z generałów przypomniał mi stare, lecz nadal aktualne powiedzenie, że stara armia to tragedia, młoda armia to komedia.
Z jakich powodów żołnierze odchodzą z wojska? W książce obszernie opisujesz słynne pikniki działaczy PiS, którzy wykorzystywali żołnierzy jako “maskotki”. Niektórzy mieli już tego dosyć i odchodzili. A jakie są jeszcze inne powody odejść z armii?
Żaden z oficerów, podoficerów czy nawet szeregowych, z którymi rozmawiałam i którzy zdecydowali się na tzw. rzucenie kwitem, nie zrobił tego dlatego, że znalazł w cywilu lepszą pracę. Tymi ludźmi kieruje frustracja. Wspomniałaś o tzw. piknikach wojskowych, a de facto politycznych. W 2023 roku, roku kampanii wyborczej, cała machina wojskowa, która powinna być skierowana na szkolenie, żeby podnosić wartość bojową armii, została przekierowana na tzw. PR poprzedniego ministra obrony Mariusza Błaszczaka. Wojsko było wykorzystywane podczas spotkań partyjnych, spotkań kół gospodyń wiejskich, jarmarków, eventów, dożynek. To doprowadziło żołnierzy pod ścianę. Tym bardziej że do tego doszła też kwestia ochrony granicy z Białorusią.
To znaczy?
W tamtym czasie wojsko stacjonowało na granicy już od dwóch lat. Ruszyło tam jesienią 2021 roku w ramach operacji wsparcia Straży Granicznej. Na granicę pojechali żołnierze z różnych jednostek, najczęściej zachodnich. Zostali oddelegowani na wschód i patrolując granicę, spędzili tam kilka miesięcy w fatalnych warunkach. Wszyscy pamiętamy, jak sami sobie budowali szałasy, by mieć schronienie przed deszczem i śniegiem, kupowali wyposażenie i sprzęt za prywatne pieniądze. Ba, na własną rękę robili zakupy spożywcze. Z czasem sytuacja stacjonowania wojska trochę się poprawiła.
Niemniej, tuż przed wyborami, na potrzeby kampanii powstało drugie zgrupowanie na wschodzie – Wojskowe Zgrupowanie Zadaniowe Podlasie (WZZ Podlasie). Późnym latem MON znowu skierowało tysiące żołnierzy na wschód, żeby zademonstrować siłę przy wschodniej granicy. Zrobiono wokół tego szumną otoczkę: zobaczcie, jak wojsko nas broni. Ale ci ludzie tak naprawdę nie wiedzieli, po co tam są. Nie dostali sprecyzowanych zadań. Frustracja w tym zgrupowaniu aż buzowała. W pewnym momencie doszło do tego, że dowódca WZZ Podlasie rozesłał swoim żołnierzom ankietę, która zaczynała się od pytania: “czy wie pan/pani, dlaczego tu jest?”. Żołnierz musi wiedzieć, że to, co robi, ma sens, w końcu ta praca wiąże się z ryzykowaniem utraty zdrowia i życia. Dlatego uważam, że kwestia granicy również spowodowała wiele odejść z wojska. Przelała u niektórych czarę goryczy.
A jak sytuacja na granicy wygląda teraz?
To jest skomplikowany problem, i to na wielu płaszczyznach. Razem z Marcinem Wyrwałem napisaliśmy dla Onetu tekst o tym, jak żandarmeria zatrzymała żołnierzy za strzały oddane na granicy. Ta sprawa wywołała wielkie kontrowersje i dyskusję. Ale też dzięki niej politycy zdali sobie sprawę, że granica to jest tykająca bomba. Gdyby nie to, może dalej by udawali, że nic aż tak wielkiego się tam nie dzieje. Trwa tam jakaś operacja, czasem migranci szturmują granicę, ale Straż Graniczna i wojsko dzielnie stoją na jej straży. Tyle.
Teraz w przestrzeni publicznej mleko się rozlało. Ogromna reakcja społeczna na nasz tekst spowodowała, że politycy uświadomili sobie, że potrzebne jest strategiczne spojrzenie na tę sytuację, jej drobiazgowa analiza w najwyższych sztabach. W końcu wojsko i administracja publiczna muszą znaleźć odpowiedź na pytanie, co tam się właściwie dzieje i jak temu przeciwdziałać. Dla nas wszystkich jest dziś jasne, że nasza granica z Białorusią stanęła w ogniu. Dlatego powinna zostać opracowana strategia działania służb w tym rejonie. Na razie wszystko odbywa się “na hura” i dlatego boję się, że pospieszne ruchy – typu decyzja o strefie buforowej – wyjdą politykom bokiem. Na szczęście pojawia się też coraz więcej głosów mówiących, że działania Białorusi są działaniami na progu wojny albo wręcz już w ramach konfliktu zbrojnego, oczywiście niepełnoskalowego. Nasz system obronny będzie musiał stawić temu czoła.
Pojawia się w twojej książce wątek niechęci byłego ministra Błaszczaka do oficerów i szerzej: do dowództwa w ogóle. Co było jej źródłem?
Od początku pan minister i jego najbliższe otoczenie uznawali, że wojsko ma po prostu dobrze wyglądać i wykonywać rozkazy, a nie dyskutować. Z gruntu to było złe założenie. Oficerowie to niezwykle wykształceni, znający swoją wartość ludzie. Nie chcieli milczeć. Mieli swoje wizje rozwoju wojska i czasem próbowali stawiać opór bzdurnym pomysłom płynącym z resortu obrony albo przynajmniej z nimi dyskutować, podawali merytoryczne argumenty. Ministrowi bardzo się to nie podobało.
Teraz resortem kieruje już ktoś inny. Władza się zmieniła, a czy coś zmienia się na lepsze w wojsku?
Na razie widzę niebezpieczną tendencję: minister Władysław Kosiniak-Kamysz wszedł w buty Mariusza Błaszczaka i śmiało maszeruje w nich dalej. Podjął, co prawda, kilka sensownych decyzji – jak np. tę o zmianie szefów żandarmerii wojskowej – jednak na dłuższą metę te zmiany nie są odczuwalne w armii. Żołnierze mieli wielkie oczekiwania, bardzo liczyli na zmianę władzy. Spotkało ich rozczarowanie. Znowu narasta ogromna frustracja. Ponownie polska armia staje się wojskiem defiladowo-pokazowym. Nadal istnieją problemy z dowodzeniem i szkoleniem. Każda władza ma taką inklinację, żeby wojsko wykorzystać wizerunkowo. Żołnierze to wiedzą i czasem jest też tak, że wojskowi na wyższych szczeblach próbują czytać w myślach polityków, odgadywać ich życzenia, nawet gdy nie są one wypowiedziane, i dostosowywać się do nich. Kosztem tego, co się dzieje “na dole”. Co do samego ministra – on jest szefem partii politycznej, większość swojego zawodowego życia spędził w Sejmie, a nie na poligonach. Nie wiem, czy chce nauczyć się wojska. Na razie nie czuję, żeby to wszystko zmierzało w dobrym kierunku.
Jest takie powiedzenie, że żołnierz ma prawo być dobrze dowodzony. Chciałabym, żeby tak było w naszym wojsku, i żeby politycy w tym nie przeszkadzali.
Posłuchaj:
To nie wszystko, co mamy dla Ciebie w TOK FM Premium. Spróbuj, posłuchaj i skorzystaj z oferty “taniej na zawsze”. Wejdź tutaj, by znaleźć szczegóły >>
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS