A A+ A++

Żarty się skończyły. Andor zostawia za sobą upolitycznioną baśń z oryginalnych Star Wars Lucasa i disneyowskich podróbek. Nurkuje w mrok na tyle, na ile pozwalają księgowi Myszki Miki, a może nawet nieco dalej. I robi to w naprawdę dobrym stylu.

Andor to ten sam świat, co we wszystkich innych Star Warsach, ale mówi do nas innym językiem niż heroiczne baśnie poprzedników czy nawet nieco ostrzejsze westerny o Mandalorianinie. Andor ma dla nas słowa gorzkie, brudne i raczej nie będzie brał jeńców. Choć na tych samych planetach boje toczyli rycerze Jedi, nie jest to już ich miejsce. Andor przeprowadza nas przez doły, mielizny Odległej Galaktyki, pokazuje ludzi, którzy nie są uzbrojeni w miecze świetlne ani zbyt wiele kredytów. Dokładnie jak Rogue One (nie licząc cameo Vadera). Daje też pięć minut prawdziwym graczom, którzy nie muszą korzystać z mocy, by walczyć o władzę. Andor zabiera nas do świata, który Lucas bardzo chciał pokazać, ale albo nie potrafił, albo się bał. To pierwszy serial Star Wars, przy którym nie bardzo mam na co kręcić nosem. Przynajmniej po czterech odcinkach.

Nowa nadzieja

Każdemu aktorskiemu serialowi z tego uniwersum czegoś brakowało. The Mandalorian ocalił reputację Gwiezdnych Wojen wśród fanów, ale w gruncie rzeczy był tylko uroczą i mocno schematyczną przygodówką, gdzie Mando biegał od questa do questa. Obi-Wan miał tyle samo wad, co zalet, i choć mógł się podobać ze względu na historię upadłego człowieka, który wraca do formy (mnie to kupiło, zwłaszcza dzięki grze Ewana McGregora), to jednak brnął po mieliznach scenariuszowych i realizacyjnych. Księga Boby Fetta broniła się tylko wtedy, kiedy okazało się, że to The Mandalorian sezon 2,5, z dopisanymi wątkami tytułowego łowcy nagród. Czyli przez jakieś dwa odcinki.

Z Andorem póki co jest inaczej, przynajmniej w udostępnionych do recenzji czterech epizodach. Serial wygląda na pełnowartościową, przemyślaną produkcję. Osiąga to, co chciał zrobić Rian Johnson, tylko bez zgrzytów, i nie musi przy tym deptać znanych i lubianych postaci, „zabijać przeszłości”. Po prostu opowiada swoją historię, mroczniejszą i bardziej przyziemną, zamiast robić szpagat między wielką przygodą Lucasa a rewizjonizmem, do którego The Last Jedi dążyło.

Andor to najbrudniejsze Star Wars, jakie widzieliście. Po czterech odcinkach chcę więcej - ilustracja #1

Zatem witamy na nizinach Odległej Galaktyki, pośród ludzi, których mogliśmy nie zauważyć podczas starć rycerzy, imperatorów, komandorów czy nawet dzielnych przemytników. Andor ma pokazać drogę, jaką tytułowy bohater przebędzie, by w Rogue One stać się Rebeliantem.. Nie znajdziecie tu herosów, są jedynie ludzie próbujący przetrwać w rzeczywistości narzuconej przez zamordystyczne Imperium, gdzie duzi gracze pomiatają całą resztą i praktycznie robią, co chcą. Wszystko zaś utrzymano w konwencji rasowego thrillera politycznego połączonego ze starwarsową, choć wyjątkowo oszczędną, akcją. Wyszło Marvelowi przy Zimowym Żołnierzu, dlaczego by nie miało się udać w Gwiezdnych wojnach?

Imperium kontratakuje

Na razie wygląda na to, że wyszło. Serial nie bierze jeńców już od pierwszych scen. W iście neonoirowej sekwencji Cassian Andor poszukuje informacji o zaginionej siostrze w skąpanym deszczem mieście, a w tle można usłyszeć muzykę, której raczej byście się po Star Wars nie spodziewali. Ów prolog kończy się mocnym, mrocznym akcentem, pokazującym, że ten świat jest okrutny i bezwzględny dla wszystkich, którzy nie załapali się na właściwą stronę podziału społecznego. I że tutaj nawet postaci, którym kibicujemy, muszą się pobrudzić, by przetrwać. Przez przypadkową, pechową konfrontację na głowę Andora spadną większe kłopoty, niż mógłby przewidzieć. A wraz z nimi – pewne możliwości.

Historia się nie spieszy. Przez pierwsze trzy odcinki obserwujemy, jak aparat represji powoli oliwi tryby, by ruszyć na Andora, oraz to, jak bohater próbuje poradzić sobie z tym, co zrobił. Niby nie dzieje się wiele, a jednak bardzo dużo – bo w opowieść wciągnięto żywych, niejednoznacznych bohaterów, a wszyscy grają do rytmu pełnego utajonego napięcia thrillera. Problemy powoli się nawarstwiają, ludzie pokazują prawdziwe oblicza, a przełomowy moment „call to adventure” z jednej strony trzyma na krawędzi fotela, z drugiej pełen jest goryczy, bo to ten zakątek Galaktyki, w którym szaraczki muszą liczyć się z konsekwencjami – oraz ze zwykłymi, wciskającymi w ziemię emocjami. Z ranami, które zadają sobie i bliskim.

Andor to najbrudniejsze Star Wars, jakie widzieliście. Po czterech odcinkach chcę więcej - ilustracja #2

Jeśli Andor czymś się wyróżnia na tle innych Gwiezdnych wojen, poza ogólnie mroczniejszym klimatem, to na pewno pokazywaniem skutków, które towarzyszą spektakularnym akcjom, zrywom i stawianiu oporu. Szaraczki znoszą to inaczej niż herosi z wielkimi mieczami świetlnymi i statkami. Jakkolwiek uwielbiam Wielką Przygodę oferowaną przez Lucasa, dobrze poznać perspektywę „maluczkich” tego świata, zwłaszcza, że przedstawiana jest w dosyć spójny sposób.

Generalnie póki co Andor bardziej wygląda jak niespieszny film rozbity na odcinki niż jak typowy serial z epizodyczną strukturą. Czasem koniec odcinka następuje w dziwnym momencie i generalnie nie wszystkim może pasować wolniejsze tempo rozwoju akcji. Mnie pasowało, bo i tak działało właśnie jak dobry thriller, w którym opowieść eksploduje wtedy, kiedy musi. A przy okazji dobrze poznajemy środowisko, z którego Cassian wyrasta. To działa świetnie, choć nie gwarantuję, że wszystkim się spodoba. I pytanie, czy nie będzie bardziej denerwujące, gdy na poszczególne epizody trzeba czekać tydzień. Przy oglądaniu jednym ciągiem nie robi to różnicy.

Zastanawiam się też, czy po tym, jak bohater wkroczył na nową drogę, serial nie zmarginalizuje wątku poszukiwań siostry, czyli punktu zapalnego, od którego opowieść się zaczęła – i to wysokim C. Mam nadzieję, że nie, choć czwarty odcinek jakby o tej motywacji zapomniał (z drugiej strony, były ku temu dobre powody, niedługo zobaczycie).

Mroczne widmo

Pomijając jednak te zastrzeżenia – bardziej odnoszące się przecież do kosmetyki i formatu – oraz jedną obawę, to historia trzyma się kupy, a motywacje i konsekwencje pokazano wyjątkowo przekonująco. Dzięki temu świat ożywa bardziej niż przy ostatnich starwarsowych filmach kinowych, łatwiej w niego uwierzyć i zanurzyć się jak w każde inne rozbudowane uniwersum, a nie traktować jak ładne dekoracje, po których przemyka kilku herosów. Zwłaszcza że inne wątki polityczne i szpiegowskie, pokazywane zarówno z perspektywy przeciwników, jak i sługusów Imperium, powoli roztaczają coraz szerszą panoramę na to, co się dzieje. Napędza to gra aktorska na poziomie porządnego serialu politycznego, a kolejne figury na szachownicy wprowadzane są na spokojnie, z odpowiednim przygotowaniem.

Andor to najbrudniejsze Star Wars, jakie widzieliście. Po czterech odcinkach chcę więcej - ilustracja #3

Diego Luna świetnie gra skonfliktowanego, zagubionego bohatera-łotrzyka, wokół którego powoli zaciska się pętla. Show kradnie Stellan Skarsgard, ilekroć pojawia się na ekranie jako tajemniczy handlarz. Genevieve O’Reilly świetnie się sprawdza jako pani polityk działająca pod ogromną presją, a Kyle Soller jako służbistyczny inspektor zręcznie orbituje między komiczną sztywnością, utajonym gniewem i nutką dramatyzmu. Zresztą każda istotna dla historii postać jest niejednoznaczna i zagrana przynajmniej przyzwoicie. Co więcej, kiedy wspominałem o języku, to miałem na myśli także dosłowne znaczenie. Bohaterowie mówią w bardziej przyziemny sposób, klną (choć oszczędnie), nie wypychają gąb frazesami i metaforami (te ostatnie przerzucono na obraz i sytuacje).

Realizacyjnie Andor też błyszczy. To wciąż świat Star Wars, w tym bardziej rdzewiejącym i rozpadającym się ujęciu z początku Nowej Nadziei. Tylko że pokazany z dołu, w thrillerowym, bardzo ludzkim ujęciu, gdzie każdy może zginąć, i to taką bardzo prozaiczną, okrutną, czasem wręcz przypadkową śmiercią. Ujęcia, praca kamery sprzyjają rozwijaniu akcji niczym w dramacie czy kryminale, i to bardzo służy opowieści. Muzyka porzuca przygodowe tony na poczet bardziej niepokojących, momentami neonoirowych brzmień. Wszystko się ładnie spina w tej estetyce rozpadu, niepokoju, zaszczucia i zagrożenia.

Andor jeszcze może pęknąć w szwach, ma jeden czy dwa niepokojące objawy, ale na razie wszystko przemawia za sukcesem produkcji. Za tym, że dostaliśmy kawał porządnego thrillera politycznego w uniwersum Gwiezdnych wojen. Ujmuje mnie ten bardziej dołujący klimat, perspektywa ludzi zwykłych, pozbawionych Mocy, a czasem nawet wpływu. Ludzi, którzy muszą się pobrudzić i znają zdecydowanie paskudniejsze oblicze Galaktyki. Takie, jakie pokazywano nam czasem w grach, książkach czy komiksach (tam bywało jeszcze brudniej, ale serial to krok dokładnie w tę stronę). Tutaj ta perspektywa wreszcie nabiera siły. To nie będzie najradośniejsza wyprawa do świata Star Wars – ale może okazać się jedną z najlepszych.

OCENA: 8.5/10

Zapraszamy Was na nasz kanał na YouTube – tvfilmy, który jest poświęcony zagadnieniom związanym z filmami i serialami. Znajdziecie tam liczne ciekawostki, fakty, historie z planu i opinie.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułWonder where the economy is heading? Keep an eye on earnings
Następny artykułNasze Miasto: Przebudowa DW 786 w Koniecpolu: jaki jest zakres inwestycji? Prace pochłoną ponad 75 milionów złotych!