Była już wiceliderką rankingu i od dawna jest jedną z faworytek do wygrania właściwie każdego turnieju Wielkiego Szlema. Na razie jednak w żadnym nie przeszła przez półfinał. W Australii chce to zrobić po raz pierwszy i jak na razie jej gra pokazuje, że faktycznie może tego dokonać. Smak wielkoszlemowego triumfu Aryna Sabalenka zresztą już zna – w deblu najlepsza była dwukrotnie. Czy teraz pora na sukces w singlu? W meczu z Magdą Linette Białorusinka na pewno będzie faworytką. Ale Polka pokazywała już, że wyżej notowanych rywalek się nie boi.
Rok, w którym się pokazała
Tenis wybrała z przypadku. Jako dziecko jechała z ojcem autem, ten po drodze zauważył korty tenisowe, więc stwierdził, że mogliby na nie pójść. Arynie się spodobało, więc zaczęła tam chodzić regularnie. – Lubię tenisowe życie. Bycie na korcie to moja ulubiona rzecz – mówiła młoda Sabalenka kilka lat temu. Mniej więcej w czasie, gdy jej talent eksplodował.
Już 2016 rok zwiastował, że młoda, ledwie osiemnastoletnia Białorusinka za niedługo stanie się nową gwiazdą. Z 548. miejsca w rankingu WTA podniosła się wtedy na 155. Tyle że wówczas niewielu zwróciło na to uwagę, bo szła drogą mniejszych turniejów, tych spod szyldu ITF, zresztą wygrała dwa takie z pulą nagród 60 000 dolarów w Azji. Jeśli jednak czyjąś uwagę przykuło nazwisko Sabalenki, to szybko okazało się, że słusznie. Sezon 2017 był dla niej przełomowy.
Przebiła wtedy granicę najlepszej setki rankingu, ale przede wszystkim – długimi chwilami znakomicie grała. Wygrała 36 meczów w tourze, przegrała 25. Podkreślano jednak, że jej styl gry pozwalał jej rywalizować z nawet dużo lepszymi zawodniczkami, a od wielkich zwycięstw oddzielała ją głównie jej niestabilność. Gwiazdorską formę początkowo pokazywała zwłaszcza w Pucharze Federacji, gdzie niespodziewanie stała się jedną z liderek swojej reprezentacji, która doszła wówczas do historycznego finału rozgrywek (tam 3:2 wygrały Amerykanki). Z czasem jednak robiła to i w cyklu WTA, gdzie najpierw dostała się do pierwszego turnieju z touru, potem zadebiutowała w drabince imprezy wielkoszlemowej (Wimledon), a w końcu dochodząc do finału turnieju (w Tiencinie).
Młodą Arynę zaczęto porównywać do jej rodaczki, Wiktorii Azarenki, a także jednej z największych rywalek tejże – Marii Szarapowej. Oba porównania wydawały się w pełni uzasadnione. Z Szarapową zresztą zmierzyła się we wspomnianym Tiencinie, przegrała po dwóch niezwykle zaciętych setach. Pocieszyła się półtora miesiąca później, gdy w Mumbaju wygrała turniej WTA 125K Series, odpowiednik męskiego Challengera. – Jestem bardzo szczęśliwa. W tym sezonie miałam nieco wzlotów i upadków. Bliżej jego końca zagrałam jednak sporo dobrych meczów. Puchar Federacji był dla mnie bardzo ważny, polepszyłam dzięki niemu swoją grę. Ostatecznie to był dobry rok – mówiła po tamtym triumfie.
A eksperci podkreślali, że jeśli tak dalej pójdzie, to szybko dojdzie na poziom wygranych w największych turniejach.
Jak tygrys
– Kilka lat temu oszalałam na punkcie tatuaży. Zawsze o nich marzyłam i zawsze śniłam o tygrysach. W końcu jednego dnia obudziłam się i powiedziałam: „Okej, zrobię sobie tatuaż tygrysa”. Nagle siedziałam w krześle i myślałam: „Czy ja to naprawdę robię?”. Już po fakcie najpierw chciałam, by ktoś zabrał to z mojej ręki. Ale nie dało się już nic zrobić. Teraz ten tatuaż bardzo polubiłam. Wszyscy go widzą, kiedy gram, ale sama go nie dostrzegam. Stał się częścią mnie. I może już nie śnię o tygrysach, ale wciąż marzę o zwycięstwach – opowiadała Aryna kilka lat temu.
Do tygrysa porównywała się wielokrotnie. Zwłaszcza w latach 2018-19, w których jej talent eksplodował jeszcze mocniej. Dmitrij Tursunow, jej były trener, mówił wtedy, że Aryna znacząco poprawiła się pod kątem doboru uderzeń do sytuacji. Bo faktycznie, kiedy wchodziła na wysoki poziom rok wcześniej, po prostu uderzała mocno, ale czasem bez pomysłu. W 2018 roku zaczęła pokazywać, że myśleć na korcie potrafi. Efekt był taki, że w jednym sezonie odniosła aż osiem zwycięstw nad zawodniczkami z TOP 10. A sama miała na karku przecież dopiero 20 lat.
Jej ofiarami stały się: Karolina Pliskova (dwukrotnie), Caroline Woźniacki (wówczas numer 2 na świecie!), Caroline Garcia (dwukrotnie), Julia Goerges, Petra Kvitova i Elina Switolina.
W 2018 dostała zresztą nagrodę „Newcomer of the Year”. Cakiem słusznie, bo zagrała wtedy w czterech finałach turniejów WTA. Wygrała dwa – w New Haven i Wuhan. Zresztą druga część sezonu była w jej wykonaniu znakomita, na US Open doszła do IV rundy i uległa dopiero, zresztą po trzysetowym boju, Naomi Osace – starszej o ledwie rok – która potem wygrała cały turniej. Aryna imponowała wtedy odważną, ofensywną grą. Taką, jak robi to i obecnie, tyle że wtedy dochodziła do tego szczypta młodzieńczej fantazji, która sprawiała, że eksperci typowali ją nawet jako następną młodą mistrzynię.
– Oczywiście, że Aryna ma swój pomysł na własną grę i uważa, że powinna wyglądać w określony sposób. Jest jednak otwarta na pomysły, dlatego byliśmy w stanie popracować nad szczegółami i spróbować rzeczy, na które wielu innych zawodników by się nie zgodziło – mówił Tursunow. A sama Aryna opowiadała: – Nauczyłam się bardzo dużo. Przede wszystkim, że im bardziej swobodna jestem w grze, tym lepiej czuję się na korcie. Jeśli nie boję się zagrań czy rywalek, gram lepiej, mój poziom rośnie. Jestem coraz bardziej równa, konsekwentna w swojej grze. Staram się zapomnieć o wszystkim, skupić się tylko na meczu.
Takie podejście jej pomogło. Jej 2019 rok był nawet lepszy, wygrała trzy turnieje WTA. Ale długo brakowało jej wyników w szlemach. A gdy taki przyszedł, to… nie tam, gdzie się tego spodziewała.
Najlepsza w deblu
Jak wiele młodych zawodniczek, tak i Aryna próbowała swoich sił również w grze podwójnej. Już w kwietniu 2018 roku, w Lugano, doszła do finału, grając ze swoją rodaczką, Wierą Łapko, ale tam obie uległy parze Kirsten Flipkens/Elise Mertens. Traf chciał, że jakiś czas później Aryna spiknęła się w parze z drugą z nich. Że takie partnerstwo ma sens, pokazało obu zawodniczkom Sunshine Double na początku 2019 roku. W Indian Wells i Miami ich debel okazał się bowiem najlepszy. A w finałach obie zmierzyły się ze znakomitymi parami – Barborą Krejcikovą i Katerina Siniakovą oraz Samanthą Stosur i Zhang Shuai.
Taki podwójny sukces był wielką sprawą. I Aryna, i Elise zdawały sobie z tego sprawę.
Potem jednak długo niczego nie wygrywały. Aż przyszło US Open, gdzie nagle okazało się, że nie mają sobie równych. W finale 7:5, 7:5 ograły parę Ash Barty i… Wiktoria Azarenka. – Nie sądziłyśmy, że osiągniemy tak duże sukcesy, gdy rozmawiałyśmy o wspólnej grze na początku roku – mówiła potem Mertens. A Sabalenka przywoływała mecz z Miami, gdzie też pokonały po drodze Barty i Azarenkę. – Gdy grałyśmy z nimi na Florydzie, Elise powtarzała mi przez pierwsze trzy gemy: „Wyluzuj, uspokój się nieco”. Dziś więc starałam się grać spokojnie i skupić na każdym punkcie. To był świetny mecz.
Ich sukces nie był jednak wielkim zaskoczeniem. Wcześniej doszły wspólnie do półfinału Roland Garros i ćwierćfinału na Wimbledonie. Widać było, że doskonale się rozumieją i dobrze im się ze sobą gra. Co ważne, obie wytrzymywały końcówki setów czy meczów, mimo że w singlowych rozgrywkach miewały z tym problemy. Tak jakby potrafiły się wzajemnie na korcie uspokoić. Wydawało się też, że Arynie dużo to dało właśnie w kwestii nastawienia mentalnego i podejścia do meczów.
Kto wie, może gdyby nie pandemia, to i w singlu szybciej weszłaby na najlepszy poziom. Ale rok 2020 w jej wykonaniu był średni i… właściwie tyle można o nim napisać. Nie ma co go przesadnie analizować, COVID sprawił, że wielu zawodników grało gorzej, niż zrobiłoby to przy normalnym kalendarzu. Inna sprawa, że i tak wygrała trzy turnieje – w Dosze, Ostrawie i Linzu. Wahania formy nie pozwoliły jej jednak odnieść sukcesu w trzech rozegranych wówczas imprezach wielkoszlemowych, z których szybko odpadała.
Ale w deblu nadal było nieźle. A na początku kolejnego sezonu – wręcz doskonale. Aryna i Elise wygrały Australian Open, przez co Białorusinka wkrótce została numerem jeden rankingu deblistek. – Jestem zaszczycona moją pozycją. Chcę podziękować trenerowi, wszystkim w moim teamie i mojej wspaniałej partnerce, Elise – bez ciebie bym tego nie dokonała. Zapamiętam tę chwilę do końca życia – mówiła wówczas. A potem… zrezygnowała z debla. Nie zagrała już więcej w żadnym turnieju wielkoszlemowym w grze podwójnej (Elise za to, już w parze z Hsieh Su-wei, którą Aryna zmieniła na pozycji światowego numeru jeden, wygrała w tym samym sezonie Wimbledon).
Białorusinka po prostu postawiła wszystko na singla.
Sezon rozczarowań i podwójnych błędów
2021 rok dla Aryny to finalne ugruntowanie swojej pozycji w świecie WTA. Białorusinka w sierpniu stała się wiceliderką rankingu – przed nią była tylko Ash Barty – a do tego doszła do dwóch wielkoszlemowych półfinałów. Na Wimbledonie minimalnie lepsza okazała się od niej Karolina Pliskova, z kolei w US Open przegrała z jedną z dwóch rewelacji tamtego turnieju – Leylah Fernandez. I choć mogła mieć poczucie zmarnowanych szans, to i tak były to dla niej naprawdę dobre występy. Wcześniej w Wielkim Szlemie nie przekroczyła nigdy IV rundy.
Inna sprawa, że nieco ucierpiały jej występy poza największymi imprezami – wygrała co prawda dwa turnieje (w Abu Zabi i Madrycie, ten drugi był największym sukcesem w jej karierze, pokonała tam zresztą w finale Barty), a poza tym grała solidnie, ale nie zrobiła kolejnego kroku, którego się po niej spodziewano. A na karku miała już 23 lata i oglądała kolejny sezon z rzędu, jak tytuły wielkoszlemowe wygrywają młodsze od niej zawodniczki, choćby Iga Świątek (RG 2020) i Emma Raducanu (US Open 2021), czy też te tylko nieco starsze, jak Naomi Osaka, która na początku 2021 zdobyła czwarty tytuł tej rangi.
W 2022 Aryna miała więc odnieść sukces. Cóż, nie wyszło.
Przez cały sezon nie wygrała ani jednego turnieju. Jakiejkolwiek rangi. Była co prawda w trzech finałach, ale zawsze musiała uznać czyjąś wyższość. W Stuttgarcie ograła ją Iga Świątek. W ‘s-Hertogenbosch Jekatierina Aleksandrowa. A w Finałach WTA, do których Aryna mimo wszystko weszła, Caroline Garcia. Choć ten ostatni występ zdecydowanie mógł dać Białorusince nadzieję na lepszy czas – w półfinale ograła przecież Igę Świątek, absolutnie najlepszą tenisistkę całego sezonu, która wcześniej kilkukrotnie zamknęła jej drzwi do sukcesów.
Sabalenkę najbardziej bolał zapewne ich mecz z US Open. Spotkały się w półfinale, dla Aryny trzecim w takim karierze. I trzeci raz musiała uznać na tym etapie wyższość rywalki, choć w decydującym secie prowadziła już 4:2 w gemach. Na konferencję prasową przyszła wówczas w czapce z daszkiem i okularach przeciwsłonecznych. – Duma? W tej chwili jej nie czuję. Ale mój zespół powtarza mi, że mogę ją czuć za ostatnie kilka miesięcy. Mam jednak poczucie, że we wszystkich trzech półfinałach wielkoszlemowych miałam swoje szanse, których nie wykorzystałam. Mam nadzieję, że uczyni mnie to mocniejszą. I że w następnym półfinale będę silniejsza – mówiła.
Faktycznie jednak, w pewnym sensie mogła czuć dumę. Przezwyciężyła bowiem kilka miesięcy słabości. Start w sezon miała bardzo zły, grała na dużo niższym poziomie, niż po niej oczekiwano. Do tego popełniała mnóstwo błędów, zwłaszcza serwisowych. Ustanowiła nawet negatywny rekord podwójnych błędów przy podaniu w całym sezonie – na dwa miesiące przed jego końcem miała ich już ponad 300. Nie mogła też wystąpić na Wimbledonie, bo ten zakazał udziału rosyjskim i białoruskim zawodnikom.
To wszystko sprawiła, że jej sezon wyglądał kiepsko. Jednak potem zaczęła się podnosić. Powoli, bo powoli, ale dążyła do lepszej gry. I na starcie tego sezonu wygląda na to, że wreszcie odnalazła swoją najlepszą formę.
Bezbłędny start
9-0. A nawet lepiej: 18-0. To pierwsze to bilans Aryny Sabalenki w rozegranych przez nią w tym roku meczach. Drugie – w setach. Paradoksalnie najtrudniejsze spotkanie to pierwsze, jakie rozegrała w sezonie 2023. Liudmiła Samsonowa przegrała wówczas dopiero po dwóch tie-breakach. A potem Aryna już poszła i ogrywała kolejno Marketę Vondrousovą, Irinę Camelię Begu i Lindę Noskovą. W efekcie zdobyła tytuł w turnieju w Adelajdzie, jej pierwszy od wspomnianego Madrytu w roku 2021. Na Australian Open wyższość Białorusinki uznały już z kolei Tereza Martincova, Shelby Rogers, Elise Mertens, Belinda Bencic i Donna Vekic.
Najwięcej gemów w meczu urwała jej Szwajcarka – siedem. Sabalenka wygrała 7:5, 6:2.
– Myślę, że jestem teraz inną zawodniczką. Może nieco mądrzejszą, bardziej spokojną na korcie. Wszystko się nieco zmieniło – mówiła Białorusinka po turnieju w Adelajdzie. Już wtedy wiele osób sugerowało, że może okazać się groźna w Australian Open, ale zwracano też uwagę, że nie mierzyła się z rywalkami z czołówki. W Melbourne jej droga do finału też raczej takie omija (już teraz Aryna jest jedyną tenisistką z TOP 10 jaka została w turnieju), ale ogranie Bencić czy Mertens w takim stylu, w jakim to zrobiła, to i tak imponująca rzecz.
Co przykuwa uwagę? Przede wszystkim serwis. O ile w zeszłym sezonie robił to jednak w sposób negatywny, o tyle w tym jest jej wielką siłą. Sabalenka pracowała nad nim naprawdę dużo. – Byłam już tak zdeterminowana, że zgodziłabym się na wszystko. Byłam jak: „Niech ktoś pomoże mi naprawić ten pierdolony serwis” – opowiadała. Razem z trenerem zwrócili się w końcu do specjalistów od biomechaniki. I to zadziałało. Aryna oglądała mnóstwo nagrań związanych z jej serwowaniem, słuchała podpowiedzi na temat tego, jakie błędy popełnia, a potem starała się je wyeliminować. Patrząc na to, jak działa jej podanie obecnie – zrobiła to skutecznie. W zeszłym sezonie w pierwszych czterech rundach (tyle zagrała) w Australian Open popełniła 56 podwójnych błędów serwisowych. W tym było ich ledwie 11.
– Pracowałam bardzo ciężko. Mój serwis był katastrofą. Cały czas próbowałam coś zmienić, wierzyłam, że się uda – mówiła. Efektem jej pracy jest nie tylko poprawa podania, ale i wywalczony w dużej mierze dzięki niemu czwarty w jej karierze wielkoszlemowy półfinał.
Finał made in Belarus? Magda spróbuje temu zapobiec
Niespodziewanie zmierzy się w nim nie z jedną z faworytek turnieju – w teorii powinna tam być Caroline Garcia – a z Magdą Linette, która Francuzkę wyeliminowała. Dla Polki będzie to kolejna rywalka – po Garcii i Karolinie Pliskovej – której podania i ofensywnego stylu gry można się obawiać, ale którym Magda najwyraźniej potrafi się przeciwstawić. Bo i Francuzkę, i Czeszkę ograła przecież w dwóch setach, obie doprowadzając przy tym takiego poziomu zdenerwowania, że te musiały się wyżyć na swoich rakietach.
Wydaje się jednak, że Aryna może być wyzwaniem z innej półki (zresztą grały do tej pory dwukrotnie i dwa razy bez trudu wygrała Białorusinka). Tym bardziej, że ma dodatkową motywację – chciałaby zobaczyć w całości białoruski finał. Po drugiej stronie drabinki, w meczu z Jeleną Rybakiną, o miejsce w finale powalczy bowiem Wiktoria Azarenka.
CZYTAJ TEŻ: KARIERA MAGDY LINETTE. POZNAJ PÓŁFINALISTKĘ AUSTRALIAN OPEN
– Naprawdę chciałabym, żeby się to wydarzyło. Wiem, że Wika zrobi, co tylko w jej mocy, by to się udało. Ja też. To byłaby piękna historia. Byłoby to niesamowite – mówiła Sabalenka. I z jednej strony trudno nie przyznać jej racji, z drugiej wiadomo, że na Białorusi do propagandy użyłaby tego obecna władza, która wspomogła Rosję w inwazji na Ukrainę. I choć Aryna, co sama podkreślała, nie ma z tym nic wspólnego, to z perspektywy świata byłby to jeden z najmniej pożądanych finałów w historii. Zwłaszcza, że o ile Sabalenka jawnie sprzeciwiała się inwazji i mówiła o tym kilkukrotnie tuż po jej wybuchu, o tyle Azarenka kontakty z Alaksandrem Łukaszenką miała przez lata bardzo częste.
I jak zwykle lubimy tego typu historyczne momenty, tak tym razem powody do tego, by nie trzymać kciuków za takie rozwiązanie mamy dwa. Jeden, to ten opisany chwilę temu. Drugi – fakt, że jeśli Aryna nie wejdzie do finału, to zobaczymy tam Polkę. Na US Open 2022 dokładnie tak się stało. Oby i tym razem było podobnie.
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS