To jest pan dobrym rozmówcą o budowaniu poczucia własnej wartości. Zacznijmy od prowincji.
– Pochodzę ze Strzelec Opolskich. To miasteczko oddalone o 30 kilometrów od Opola, które zawsze wydawało mi się olbrzymią metropolią. To tam jeździłem na pierwsze koncerty Republiki, TSA, Lady Pank, bo wszystkie te kapele omijały przecież nasze Strzelce. Potem studia w tym wielkim Wrocławiu, gdzie tworzyli przecież tacy mistrzowie jak Jerzy Grotowski czy Henryk Tomaszewski. A jak już się jakoś z tym Wrocławiem ułożyłem, wszystko zaczęło się od nowa, kiedy po studiach przeprowadziłem się do jeszcze większej Warszawy. Gdziekolwiek poszedłem szukać roboty, od razu pytali: „Jaką pan szkołę kończył?”. „Wrocławską”. „A to we Wrocławiu jest jakiś wydział aktorski?!”. I tak przez kilka kolejnych lat. Znowu byłem kimś, dla kogo w wielkim mieście nie było miejsca.
Syn dostaje od ojca poczucie wartości. Zgadza się?
– Wszystko, co osiągnąłem w życiu, zawdzięczam mamie. Ojciec wyjechał w 1983 roku do pracy do Stanów Zjednoczonych i zamilkł. Kiedy mama zrozumiała, że nie może na niego liczyć, musiała wziąć ciężar utrzymania nas na siebie. Była kierowniczką kadr w fabryce mebli w Strzelcach. Kiedy kończyła pracę o godzinie 15, zakładała fartuch sprzątaczki i dorabiała, żeby wykarmić swoich synów. Była też radną, pracowała w kolegium do spraw wykroczeń…
Brakowało panu ojca?
– Odczuwałem jego brak w najważniejszych dla mnie chwilach: kiedy zdawałem do liceum, na studia, kiedy grałem w pierwszych spektaklach. To bolało, zazdrościłem rówieśnikom, że mogli porozmawiać ze swoimi ojcami, gdy tego potrzebowali. Napisał do mamy po dziewięciu latach milczenia, pytając, czy może wrócić. Kończyłem wtedy studia. Zapytała, co o tym sądzę. Powiedziałem, że nie ma po co wracać, że dla mnie to obcy człowiek. Jednak mama się zgodziła. Wrócił, ale nigdy nie nastąpiło pojednanie. Umarł po trzech latach. Musiało minąć kolejnych 20 lat, żebym się z nim pogodził. A nastąpiło to dopiero, jak przenosiłem jego prochy na cmentarz pod Warszawą, niedaleko miejsca, gdzie teraz mieszkam. Usiadłem nad jego grobem i szczerze porozmawialiśmy. Wtedy mu przebaczyłem. Staram się pamiętać o tych starych czasach, kiedy byłem małym chłopcem, i o paru miłych, jasnych wspomnieniach z nim.
Strzelce były pana małą arkadią?
– Tylko do pewnego czasu. Mama wyczytała w jakiejś lokalnej gazecie ogłoszenie o castingu do filmu „Okrągły tydzień”. Szukali chłopca w moim wieku, ok. 6-8 lat. Wybrano mnie spośród kilkuset dzieci. W trakcie zdjęć okazało się, że muszę zagrać scenę, w której moja filmowa mama (Emilia Krakowska) myła mnie nagiego w wielkiej misce. Wstydziłem się bardzo, ale nic nie mogłem zrobić. O ile przed pokazem filmu w Strzelcach czułem się jak aktorska gwiazda, przecież podróżowałem do Warszawy, leciałem samolotem, nie chodziłem do szkoły, bo zdjęcia trwały prawie rok, to po premierze sytuacja radykalnie się zmieniła. Film w lokalnym kinie zobaczyła cała szkoła i wrzaskom: „Aktor, pokaż pisiora!” nie było końca. Doprowadziły do tego, że zmieniłem szkołę.
Mama nie pomogła?
– Nie zdawała sobie sprawy z mojej traumy. Pojechaliśmy nawet po roku na casting do serialu „Rodziny Leśniewskich”. Podsłuchałem rozmowę mamy z panią reżyser, która znała mnie z planu „Okrągłego tygodnia”: „Co się stało z tym Areczkiem, gdzie jest ten uśmiechnięty, otwarty chłopak, który patrzy prosto w oczy? Dlaczego wstydzi się podnieść głowę?”. Nie mówiłem mamie, co się ze mną dzieje. Wiedziałem jedno, chcę mieć normalne dzieciństwo i żeby się ze mnie nie śmiali. Ale koszmar wrócił kilka lat później. Byłem już nastolatkiem, kiedy wracając w niedzielę z kościoła, mama oznajmiła: „Wiesz synku, dzisiaj w telewizji twój film i mam dla ciebie niespodziankę. Kupiłam lody, upiekłam ciasto i zaprosiłam całą twoją klasę na wspólne oglądanie”.
To był koniec świata. Uciekłem z domu, wróciłem po zmroku i dopiero wtedy porozmawiałem z mamą szczerze, dlaczego wstydzę się tego filmu.
Jak po takich doświadczeniach zostaje się aktorem?
– Długo szukałem swojej drogi. Myślałem o psychologii, chciałem pracować z trudną młodzieżą. Pojechałem nawet na obóz, żeby zdobyć dodatkowe punkty na egzaminie wstępnym. Zostałem wychowawcą dzieci z domów dziecka o zaostrzonym rygorze. Trafiały tam najczęściej z patologicznych, kryminalnych rodzin i same wpadały w patologię. Kiedy jednemu zwróciłem uwagę, zapytał mnie, czy będę go bił do krwi. Okazało się, że podstawową metodą wychowawczą była przemoc fizyczna. Zrezygnowałem, to nie było dla mnie. Ledwo wytrzymałem miesiąc, a co mówić o całym życiu. Potem pojawiło się dziennikarstwo. Na egzamin trzeba było przygotować jakiś materiał dziennikarski. Był rok 1988. Zrobiłem wywiady o stanie wojennym z dyrektorem szkoły, prawdziwym, ideowym komunistą, i z nauczycielem należącym do Solidarności. No i ze sobą, czyli maturzystą, który zaczyna dorosłe życie.
Ale największy wpływ miała na mnie polonistka, która namówiła mnie na kółko teatralne. Grając Papkina czy Harpagona w licealnym teatrzyku, widziałem, że rówieśnicy patrzą na mnie z podziwem, że wtedy mam nad nimi jakiś rodzaj władzy, i to zaczęło mi się podobać. No i moje notowania w szkole wzrosły. Po którejś premierze mówię sobie: no, Jakubik, może po latach niskiej samooceny odbiłeś się od dna, a bycie aktorem to nie jest najgorszy pomysł?
Zobacz też: Katarzyna Kasia: „To jedno z najpoważniejszych przestępstw wobec człowieka”. Co się dzieje, gdy ktoś odbiera nam godność?
Co na to mama?
– Za ostatnie pieniądze wykupiła pięć spotkań u aktora z opolskiego teatru, żeby udzielił mi kilku wskazówek przed egzaminami do szkoły teatralnej. A bardzo ich potrzebowałem, bo nie dość, że sepleniłem, to jeszcze się jąkałem.
Nie najlepsze rokowania jak na aktora.
– Na ostatniej lekcji wręczam mu kopertę z pieniędzmi i armeński koniak Aratat w ramach podziękowania. On otworzył go już przed zajęciami, po nich jeszcze mnie resztką poczęstował. Ośmielony alkoholem zapytałem go, jakie mam szanse. A on już nieco wcięty i rozluźniony: „Szczerze? Arek, daj sobie, chłopie, spokój”.
I jak mogło wyglądać wtedy moje poczucie wartości? Chodziłem po Opolu jak obłąkany, spóźniłem się na ostatni pociąg, pojechałem do domu porannym. Zdecydowałem się zdawać, ale nie do Krakowa czy Warszawy. Dla mnie, sepleniącego prowincjusza, szczytem marzeń był Wrocław, gdzie zawsze było najmniej zdających. Widząc siebie na pierwszym miejscu na liście przyjętych, z najlepszym wynikiem, zrobiłem gest Kozakiewicza, myśląc o aktorze z Opola.
Jak się pan tam odnalazł?
– Długo miałem poczucie, że muszę pracować trzy razy więcej, żeby pokazać, że coś jestem wart. Przede wszystkim musiałem na nowo nauczyć się mówić. Udało się dopiero na trzecim roku. Ale na ostatnim znowu klęska. Spektakle dyplomowe służą głównie do pokazania aktorów dyrektorom teatrów, reżyserom. A ja nie dostałem poważnej roli w żadnym z dyplomów. W jednym śpiewałem piosenkę, a w drugim mówiłem trzy zdania jako Nieznajomy w „Garbusie” Mrożka.
Kiepsko.
– Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że skoro nikt mnie nie widzi w dużej roli, to może nie jest to zawód dla mnie. Zacząłem myśleć o reżyserii, pociągał mnie rodzaj artystycznej komuny, oddania życia sztuce, zaangażowania… W takim teatrze chciałem pracować. Fascynowałem się Teatrem Witkacego w Zakopanem i namówiłem kolegów z roku, żebyśmy taki stworzyli we Wrocławiu. Chodziłem po urzędach, żebrałem o jakieś pieniądze, koledzy się wykruszyli i zostałem sam. Porażka.
Dostał pan propozycję etatu we wrocławskim Teatrze Kalambur.
– Tam rozbiłem swoją młodzieńczą głowę pełną ideałów o teatralną rutynę i banał. To, co zobaczyłem w tym teatrze, kompromitowało w moich oczach sztukę. Pierwszą premierą miała być „Szkoła błaznów”. Reżyser na próbie równoważnikami zdań opisywał dorobek Michela de Ghelderode i streszczał dramat, a bezradni koledzy aktorzy oklaskiwali każdy jego, nawet najgłupszy, pomysł. W domu sięgnąłem do niewielkiej jeszcze wtedy biblioteczki i odkryłem, że nasz wspaniały reżyser referuje nam wiedzę o najwybitniejszym belgijskim dramaturgu z „Vademecum teatromana”.
To streszczenia dramatów dla licealistów.
– No właśnie. Przepisał z niego słowo w słowo, a wszyscy aktorzy zachwyceni bili mu brawo. Dotarło do mnie, że nie dam rady funkcjonować w takiej hipokryzji. Po jednej z kolejnych absurdalnych prób zwolniłem się. Na szczęście dostałem propozycję z Operetki Warszawskiej, z której Jan Szurmiej chciał zrobić teatr muzyczny.
Arkadiusz Jakubik
Fot.: Marek Szczepański / Newsweek
Umiał pan śpiewać?
– Umiarkowanie. To był wybór mniejszego zła, bo byłem bez pracy. A kiedy zmieniła się dyrekcja i zwolniono mnie z końcem czerwca, zostałem na kompletnym lodzie.
Zawzięcie szukałem pracy w serialach, chodziłem do agencji aktorskich, producentów… Nic. Nikogo nie znałem w Warszawie i im bardziej szukałem pracy, tym bardziej ona mnie nie chciała.
Kierowca tira, członek gangu, policjant litewski, kasjer w banku… To pana role z połowy lat 90.
– Nie robiłem praktycznie nic w zawodzie. Jak wyrzucono mnie z operetki, pracowałem przez chwilę na słuchawce w party line. Obok mnie stał komputer, który głosem Kasi Figury czytał dzwoniącym jakąś powieść erotyczną, dwa metry dalej komputer z Bohdanem Smoleniem opowiadał żarty. Ale też zatrudniłem się w agencji reklamowej, pisałem jakieś broszury. Tymczasem żona [Agnieszka Matysiak – red.] przeżywała wspaniały okres. Miała swój spektakl z piosenkami Edith Piaf, grała gościnnie w innych spektaklach w całej Polsce.
Czytaj też: Ścięło mnie z nóg. Arkadiusz Jakubik o życiu w czasie pandemii
Jak się pan czuł?
– Fatalnie. Byłem na utrzymaniu żony, z czym psychicznie nie dawałem sobie rady. Taka rola kiepsko wpływała na moje poczucie wartości.
W 1997 roku urodził się nasz syn, Agnieszka ściągała mleko, zostawiała w lodówce i jechała w trasę ze spektaklem, a ja zostawałem w domu z dzieckiem. Byłem na przymusowym urlopie tacierzyńskim. Z jednej strony cieszyłem się, że spędzam dużo czasu z synem. Ale brak perspektyw związanych z zawodem absolutnie mnie przytłaczał. Po raz kolejny byłem bliski zrezygnowania z zawodu.
Na szczęście zacząłem pracować jako lektor. Potem przez rok byłem w serialu „13 posterunek” Rysiem, debilnym saperem z żelazną ręką. W końcu nie musiałem się martwić, że się nie dokładam do domowego budżetu. Wtedy wyreżyserowałem też w Teatrze Rampa w Warszawie duży spektakl o Jimie Morrisonie, który był grany zresztą 18 lat.
Coś się zmieniło?
– Wszystko. Fakt, że poczułem, iż mogę ze swojego zawodu utrzymać rodzinę, dodał mi skrzydeł. Uwierzyłem w siebie, jeszcze nie jako aktor, ale facet, ojciec, mąż, głowa rodziny. Chyba wtedy uświadomiłem sobie, jak głęboko tkwiłem w tych Strzelcach Opolskich, jak nie potrafiłem się stamtąd mentalnie wyrwać.
Opuściły mnie wyimaginowane wyrzuty sumienia, strach przed przyszłością, niska samoocena, która sięgnęła dna. Stanąłem na nogi, stałem się niezależny finansowo, wszystko ruszyło z kopyta.
Czyli na czym zbudował pan swoje poczucie wartości?
– Jako facet mam prostą konstrukcję psychiczną. Mężczyzna jest od tego, żeby zapewnić godziwy byt swojej rodzinie. A swojej wartości nigdy nie zbuduję na roli w jakimś wybitnym filmie czy spektaklu, ale na tym, że udało mi się założyć rodzinę, wybudować dom. To był świat, w którym czułem się dobrze, bezpiecznie, szczęśliwie.
I wtedy zjawił się Wojciech Smarzowski?
– Kiedy poczułem się pewniej, przestałem się napinać, pojawiły się następne propozycje, w tym notariusza w „Weselu” Wojtka Smarzowskiego. Pomyślałem wtedy, że może ci wszyscy ludzie, którzy widzieli we mnie niezdolnego nieudacznika ze Strzelec Opolskich z wadą wymowy, aktora ze szkoły lalkarskiej po Wrocławiu, może nie mieli racji. Może musiałem odczekać swoje, żeby móc iść konsekwentnie własną drogą. Dotarło do mnie, dlaczego przez lata źle się czułem w swoje skórze, chociaż mam papiery zawodowego aktora, magistra sztuki. Ale nie miałem poczucia własnej wartości, myślałem, że jestem beznadziejny, że do niczego się nie nadaję, bo tutaj mnie nie chcą, a tam nie doceniają.
Kiedy się uspokoiłem, stanąłem na nogi, zrozumiałem, że mogę wszystko. Pociąg ruszył i na szczęście nie zatrzymał się do dzisiaj. Cały czas jedzie. Stać było mnie na absurdalne pomysły, jak reżyseria własnego filmu fabularnego, a nie skończyłem żadnej szkoły filmowej; jak założenie zespołu rockowego, chociaż ze śpiewaniem jestem na bakier i nie napisałem wcześniej żadnej piosenki. Okazało się, że jak mam zbudowaną bazę, to mogę mierzyć się z wyzwaniami, które wcześniej nie przyszłyby mi do głowy.
Strzelce siedzą w panu do dzisiaj?
– Tak, bo tam nasiąkłem tym, że najważniejsza jest rodzina, dom, rola ojca i męża. To są proste słowa, które mnie zbudowały, chociaż długo od tego uciekałem.
A teraz, jak telefon nie dzwoni kilka miesięcy, to co pan czuje? Lęk wraca?
– Zawsze będę pamiętał ten stan depresji, beznadziei i totalnego braku poczucia wartości, jaki czułem po studiach. Ale ponieważ jestem wbrew pozorom dość racjonalnym człowiekiem, w pewnym momencie zrozumiałem, że jeżeli chcę zachować spokój, chcę czuć się bezpiecznie, to muszę zorganizować dywersyfikację zarobków. Założyłem zespół Dr Misio, z którym koncertuję, piszę scenariusze, reżyseruję, jestem czynnym lektorem, czytam audiobooki, dubbinguję… Mówię o dywersyfikacji nie dlatego, żeby żyć w luksusach czy spełniać swoje kolejne artystyczne marzenia. Ale żeby jak każdy facet móc zapewnić godziwy byt rodzinie, bo mam jeszcze synów do wykształcenia. Gdybym musiał, bez problemu poszedłbym do normalnej pracy fizycznej, żeby mieli na czesne na studia.
Czytaj więcej: Brodka: Śpiewam o rzeczach, które mnie wkurzają i dotykają osobiście
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS