Amerykańska edycja portalu Politico przyniosła ciekawą informację. Chodzi o odejście z Pentagonu Leonor Tomero, która sprawowała funkcję zastępcy sekretarza obrony odpowiadając za kwestie związane z polityką nuklearną. W jej dymisji, związanej formalnie, jak poinformowano z reorganizacją, nie byłoby niczego dziwnego gdyby nie fakt, że pani Tomero objęła swa funkcję w styczniu tego roku i była jedną z pierwszych nominacji administracji Joe Bidena. Uchodziła ona za przedstawicielkę radykalnego skrzydła w Partii Demokratycznej, środowiska, które opowiadało się za gruntowną reformą amerykańskiej triady nuklearnej, nie wykluczając jej znaczącego odchudzenia. Jeszcze w czasie kampanii wyborczej Biden opowiadał się za zmianami w amerykańskiej polityce odstraszania nuklearnego a rozpoczęta w lipcu przez Pentagon procedura Nuclear Posture Review, za którą odpowiadała właśnie Tomero i która ma zostać zakończona w przyszłym roku, miła stać się jednym z kluczowych dokumentów nowej Narodowej Strategii Obrony, zapowiadać rewolucyjne zmiany. Po tym jak pierwszy (za administracji Bidena) budżet Pentagonu, ku zaskoczeniu lewego skrzydła Demokratów, przewidywał wydatki na programy do realizacji których wielką wagę przywiązywano za administracji Trumpa, a chodzi o prace nad głowicami nuklearnymi małej mocy i nowymi modelami rakiet zdolnych do przenoszenia głowic atomowych odpalanymi z okrętów podwodnych, dymisja Tomero uznawana jest za kolejne zwycięstwo „skrzydła jastrzębi” w administracji Bidena.
Z pewnością, po ewakuacji Afganistanu i zawarciu porozumienia AUKUS w Waszyngtonie głośniej słychać głosy tych ekspertów, którzy są zdania, iż Ameryka musi wykonać kilka posunięć rozwiewających wątpliwości, zarówno wśród sojuszników jak i potencjalnych wrogów, co do wojskowych możliwości Stanów Zjednoczonych i woli wywiązania się ze zobowiązań sojuszniczych. Jednym z takich wystąpień jest artykuł Johna R. Deni, profesora w Army War College Strategic Studies Institute, który na łamach Defence News proponuje zmianę polityki Waszyngtonu wobec Państw Bałtyckich. Przypomnijmy, że najdalej wysunięte jednostki amerykańskich sił zbrojnych stacjonują w Polsce i to właśnie Deni chciałby zmienić. Nie proponuje przy tym wielkich ruchów, raczej niewielkie, mowa jest bowiem o przesunięciu na Litwę kompanii amerykańskich wojsk lądowych, czyli 120 żołnierzy i oficerów wraz ze sprzętem. Jednak znaczenie takiego posunięcia należałoby traktować, i wprost pisze o tym John Deni, przede wszystkim w kategoriach sygnału strategicznego wysłanego przez Waszyngton pod adresem Rosji i Chin. Miałby on przekonać Putina, ale również zaczynających wątpić sojuszników, że amerykańskie gwarancje sojusznicze są „twarde niczym skała”, a jednocześnie pomóc uzupełnić luki w litewskiej obronie. Przy czym, na co warto zwrócić uwagę, jednym z argumentów na rzecz obecności niewielkiego kontyngentu amerykańskiego na Litwie miałoby być też przekonanie Wilna do zwiększenia nakładów na własne bezpieczeństwo. Tego rodzaju łączenie amerykańskiej obecności wojskowej i oczekiwań pod adresem sojuszników, którzy tak jak Litwa znacznie już przekraczają przyjęty na szczycie w Walii 2 proc. poziom wydatków wojskowych w relacji do PKB, jest, jak można przypuszczać, stałym już elementem w rozumowaniu przedstawicieli amerykańskiej elity strategicznej. Można by ją określić mianem „nie ma darmowych obiadów”. Nie chodzi przy tym o zdjęcie odpowiedzialności za bezpieczeństwo partnerów z NATO z barków sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych, bo zarówno amerykańscy jak i europejscy eksperci doskonale zdają sobie sprawę z tego, że samodzielność strategiczna Europy jest fikcją i w najlepszym wypadku, jeśliby założyć ruch w tym kierunku, na jej osiągnięcie potrzeba będzie kilkunastu lat, ale raczej na wspólny w tym zakresie wysiłek. Przy czym wspólny oznacza w tym wypadku adekwatny do własnych możliwości, bo nikt nie oczekuje w Ameryce aby Litwa, czy nawet łącznie Państwa Bałtyckie były samodzielnie w stanie przeciwstawić się militarnie Rosji.
W podobnym duchu, ale poruszający znacznie szerszą problematykę, utrzymany jest artykuł ekspertów z czterech konserwatywnych amerykańskich think tanków (Heritage Foundation, Hudson Institute, Foundation for Defence of Democracies, American Enterprice Institute) opublikowany na łamach specjalistycznego portalu War on the Rocks. Punktem wyjścia dla ich rozważań jest opinia, wygłoszona latem tego roku przez szefa wywiadu Dowództwa Indo-Pacyfiku kontradmirała Mike’a Studemana, który powiedział, że „jest tylko kwestią czasu” kiedy Chiny zdobędą przewagę wojskową nad Stanami Zjednoczonymi, a w niektórych domenach, w tym tych w których liczą się nowoczesne technologie, taką przewagę mają już teraz. Zdaniem autorów tego wystąpienia w czasie ostatnich 10 lat Chiny zwiększały swój budżet wojskowy średnio o 8 proc. rocznie, podczas gdy Pentagon musiał zmagać się z ograniczeniami. Obecnie nowa administracja przygotowuje Narodową Strategię Obrony, która ma zostać opublikowana w przyszłym roku, trzeba zatem, ich zdaniem, prawidłowo ustawić priorytety w zakresie bezpieczeństwa. Punktem wyjścia winno być, jak piszą, przeanalizowanie najpierw jak w ostatnich latach, a przynajmniej od czasu opublikowanego w 2018 roku podobnego dokumentu, zmieniła się strategiczna sytuacja Stanów Zjednoczonych. Nie tylko nie poprawiała się, ale na głównych „kierunkach strategicznych” (Chiny, Rosja, Iran, Korea Płn.) znacząco pogorszyła. Ani Pekin ani Moskwa nie zrezygnowali z polityki forsownych zbrojeń, a na dodatek ich coraz bliższa współpraca w sprawach wojskowych powoduje, że ewentualna wojna na dwa fronty staje się coraz bardziej prawdopodobna. Najważniejszym, jak piszą, celem nowej Narodowej Strategii Obrony winno być „odstraszanie agresji i wygrywanie wojen”. Przy czym nie tych, które mogą wybuchnąć w bliżej nieokreślonej przyszłości, ale takich, które mogą zacząć się już niedługo. Są oni zdania, że amerykańskie siły zbrojne nie mają czasu, nie mogą koncentrować się dzisiaj na obiecujących wynalazkach i nowinkach technicznych, które mogą zmienić światowy układ sił za lat kilka lub kilkanaście, bo w wyniku nawarstwiających się w ostatnich latach oszczędności dziś trzeba „łatać dziury” i nadrabiać opóźnienia. Jak piszą „średni wiek samolotów sił powietrznych Stanów Zjednoczonych wynosi obecnie 30 lat, główne platformy bojowe armii zbliżają się do wieku 40 lat, a marynarka wojenna nie osiągnęła jeszcze siły bojowej w liczbie 300 okrętów – nie mówiąc już o zapotrzebowaniu na 355 okrętów”. Opóźnienia trzeba nadrobić jeśli chce się myśleć o skutecznej polityce odstraszania, która opiera się na przekonaniu potencjalnego przeciwnika, że jego straty, jeśli zdecyduje się na atak, będą tak duże, iż cała impreza może być nieopłacalna, nawet jeśli nie dojdzie do eskalacji do poziomu konfliktu nuklearnego. Jeśli jednak jedna ze stron słabnie, a w ostatnich latach był to kolektywny Zachód, który wydawał mniej na swe bezpieczeństwo niźli rywale, to ten rachunek się zmienia, co może sprowokować przeciwnika (Chiny, Rosji lub mniejsi agresywni gracze w rodzaju Iranu) do powiedzenia „sprawdzam”. W praktyce, jak argumentują amerykańskie wydatki na zbrojenie winny w najbliższych latach rosnąć o 3 do 5 proc. ponad poziom inflacji. Ale złudzeniem byłoby przekonanie, że to wystarczy. Należy zmienić politykę wobec najbardziej narażonych na atak sojuszników. Chodzi o Tajwan i Państwa Bałtyckie, które stać się mogą ofiarą agresji. Zdaniem ekspertów czterech amerykańskich think tanków muszą one być wzmocnione wojskowo już obecnie, w czasie pokoju, bo tego rodzaju ruch jest bezpieczniejszy i per saldo tańszy. Wzmacnianie zaatakowanych sojuszników nie jest, w ich opinii, najlepszym rozwiązaniem. Ponadto, proponują, aby Waszyngton rozsądnie podchodził wywierając presję na wzrost wydatków wojskowych, zarówno partnerów w NATO jak i w rejonie Indo-Pacyfiku. Kluczem winien tu być realizm, nie zaś formułowanie oczekiwań, których druga strona nie jest w stanie spełnić. Jednak nie może oznaczać to kontynuowania obecnego stanu, który dla wielu stolic jest okazją do uprawiania polityki „pasażera na gapę”. Warto zwrócić uwagę na tę część rozważań amerykańskich ekspertów, tym bardziej, że mamy do czynienia z głosem zwolenników utrzymania amerykańskiego systemu sojuszniczego, a nie tych którzy optują za nową formułą izolacjonistyczną. Otóż ich zdaniem „aby odstraszyć agresję Moskwy, Stany Zjednoczone powinny wzmocnić siłę bojową NATO w ramach Wysuniętej Obecności w Krajach Bałtyckich i w regionie Morza Czarnego. Tam, gdzie to możliwe, Waszyngton powinien naciskać na sojuszników z NATO, aby ponosili jak największe ciężary, ale Waszyngton będzie musiał przewodzić, a Departament Obrony będzie musiał zapewnić zdolności, których sojusznicy z NATO nie mają”. Co ciekawe, opowiadają się oni za działaniem Waszyngtonu na rzecz rozbudowy zdolności wojskowych sojuszników. Przy czym piszą nie ogólnie o sojuszach w rodzaju NATO, ale o współpracy z konkretnymi państwami w rodzaju Australii, Japonii, Indii, Wietnamu, Filipin czy Tajlandii w Azji, ale również wspominają Izrael. Wzorem w tym wypadku miałoby być porozumienie AUKUS czy amerykańsko–izraelskie Operations-Technology Working Group, które zakładają również transfer zaawansowanych wojskowych technologii, choć nie wyłącznie w jedną stronę. O technologicznej współpracy z państwami NATO piszą z oczywistych względów niewiele, ale trudno przypuszczać, aby jej przyszłość miała odbywać się w innych ramach instytucjonalnych.
Jak otwarcie konkludują swe wystąpienie, kwestie klimatyczne czy Covid-19, to ważne sprawy, ale armia Stanów Zjednoczonych i amerykański system sojuszniczy winien koncentrować się nie na nich, ale na przygotowaniach do zbliżającej się wojny, którą trzeba będzie wygrać. Z tego też względu nie można czekać, trzeba zacząć energiczne przygotowania, a nowa Narodowa Strategia Obrony winna być kluczowym dokumentem przyspieszającym działania w tym zakresie.
Debata w amerykańskim środowisku strategicznym trwa już od pewnego czasu. Posunięcia w rodzaju ewakuacji Afganistanu bez konsultacji z sojusznikami z NATO, czy zawarcie porozumienia AUKUS, a wcześniej przedłużenie traktatu New START również bez konsultacji ze stolicami europejskimi, pokazują, że Waszyngton chce działać szybko, zdecydowanie, wyznaczając przy okazji reguły gry. Warto zrozumieć kierunek ewolucji polityki amerykańskiej, bo jak się wydaje nikt nie będzie czekał, aż sojusznicy „osiągną konsensus”. Czas decyzji liczony jest co najwyżej w miesiącach.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS