38 minut temu
Ryszard Tarasiewicz przyszedł do Arki Gdynia, by pomóc jej w powrocie do Ekstraklasy. Świąteczny nastrój sprzyja refleksji i wspomnieniom.
Maciej Słomiński: Mamy święta. Czego życzyć?
Ryszard Tarasiewicz, trener Arki Gdynia: – Mam dobrego kolegę, który walczy z rakiem. Wierzę w niego, wierzę że go pokona, dzielnie walczy już kilka lat. Ktoś kto nigdy nie doznał kontuzji czy choroby, nie wie co to znaczy. Nietzsche powiedział, że cierpienie jest kluczem do szczęścia. Ktoś, kto nie zazna cierpienia, nie wie czym jest szczęście. Dlatego życzę innym, dalszym i bliskim oraz sobie: zdrowia, zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Szczególnie w tych czasach.
Przekładając cierpienie na sport – pamiętam taki mecz, tu gdzie jesteśmy, wiele lat temu Arka Gdynia grała ze Śląskiem Wrocław. Pan trenował Śląsk, który prowadził 3-1, ale był w opałach, Arka wyrównała na 3-3. Pan nie zrobił żadnej zmiany, a po meczu powiedział, że zawodnicy mają nauczyć się cierpieć.
– Byłem wtedy młodym trenerem. Pamiętam, że Jarek Fojut zagrał słabo, mówiąc bardzo dyplomatycznie. W ostatniej minucie zapakował “swojaka” i padł remis. Myślę, że jakby trafił na innego trenera, nie wiadomo czy by zrobił karierę i zdobył trochę później mistrzostwo ze Śląskiem. Dużo jest młodych zawodników, którzy po jednym klapsie już się nie podnieśli.
Kapitan Śląska Wrocław z 2012 r. Sebastian Mila mówił mi kiedyś, że: “w meczu o mistrzostwo z Wisłą Kraków, w naszej drużynie 80 proc. zawodników było ściągniętych przez trenera Tarasiewicza”. Czy nie było panu żal, że Śląsk w 2012 r. zdobywa mistrzostwo bez pana, a z Orestem Lenczykiem na ławce?
– Był żal. Tak jak mówi Sebastian, ściągałem wielu z tych zawodników. Podpisywałem z nimi kontrakty 3-letnie, mówiąc przy tym, że za trzy lata będziemy mistrzami Polski. Widziałem, że drzemie w tej drużynie potencjał. Bolało mnie, że po sześciu meczach sezonu 2010/11 zostałem zwolniony, powinienem dostać trochę więcej zaufania.
Co pan czuł oglądając Śląsk zdobywający mistrzostwo kraju?
– Nie oglądałem meczów Śląska Wrocław przez kilka lat. Nie byłem przez kilka lat na jego meczu. Wciąż bardzo bolało.
Długo pan pracował w Ekstraklasie, od kilku lat na poziomie I ligi. Miedź, Tychy, teraz Arka. Pogodził się pan z zejściem na niższy poziom?
– Czy to, że pracuję w I lidze znaczy, że jestem słabszym trenerem od tych z Ekstraklasy? To nie jest żaden wyznacznik. Z Miedzią Legnica zabrakło mi jednego punktu do awansu, z Tychami trzech. Jestem przeświadczony, że gdyby wtedy był VAR, uzyskałbym te awanse. Z Miedzią straciłem siedem punktów przez błędy sędziowskie, z Tychami dziewięć – i tu jestem delikatny. Wówczas zamiast trzech, miałbym pięć awansów do Ekstraklasy.
Po to pan przyjechał do Gdyni, żeby awansować. Czy dopuszcza pan myśl, że Arka nie awansuje?
– Rozpatruję to w innych kategoriach. Nie wolno zakładać, że przez życie przejdzie się bez bólu, nie wolno poddawać przy pierwszym potknięciu. Jestem pełen nadziei i wiary, że uda się awansować z Arką do Ekstraklasy.
Czy położy pan swoim zawodnikom pod choinkę kompas? Macie dziwną statystykę – od kiedy przejął pan drużynę – wszystko u siebie wygrywacie, na wyjeździe wszystko przegrywacie. Czy zawodnicy Arki zapominają jak się gra w piłkę, gdy nie czują nadmorskiego jodu?
– Zgodzę się, że z Sandecją w Niepołomicach zagraliśmy słabo. Ale już w Legnicy czy Sosnowcu zagraliśmy dobre zawody, gdzie nie dopuszczaliśmy rywala do sytuacji bramkowych. W żadnej chwili nie odczułem czegoś takiego, że moi zawodnicy się nie starają. Chcąc awansować, musimy punktować regularnie. Zespół, który chce się utrzymać w lidze, powinien punktować u siebie. Zespół, który chce awansować, powinien wygrywać u siebie i punktować na wyjeździe.
Od kilku lat Puchar Polski stał się specjalnością Arki Gdynia.
– Weźmy ostatni mecz z Zagłębiem Lubin – zarzuca się nam, że zepchnęli nas do obrony, gdy gonili wynik. Ale chwila, moment! To samo stało się z liderem Ekstraklasy, Lechem Poznań, który z tym samym rywalem nie mógł wyjść z połowy przez 20 minut. Po moim przyjściu zmieniliśmy ustawienie, co nie jest takie proste, zmienił się nasz sposób poruszania się po boisku.
Pan kiedyś grał trójką w obronie?
– Tak, po powrocie z Francji, w Śląsku Wrocław, który grał w ówczesnej III lidze na początku XXI wieku. Jedna z gazet wtedy napisała, że “Tarasiewicz proponuje archaiczny futbol”. Wyleciało mi z głowy nazwisko autora…
Mówiliśmy o choince – pan spodziewa się znaleźć pod świątecznym drzewkiem wielu nowych piłkarzy?
– Nie, nie spodziewam się i to nie zabiegam. Widzę potencjał w tym zespole…
Mówi się, że Arka jest personalnie mocniejsza niż w poprzednich rozgrywkach, gdy otarła się o Ekstraklasę.
– Dopasowujemy ideologię do wyniku. Napoleon mówił, że “samo zwycięstwo nic nie znaczy, jeśli nie wiesz czemu zwyciężyłeś”.
To chyba szło tak: “Samo zwycięstwo nic nie znaczy, trzeba umieć je wykorzystać”.
– Nie uciekam od ocen potencjału mojej drużyny. Jednak od potencjału piłkarskiego do zwycięstw jest jeszcze długa i daleka droga.
Nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki, ale pan to właśnie zrobił. W Zawiszy Bydgoszcz karty rozdawał agent piłkarski, podobnie jest w Arce. Nie obawia się pan zbytniej ingerencji z tzw. “Pentagonu” w pana piłkarskie sprawy?
– Jestem w Gdyni od kilku tygodni, oczywiście miałem kontakt z Jarosławem Kołakowskim, ale zdecydowanie częściej rozmawiam z jego synem Michałem i Antonim Łukasiewiczem. W Zawiszy miałem bardzo dobre relacje z panem Radkiem Osuchem.
Czym chcecie potencjalnych nowych zawodników zachęcić przyjściem do Gdyni?
– Jest realna szansa awansu, gra w Pucharze Polski i dobra atmosfera na stadionie. Jest tu druga frekwencja w I lidze po Widzewie, więcej ludzi przychodzi na Arkę niż na grające klasę wyżej Bruk-Bet Nieciecza czy Piast Gliwice. Jest tu klimat, jest bardzo duża cierpliwość kibiców, doping jest na bardzo wysokim poziomie.
Bardziej celuje pan w wzmocnienie formacji przedniej czy tylnej?
– Linie pomocy mamy bardzo dobrą, szukamy zawodników do bocznego sektora obrony. Co do innych pozycji zawsze może się ktoś ciekawy pojawić.
Chciałbym zapytać o pana karierę piłkarską – Śląsk Wrocław miał doskonałą linię pomocy, ale Puchar Polski z 1987 r. był jedynym trofeum, które zdobyliście.
– Nasi rywale, takie zespoły jak Górnik Zabrze, Lech Poznań, Legia Warszawa, Widzew Łódź to był poziom europejski. My w Śląsku mieliśmy piłkarzy, ale za krótką ławkę. Mieliśmy 12-13 zawodników, w zespołach wyżej wymienionych było ich 17-18 i to robiło różnicę. Poza tym, jak wiadomo w tamtych czasach sędziowanie nie było na najwyższym poziomie.
Mówi się, że w tamtym Śląsku Wrocław piło się niekoniecznie herbatę…
– Przez większą część swojej kariery piłkarskiej byłem bardzo beztroski. Lubiłem trenować, kochałem grać, cała otoczka mnie nie interesowała. Byłem kapitanem w Śląsku, miałem dobry okres, pomagałem zawodnikom, jak śp. Dariusz Marciniak, Mirek Pękala, Waldek Tęsiorowski, który miał problemy natury wojskowej. Oprócz kilku na reszcie stadionów mi ubliżali. To się nasiliło po rozprawie, którą miałem z redaktorem Januszem Atlasem, gdzie mnie podciągnęli pod dziś popularny kolor…
Tęczowy.
– Mnie to nie ruszało. Była duża sprawa w sądzie, ludzie pod przysięgą zeznawali, że miałem kolczyk i plotłem sobie koński warkocz, co niezupełnie było prawdą. Dziś taka sprawa jest nie do pomyślen … czytaj dalej
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS