W filmie “Baraka” nie pada ani jedno słowo. Słowo narracji. Słowo dialogu. Właściwie, może głównie z tego powodu, bardzo trudno ten film jakoś ocenić czy scharakteryzować. A przecież… wciąga. Jak wir, obrazów, znaczeń, dźwięków i człowiek, jeszcze nie minie minuta, a już jest tam. I patrzy, i słucha, i… nie myśli.
Film jest z 1992 roku i jest dostępny nawet na youTube. Taka stara produkcja, niedługo 30 lat. A jednak wciąż, jakoś, hipnotyzuje, przemawia, do tych, co chcą słuchać, a o to dziś, łatwo nie jest.
Strumień – niezwykłych przecież – obrazów zdaje się dotykać wszystkiego. Pysk małpy wydaje się mistyczny. Mistyczne stają się przepływy ludzi. Ich los, przepleciony z ruchem gwiazd, z mileniami historii, w których pył pustyni ciągle poleruje zagubione w czasie egipskie posągi. W tym wszystkim rozdzierający, mimo, że niemy, krzyk japońskich aktorów kabuki.
Chmury zdają się w tym filmie żywe, zwierzęta mądre, ludzie… o nich jest najwięcej. Z każdej strony i perspektywy. Czy są jeszcze jednym żywiołem natury, jak kurczaki na taśmie? Jak kury w klatkach? Jak piasek, co się przesypuje? Czy znaczą cokolwiek, wobec obrotów gwiazd, otchłani miliardów lat, w których procesy fizyczne przebudowują wszechświat?
Chyba najwięcej mówią zbliżenia ludzkich twarzy, tych oczu, tych spojrzeń. Chyba wtedy można zrozumieć, że owo “wszystko”: i gwiazdy, i cały ten cud zwany wszechświatem jest, bo… jest w oczach człowieka właśnie. Tego zagonionego w metrze, tego dzikiego w dżungli, tego skupionego na medytacji, tego oddanego Bogu w jakimś ekstatycznym tańcu, tego człowieka, który patrzy i tym spojrzeniem szuka i buduje.
Czego szuka i co buduje?
Angkor Wat jest poprzerastana roślinnością. Meczet w Szirazie, Bazylika św. Piotra, sumeryjskie rzeźby i ta głowa, twarz egipskiego posągu, jakby z innej planety albo innego czasu.
Lecz nie sposób człowieka wyjąć z tego filmowego obrazu i postawić obok. Nie jest on w nim samotnym lub jedynym bohaterem. Jest dzieckiem. Dzieckiem natury i wszechświata, który wybucha lotem niezmierzonej gromady ptaków, kipi pianą oceanu uderzającą z pasją o skały, który żyje, życiem zwierząt i roślin, i w jakimś sensie wszystkich ciągle niepojętych fizycznych procesów. Błyskawice tną niebo, skały uformowane milionów lat temu są widzami tego, co teraz jest…
Jest w tym filmie życie, ale jest i śmierć. Gloria i upodlenie. Zwłoki płoną w Varanasi, dym, czaszka. Młody żołnierz jakiejś junty dalekowschodniej patrzy w kamerę. Wcześniej, obozy niemieckie i pola śmierci z Azji. Stosy czaszek.
Czego szuka więc człowiek, w tym wszystkim? W tym życiu, w losie jaki mu dany? Co wyraża, przez swoje budowle i konstrukcje? Przez swoje obrzędy, ceremonie i sztukę?
Wydaje się, że za każdym razem tego samego. Sensu. Większość ludzkich twarzy, tak niezwykle sportretowanych przez twórców filmu, zdaje się szukać – czegoś więcej. Właśnie owego sensu. Wszystkie religie, drogi duchowych poszukiwań. Wszystkie wysokie drogi kultury tworzonej przez ludzi były tym jednym. Patrzeniem, by zobaczyć coś “więcej”, coś “dalej”, coś “poza”, co jest ową materią i sensem zarówno rzeczywistości, jak i ludzkiego życia.
Oglądając dziś “Baraka” (to znaczy błogosławieństwo), można zadać sobie pytanie, czy ludzkość i człowieczeństwo nie zostało skażone jakimś wirusem? Wirusem, który sprawił, że zaprzestaliśmy poszukiwań, że odrzuciliśmy pojęcie sensu, to jest czegoś, co uzasadnia i nadaje kierunek istnieniu. Czy jest może tak, że pijani cynizmem i konsumpcją, sensu już w niczym nie widzimy i pozostaje nam wysiłek, w celu załatania goryczy po jego utracie, po wyrzeczeniu się jego szukania?
A ten ból, zakleić, zasłonić, zagadać próbujemy doznawaniem. Mocniej. Kolorowiej. Siarczyściej. Żyje się tylko tu i teraz, przez chwilę. Skoro nic nie ma sensu, to się napijmy, najedzmy, kupujmy, kopulujmy, aby choćby przez chwilę – jak to kiedyś pisał Leonard Cohen – “poczuć się szczęśliwym zwierzęciem“.
To pęd człowieka do zrównania się ze zwierzęciem, wyrażany i wspomagany ogólnoświatowymi kampaniami medialnymi, jest być może prostą konsekwencją porzucenia poszukiwań “sensu”. Konsekwencją choroby, wywołanej wcześniej wspomnianym wirusem. To oczywiście wirus chciwości, zachłanności. Wniknąwszy do duchowego krwiobiegu człowieka, powoduje zagięcie fizycznej i mentalnej czasoprzestrzeni wokół niego i człowiek przestaje patrzeć – jak “bohaterowie” filmu – w dal. Zaczyna patrzeć w siebie. Czy już go nie boli, czy jest wystarczająco, czy jest pełno. Nigdy nie jest pełno.
Z tym odwróceniem wzroku do siebie, na siebie, wiąże się rozpad. Rozpad wszystkiego naokoło człowieka. Rozwalają się zasady życia. Rozpadają więzi rodzinne i społeczne. Prawda przestaje istnieć. Ludzie rozlewają się jak rzeka po kontynentach i nie sposób wrócić do proroczych słów poety:
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS