Marzec ubiegłego roku nie kojarzy się zbyt dobrze. To właśnie wtedy większość krajów na świecie zdecydowała się na wielki lockdown i zaczęto z pełnym przekonaniem oraz strachem w oczach mówić o pandemii na globalną skalę. Sytuacja, która przeraziła miliardy ludzi i sprawiła, że wielu pierwszy raz od dawna poczuło prawdziwy strach o zdrowie swoje, bliskich oraz samego otoczenia. „Wytrzymajmy dwa tygodnie”, co?
I rzeczywiście pierwsze dni dla wielu osób były fajne – w końcu można posiedzieć w domu i leżeć w łóżku do południa. Ludzie są jednak gatunkiem, który chce działać i potrzebuje pracować. Nikt nie wmówi mi, że jest inaczej – na dłuższą metę bardzo trudno wytrzymać, gdy nie robi się nic. Sprawiło to, że po jakimś czasie, chroniąc zdrowie fizyczne, nasze płuca i najbliższych, spore grupy zaczęły odczuwać skutki takiego stylu życia w sferze zdrowia mentalnego.
Brak przyjaciół obok, zamknięcie w czterech ścianach, a dla najbardziej zagrożonych, wdychanie powietrza jedynie przez uchylone okno. To może dać w kość, a przez to, że mieszkam na przedmieściach, nie chcę sobie nawet wyobrażać, co czuły osoby z centrum wielkich miast. Ludzie, szczególnie moje pokolenie, zaczęli szukać ukojenia w popkulturze. Gry wideo były wybawieniem, a największym fenomenem okazał się Animal Crossing: New Horizons.
Cud od Nintendo
Tytuł ów jest piątą pełnoprawną odsłoną uznanej serii Animal Crossing, która debiutowała początkowo w 2001 roku. Za wszystkie odpowiada oczywiście Nintendo, więc nie zaskoczę nikogo, jeśli napiszę, iż również najnowszy tytuł ukazał się wyłącznie na najnowszej konsoli od japońskich gigantów rozrywki. Debiutująca 20 marca gra nie różniła się mocno od swoich poprzedniczek, jeśli chodzi o założenia – raz jeszcze dostaliśmy symulator życia.
Na potrzeby projektu wcielaliśmy się w wykreowaną przez nas postać, a następnie lądowaliśmy na uroczej wyspie, gdzie… No właśnie, tu są dwie perspektywy. Optymista powiedziałby, że rozwijaliśmy wyspę, płacąc oczywiście za możliwość budowania kolejnych miejsc. Pesymista rzekłby, że oraliśmy dzień w dzień, aby płacić przedsiębiorczemu stworkowi imieniem Tom Nook, który śni się po nocach. Cóż, jest jeszcze realista. Ten po prostu oznajmiłby, że dobrze się bawiliśmy i mogliśmy bezstresowo spędzać czas.
Każdy ma oczywiście trochę racji. Fundamentem było to, że Animal Crossing: New Horizons właściwie nie ma żadnej mety – żadnego punktu, do którego mogliśmy dążyć. I choć naturalnie jest sądzić, że wiele osób mogłoby to odrzucać (badania pokazują, że cały czas potrzebujemy mieć perspektywę celu), zdawało się, że Nintendo zaprzeczyło wszystkim prawom, jakie istnieją. Ludzie sami zaczęli tworzyć swoje własne punty odniesienia.
Okno na świat
Najważniejszy był w tym wszystkim jednak aspekt społeczny i możliwość gry przez Internet ze przyjaciółmi, którzy również posiadają swoje kopie. Wystarczyło mieć kogoś w znajomych, ażeby móc udać się do niego na wyspę, podziwiać działania i wejść w różne interakcje. Pomimo tego, że owe nie mogły zastąpić w stu procentach bezpośredniego kontaktu, w magiczny i nie do końca zrozumiały sposób potrafiły oczarować.
Przenosiliśmy się, wraz z garstką znajomych, do świata, gdzie największym problemem nie był wyniszczający Rząd, odbieranie praw, albo właśnie pandemia. Tu najbardziej kłopotliwa była cena rzepy (nigdy nie zapomnę tego, jak bardzo współpracowała społeczność w tej kwestii) i to było naprawdę piękne. Co jakiś czas dostrzegam to, jak wiele pod kątem psychiki potrafią dać gry – ten przykład wręcz bił mnie po twarzy.
Nintendo dało nam prawdziwe okno na świat, które pozwoliło odsapnąć po ciężkim dniu. A że formuła „wymuszała” odwiedzanie swojej wyspy codziennie, czuliśmy obowiązek zaglądania, który przeradzał się po prostu w chwilę oddechu i pit stop w ciągłym biegu.
Rok później…
Dwa dni temu minęło dwanaście miesięcy od debiutu Animal Crossing: New Horizons. W realnym świecie wielu osobom minęło to, niczym strzał z bicza. Jak było w grze? Zupełnie bez tego pędu, do którego zdążyło przyzwyczaić nas życie. Przeleciała wiosna, później lato pod znakiem nurkowania, jesień i walające się liście oraz zima ze świętami, która pomimo domowego ciepła, jest moją najmniej ulubioną porą roku w grach. I ponownie wiosna, wszystko znów wraca do życia, na wyspach jest coraz bardziej zielono, ale zdecydowanie mniej gwarnie.
Wiele osób odeszło od gry – w miarę luzowania obostrzeń, ludzie przestali odczuwać potrzebę zaglądania. Co więcej – ile można siedzieć w jednym miejscu, skoro jest jeszcze tak wiele projektów do sprawdzenia? Nie jestem więc zaskoczony, że nawet w obliczu ponownego zamykania wszystkiego na szeroką skalę, wcale nie robi się podobnie tłoczno. A przecież doszło wiele elementów, mechanik oraz ciekawe kolaboracje (jak ostatnia z Mario).
Dziś w projekcie od Nintendo możemy bardziej rozwijać swoje muzea, pływać z rybkami, przechwytywać swoje sny oraz cały czas odliczać dni do kolejnych małych wydarzeń, które mają ogromne znaczenie. Oprócz tego ciągle poprawiane są mniejsze rzeczy, dzięki czemu chwile spędza się tam jeszcze wygodniej.
Wirtualna ucieczka
Wirtualne wyspy wciąż stanowią jednak pewną formę ucieczki od świata codziennego. I choć w skali makro niewiele się zmieniło, to Animal Crossing: New Horizons spełnił już swoje zadanie. Teraz może pomagać nowym graczom, albo dawać wytchnienie tym, którzy wciąż powracają, aby powoli pielęgnować swoje przylądki. Kilkanaście minut dziennie przynosi swoiste ukojenie – tak było rok temu i tak jest również teraz.
Jakiś czas temu natknąłem się na Twitterze na wpis, gdzie ktoś wspomniał, że „Nintendo powinno dawać nowy Animal Crossing na każdy kolejny rok pandemii”. I choć brzmi to abstrakcyjnie, bez wątpienia ucieszyłoby masę osób. Nie mam pojęcia, czy twórcy zdają sobie z tego sprawę, ale jestem przekonany, iż pod kątem mentalnym uratowali naprawdę sporo osób. I to jest wspaniałe, a ja w takich momentach cieszę się, że jestem graczem.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS