A A+ A++

PROF. DARIUSZ FILAR*: W jednej z rozmów z mediami, jakie miałem na początku marca, przypomniałem amerykańskie powiedzenie: Welcome to hard times (Witajcie w ciężkich czasach). My właśnie wchodzimy w trudniejsze czasy i to trzeba cały czas powtarzać. Minione kilka lat – po ustaniu europejskiej recesji w 2013 r. – było koniunkturalnie bardzo dobrych i teraz to się skończyło. To oznacza, że jakaś część społeczeństwa, pewnie duża, będzie musiała pogodzić się z tym, że będzie jej trudniej. Podstawowym zadaniem rządzących będzie szukanie rozwiązań, żeby te uciążliwości życia zmniejszać. Jak powiedziałem, poprawa nie nastąpi szybko. I warto zdawać sobie z tego sprawę. Ja wiem, że to pesymistycznie brzmi, ale łatwiej czasami potem stawić czoła wyzwaniom, jeżeli od początku wiemy, że mamy przed sobą trudną sytuację.

Wojciech Strozyk/REPORTER / WOJCIECH STROZYK/REPORTER

Do czego możemy porównać sytuację gospodarczą, z którą musimy się dzisiaj zmierzyć? Co możemy sobie do tego przyłożyć, żeby zobaczyć, co nas czeka?

– Obecnego wstrząsu nie da się właściwie w pełni do niczego porównać. Wcześniejsze kryzysy gospodarcze, jak ten z lat 1929-1933, czy ten, który pamiętamy sprzed ponad dziesięciu lat, były kierunkowo zupełnie inne. One zaczynały się w sferze finansów i dopiero z opóźnieniem uderzały w tak zwaną sferę realną, czyli w materialną produkcję i świadczenie usług, dystrybucję, a w konsekwencji w zatrudnienie w tych obszarach. Po upadku Lehman Brothers w 2008 r. wszyscy sobie zadawali pytanie, kiedy to dotrze do sfery realnej. Na początku chwiały się instytucje finansowe, a uderzenie w sferę realną nastąpiło dopiero z pewnym opóźnieniem w postaci recesji 2009. Teraz mamy zjawisko rozpoczynające się od drugiej strony gospodarki, na skutek zmian w stanie zdrowia społeczeństwa stanęła sfera realna. Nie możemy produkować, nie działają normalnie sieci dystrybucyjne, pozrywały się tak zwane łańcuchy dostaw. Sfera finansowa także została w jakimś stopniu uderzona poprzez spadki na giełdach, ale to jest prawdopodobnie dopiero początek jej prawdziwych problemów. To, co poprzednio traktowano jako ewentualny efekt zaburzeń w sferze finansowej, teraz okazało się wyprzedzające, pierwotne, a uderzenie w sferę finansową dopiero może nastąpić.

Ale która sytuacja jest dla nas groźniejsza?

– Groźniejsza jest oczywiście sytuacja dzisiejsza. Dlatego, że jeśli z opóźnieniem nastąpi uderzenie w sferę finansową, to może powstać wtórne uderzenie w sferę realną. Za jakiś czas problemy będą mieć banki, dlatego, że ich klienci nie będą w stanie obsługiwać swoich zobowiązań. To z kolei spowoduje, że banki nie będą mogły dać kredytu kolejnym klientom. Sfera realna zostanie uderzona raz jeszcze. Ta sytuacja jest więc bez porównania bardziej niebezpieczna.

Czyli pieniądze skończą się dwa razy szybciej. Najpierw przestaniemy płacić sobie nawzajem, a potem, gdy pójdziemy pożyczyć do banków, to tam też ich nie będzie?

– Tak może być. Ale jest jeszcze druga bardzo ważna różnica. Mianowicie, kiedy uderzenie w sferę realną pojawia się jako efekt wtórny zaburzeń w sferze finansowej, to na ogół w miarę równo rozkłada się w całej gospodarce. Następowało spowolnienie gospodarki czy nawet przejście przez recesję, ale ten ciężar rozkładał się na wszystkie branże w miarę równomiernie. Natomiast dzisiaj natężenie uderzenia w sferę realną jest bardzo wybiórcze i my to już widzimy. Są branże, które otrzymują tak mocne uderzenie, że właściwie stają bardzo szybko na progu bankructwa. Proszę zobaczyć na tysiące uziemionych samolotów, a przewoźnik lotniczy działa na tej zasadzie, że wpływy z biletów pozwalają mu kupować paliwo, regulować opłaty lotniskowe, kontraktować załogi i spłacać leasing za samoloty. Jak to mu się urywa, to po prostu staje na progu niewypłacalności. Ale podobnie jest z całą sferą usług. Dzisiaj nie ma ich kto kupować, a gospodarka od dziesięcioleci przesuwała się w sferę usług i teraz właśnie ta jej gałąź stała się obszarem znacznie mocniej zagrożonym niż np. produkcja żywności. Ta ostatnia, może z zakłóceniami, ale jednak będzie trwała. Ujemny wstrząs w gospodarce jest zatem rozłożony dużo mniej równomiernie niż przy poprzednich zaburzeniach gospodarczych.

fot. Dominik Werner/Aerolab

Był pan członkiem Rady Polityki Pieniężnej, gdy nadszedł kryzys finansowy lat 2008-2009. Czy wtedy także to, z czym przychodziło wam się mierzyć, było czymś nowym i nieznanym?

– Nie. I to jest także odmienność sytuacji. Kryzysy bankowe i kryzysy polegające na zaburzeniu płynności na rynkach finansowych to nie jest rzecz nowa, to się w przeszłości z większym lub mniejszym natężeniem zdarzało. Także reagując w latach 2008-2009 po upadku Lehman Brothers na pewno wyzwanie było większe niż typowa spokojna sytuacja, ale zachowaliśmy się w ramach pewnych reguł. Było na przykład oczywiste, że część polskich banków jest wystawiona na ekspozycję związaną z frankiem szwajcarskim. Naturalne było zawarcie umowy o wymianę waluty (tzw. swap) między Narodowym Bankiem Polskim a Bankiem Szwajcarii, żeby tę płynność we frankach dostarczyć polskiemu sektorowi bankowemu i to załagodziło sytuację. Mieliśmy wtedy dosyć wysokie stopy procentowe, także było z czego schodzić w dół, żeby ułatwić dostęp do pieniądza. To wszystko były działania dość zdecydowane, ale mieszczące się w pewnych przewidywalnych ramach. Dzisiaj mamy do czynienia z sytuacją, szukam dobrego słowa, dużo mniej standardową niż w przeszłości.

Czyli wszystko jest inaczej. Jakie więc działania powinny zostać podjęte w pierwszej kolejności, żeby te uderzenia osłabić?

– Ja jestem w grupie prof. Hausnera, która co kilka dni przygotowuje tak zwane alerty gospodarcze. I tam nasze stanowisko jest dosyć jasne. W tej chwili, jeżeli została uderzona, jak od początku rozmowy mówimy, sfera realna, to najważniejsze jest sprawienie, aby upadła możliwie jak najmniejsza liczba przedsiębiorstw. I to nie tylko dlatego, że upadek przedsiębiorstwa to jest dramat jego właściciela i jego pracowników. Również dlatego, że upadłość przedsiębiorstwa – o czym nie wszyscy pamiętają – to jest konieczność przeprowadzenia dość skomplikowanego postępowania prawnego. U nas tego typu procedury prawne trwały zwykle dosyć długo. Natomiast przy obecnym chaosie, do jakiego doprowadzono w wymiarze sprawiedliwości, to może się stać jednym z dodatkowych czynników blokujących gospodarkę w przyszłości.

Tak więc teza podstawowa to starajmy się pozwolić przetrwać jak największej liczbie przedsiębiorstw. Jeżeli przyjmujemy taki punkt widzenia to teraz, ze strony tych, którzy mają wpływ na decyzje, czyli ze strony rządzących, powinny zostać uruchomione możliwie proste i możliwie silnie działające narzędzia.

Ale w jaki sposób uchronić przedsiębiorców?

– Przede wszystkim powinno się zawiesić pobieranie wszelkich danin – składek i podatków, które od przedsiębiorcy pobiera państwo. Ten postulat tylko częściowo jest realizowany w tzw. tarczy antykryzysowej, nawet po jej rozszerzeniu dokonanym 7 kwietnia. Oczywiście taka ulga dla przedsiębiorców wpłynie na deficyt i dług, ale w trudnych sytuacjach czasami trzeba działać ryzykownie. Natomiast to jest sposób, żeby zdjąć część obciążeń z przedsiębiorstw. Dać im szansę złapania oddechu i np. przestawienia się na tego rodzaju produkcję, która jest możliwa w tej chwili. I druga sprawa to dostarczenie przedsiębiorstwom pieniędzy, które wspomagałyby je w wypłacaniu wynagrodzeń dla pracowników. Czyli pewnego rodzaju subwencjonowanie przedsiębiorstw po to, by mogły kontynuować wypłacanie wynagrodzenia pracownikom, bo to z kolei wpłynie na konsumpcję.

Ułatwienia zawarte w tarczy antykryzysowej są powszechnie krytykowane jako zdecydowanie niewystarczające i nieodpowiadające na problemy firm.

– Problem jest tego typu, że przez bardzo rozrzutną politykę finansową w minionych kilku latach wszystkie fundusze, które w tej chwili powinny być funduszami na czarną godzinę, czyli Fundusz Pracy, Fundusz Rezerwy Demograficznej, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych, Fundusz Solidarnościowy, zostały wydrenowane i to nie zawsze na cele zgodne z ich przeznaczeniem. Od początku 2016 r. zaciągnięto także ponad 130 mld dodatkowego długu publicznego. I zamiast rezerwy na ciężkie czasy, mamy dziś niedobory i trzeba się będzie jeszcze bardziej zadłużać, by móc dalej świadczyć jakąś pomoc.

Duński rząd wprowadził zwolnienia z danin na rzecz państwa dla wszystkich przedsiębiorców oraz pokrywa nawet 90 proc. wynagrodzenia przez kolejne trzy miesiące. Po prostu zahibernowali gospodarkę. Będzie to kosztować 13 proc. duńskiego PKB. Ale jak mówi minister ds. społecznych, ten koszt i tak jest dużo mniejszy niż koszty bankructw, bezrobocia, problemów społecznych. Uważa, że lepiej teraz wydać tak wielką kwotę niż później znacznie więcej.

– To są bardzo odważne kroki. Powiększyć w tym momencie dług o równowartość 13 proc. PKB to jest ogromny problem, ale ja powtarzam, że wyzwanie też jest ogromne i te rządy, które działają w sposób odważny i zdają sobie sprawę ze skali zagrożenia, zachowują się właśnie tak jak Dania. Dobrze robiona polityka, odważna polityka, także gospodarcza, to jest czasami podejmowanie bardzo trudnych wyborów i właściwa ocena sytuacji. Ja nie chcę za bardzo w politykę wchodzić, ale dwie rzeczy trzeba powiedzieć. Po pierwsze, jeżeli dzisiejsza sytuacja nie jest stanem klęski żywiołowej, to ja się zastanawiam, co w takim razie jest klęską żywiołową? Jeżeli zjawisko, które ma biologiczne źródła i stanowi zagrożenie zdrowia i życia istotnej liczby obywateli, nie powoduje wprowadzenia stanu klęski żywiołowej, to kiedy taki powód miałby powstać? Jeżeli nie jest to powód, żeby ogłosić stan klęski żywiołowej, no to naprawdę dowodzi niezdolności rządzących do oceny sytuacji. Do tego trzeba dołożyć to, co obserwowaliśmy na początku tygodnia w Sejmie, a co z konstytucyjnego punktu widzenia było już właściwie czystą groteską. I to jest drugi element pokazujący nam, że jesteśmy na kompletnie fałszywej drodze.

Rozmawiam z przyjaciółmi i znajomymi, którzy mają własną działalność gospodarczą, prowadzą firmy, zarządzają w dużych korporacjach. Nikt z nich nie czuje, że otrzymał pomoc od państwa. Nikt nie zastanawia się, jak uchronić miejsca pracy, tylko czy przetrwa i na ile wystarczy mu pieniędzy. Wielu z nich liczy już tylko na cud.

– Ja podobnie jak pan rozmawiam z ludźmi, którzy prowadzą własne biznesy i którzy mówią dokładnie to samo. To znaczy przede wszystkim, że wyprodukowano po raz kolejny gigantyczną ilość papieru, setki stron, dziesiątki formularzy, które nie wiadomo kto będzie czytał i wypełniał, a potem kto będzie podejmował decyzje. Bo kadra urzędnicza też jest przetrzebiona w tej chwili. Tak jak powiedziałem, to jest taki moment, kiedy rozwiązania powinny być proste, zapisane w sposób syntetyczny, na niewielkiej liczbie stron i mające charakter bardzo silnego impulsu dla gospodarki. Dziś przedsiębiorcy reagują tak, jak mogą reagować w tej chwili. Jeżeli ktoś budował swoją firmę przez lat 20 czy 30 lat, i teraz widzi, że ta firma może upaść, to będzie robił wszystko, żeby ją ocalić. I to jest naturalne, może bolesne, ale to jest naturalne, że niektórzy muszą redukować zatrudnienie, bo nie są w stanie wypłacać płac, nie mając przychodów. Wchodzą w taki pewien stan uśpienia, hibernacji, żeby doczekać lepszych czasów, bo one przyjdą. Tylko znowu – one nie przyjdą szybko.

Czyli kiedy? Jak firmy mają przetrwać, jak my mamy przetrwać, skoro nie wiemy, jak długo to będzie trwało?

– To nie skończy się tak, jak niektórzy sobie obiecują, latem. Poza tym echa tego będą trwały przez jakiś czas. Ja nie chcę tutaj moralizować, bo to nie moje zadanie, ale wydaje mi się, że bardzo ważne jest w tej chwili, w jaki sposób firmy będą potrafiły się dogadywać między sobą. W oczywisty sposób pojawiają się zatory płatnicze. Część faktur nie jest i nie będzie regulowana, i to nie ze złej woli, tylko dlatego, że ci, na których ciąży zobowiązanie, nie będą w stanie tego robić. I najgorsze byłoby, gdyby w tym momencie firmy zaczęły się atakować wzajemnie i wzajemnie podkopywać swoją pozycję.

Rozmawiałem niedawno z ekonomistą, który powiedział mi, że światowa gospodarka nie została uderzona w swoje fundamenty. Cała zdolność produkcyjna istnieje, jednak wszystko zostało wyłączone. Gdy uruchomi się to ponownie, to z czasem wróci do punktu wyjścia. Jest tylko jedno „ale”: nie może zostać zniszczone zaufanie. Bo jak firmy przestaną ufać sobie i państwu to będzie koniec.

– Oczywiście są robione tego typu porównania, że to z czym mamy do czynienia, to nie jest niszczenie majątku produkcyjnego, tak jak się dzieje np. w przypadku wojny. To rzeczywiście nie jest niszczenie tego majątku, tylko jego wyłączenie. Tak jakby ktoś pstryknął guzik zasilający i to wszystko stanęło. To prawda, ale znowu, ja nie jestem wielkim optymistą myśląc o tym, jak to będzie ożywało na nowo. Bo to nie ożyje w krótkim czasie. To się będzie dokonywało stopniowo. Oczywiście im szybciej, tym lepiej, ale to zajmie trochę czasu. Natomiast kwestia zaufania jest fundamentalna. Dlatego mówię, że nie chcę moralizować, ale zachowanie zaufania między przedsiębiorcami jest w tej chwili ogromnie ważne. Uświadomienie sobie: wszyscy jedziemy na tym samym wózku i pomagajmy sobie, a nie przeszkadzajmy. Z tego punktu widzenia właśnie wracam do polityki. Jest ona już zupełnie tragiczna w tej chwili, bo ona rozwala resztki zaufania, które były w społeczeństwie. To wynik tego, co się działo przez ostatnich pięć lat i po prostu ta klęska żywiołowa, której rządzący nie chcą formalnie uznać z bardzo wątpliwych, partykularnych motywów, obnażyła skutki negatywnych pięcioletnich procesów. Jeżeli się narusza konstytucję, obchodzi konstytucję, lekceważy konstytucję przez pięć lat, to w momencie zagrożenia zaczyna się sypać cały system, bo nie mamy oparcia. Byłoby dobrze, gdyby całe społeczeństwo sobie to uświadomiło, ale czy tak będzie, tego nie wiem.

Wiele krajów europejskich prowadzi bardzo konkretne i wymierne działania wspierające gospodarkę. Do tego coraz częściej się słyszy, że część z nich będzie stopniowo znosić obostrzenia dla ludzi. U nas nie widać ani jednego, ani drugiego. Rodzi się obawa, że ten kryzys już na długie lata wypchnie nas do drugiej ligi europejskiej.

– Oczywiście czytam komunikaty, że zaczynają się rozważania, co dalej i jak poszczególne kraję będą z tego wychodzić. Ja bym był tutaj ostrożny i raczej traktuję je jako pewien element poprawiania nastroju społeczeństwa niż przygotowanie do bardzo konkretnych działań, dlatego że po prostu tak naprawdę nikt chyba nie wie jeszcze, włącznie z najwybitniejszymi wirusologami i epidemiologami, jak to się rozwinie. To jest na razie opieranie się na wstępnych szacunkach, że może rzeczywiście sytuacja się uspokaja. Ale też tego nie lekceważę. Uważam, że takie danie poczucia, że myślimy do przodu, że to jest kataklizm, ale z kataklizmu trzeba się będzie podnieść, to jest element dobrze zrobionej polityki. Natomiast druga sprawa, o której pan powiedział, czy nie będzie Europy dwóch prędkości? Znowu ja powiem chyba to, co jest oczywiste. My przez ostatnich pięć lat za sprawą rządzących sami zepchnęliśmy się w gruncie rzeczy na margines rozwiniętej Europy. Dobrze, że ona o nas nie zapomina, że nawet właśnie wbrew bezsensownym oświadczeniom, że pomocy nie mamy, jednak tej pomocy chce nam wciąż udzielać. Ale odnalezienie się znowu w pobliżu tego europejskiego centrum to jest zadanie na przyszłość i raczej nie dla tych, którzy teraz władzę sprawują.

Wiele osób wskazuje, że światowa gospodarka poszła w kierunku konsumpcjonizmu. Wymyślamy rzeczy, które nie do końca są nam potrzebne. Dzisiaj wielkie pieniądze inwestuje się w start-upy, które często nawet nie wchodzą w sferę realizacji. Ten kryzys ma być dla nas otrzeźwieniem.

– Przed rokiem napisałem wraz z kilkoma kolegami (Hausner, Gronicki, Paprocki, Pawłowicz) książkę „Dewiacje finansjalizacji”, w której zwróciliśmy uwagę właśnie na to, że ta gra mirażami finansowego sukcesu, ich zapowiadanie na podstawie nie do końca sprawdzonych przesłanek, obiecywanie, że one za jakiś czas przyniosą gigantyczne pieniądze, co z kolei przekładało się na nadmuchiwanie giełdy, nie jest właściwym kierunkiem, w którym powinniśmy zmierzać. Jestem entuzjastą start-upów, ale pod warunkiem, że zmierzają do nowego sposobu zaspokojenia prawdziwych ludzkich potrzeb. W gruncie rzeczy to, czego będzie potrzebowała cywilizacja, nie tylko w Polsce, ale w skali świata, i to też widać już w tej chwili, to ponowna identyfikacja tych potrzeb i takie przemodelowanie gospodarki, żeby przede wszystkim na ich zaspokajaniu się skupiała.

Czyli na czym?

– Przedsiębiorcy nadal będą działać w imię swojego interesu, ale dużo bardziej zorientowani na konkret. Na to, że jesteśmy społeczeństwami coraz starszymi wiekowo, mającymi bardzo duże potrzeby, jeżeli chodzi o ochronę zdrowia. Być może społeczeństwami wymagającymi pewnego fundamentalnego przebudowania naszego stylu życia. Także naszej codziennej diety. Ja nie mówię, że wszyscy mają być weganami, ale być może potrzebna nam jest jakaś zasadnicza zmiana w zakresie produkcji żywności i jej konsumpcji. Jest oczywista kwestia środowiska i przede wszystkim zanieczyszczenia powietrza, a także cała masa zbliżonych problemów, bardzo konkretnych i ważnych dla społeczeństwa. I znowu, próbując troszeczkę optymizmu zachować, to powiedziałbym, że nadzieja, jaka się rodzi z tego wstrząsu, to szansa na to, że zaczniemy w bardziej przemyślany sposób działać.

* Prof. Dariusz Filar – ekonomista, członek Rady Polityki Pieniężnej w latach 2006-2010, związany z Uniwersytetem Gdańskim. Autor i współautor wielu książek. Do księgarń trafiła właśnie kolejna: „Na błędnym kursie. Polityka i gospodarka Polski w latach 2015-2020”.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułImpas porozumienia naftowego z powodu Meksyku
Następny artykułKoronawirus. Anonimowi ogrodnicy obdarowali tulipanami domy opieki w powiecie częstochowskim