Kent Washington, pierwszy czarnoskóry amerykański koszykarz w naszej lidze, zdziwił się, gdy w telewizji zobaczył gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Kelly Grant, jego kumpel, który grał dla Stali Bobrek Bytom, szybko wyjechał z Polski, gdy tylko wprowadzono stan wojenny.
Ken – bo tak nazywali zawodnika Zagłębia Sosnowiec koledzy – postanowił jednak zostać. Każdego ranka zarzuca na ramię sportową torbę i idzie pieszo na halę przy ul. Żeromskiego.
Kent Washington Fot. archiwum Zagłębia Sosnowiec
Zajmuje mu to ok. 20 minut. Mieszka bowiem w bloku z charakterystycznym zegarem na dachu na Starym Sosnowcu. Mieszkanie dzieli z Bożeną – siedmioboistką, którą poznał w Lublinie. To właśnie tamtejszy Start był jego pierwszym polskim klubem.
„Zasrani studenci” dają show
Zakontraktowanie przybysza zza oceanu było pod koniec lat 70. nie lada wyzwaniem. Nie obyło się bez pomocy Komitetu Centralnego PZPR.
Washington nie trafił do Lublina przez przypadek. Zaczęło się od telefonu wiceprezesa Polskiego Związku Koszykówki płk. Alojzego Chmiela do Andrzeja Frączkowskiego, w latach 70. dyrektora sekcji koszykarskiej Startu Lublin. W 1977 r. Chmiel pieklił się do słuchawki: „Wsadzili mi tu jakichś studentów zasranych. Weźcie ich do Lublina, może ktoś przyjdzie, żeby ich zobaczyć”. Do Lublina przyjechały ostatecznie cztery amerykańskie zespoły studenckie, którym zorganizowano pokazowe mecze ze Startem i Resovią Rzeszów.
W meczu z drużyną Startu, wówczas solidnym pierwszoligowcem, „studenci” z Ameryki roznieśli rywala. Trenerowi Zdzisławowi Niedzieli szczególnie wpadł w oko niewysoki (173 cm) rozgrywający.
– Nie chciałbyś u nas zagrać? – zagadał szkoleniowiec. Washington potwierdził. Zapisał sobie adres klubu i wrócił ze swoją drużyną do Stanów.
Dwa lata później Kent skończył Southampton College. Mówiono już wtedy na niego „Nut” (po angielsku – „świr”), bo był wariatem na punkcie kosza.
Marzył o grze w zawodowej NBA. Trenował nawet na obozie z Los Angeles Lakers. Miał okazję poznać słynnego Kareema Abdula Jabbara. Okazał się jednak za słaby, żeby podpisać umowę.
– Rozmawiałem kiedyś szczerze z Kentem o tym, dlaczego tak naprawdę zdecydował się na grę w naszym kraju. Wyznał mi, że USA były wtedy w konflikcie z Libią i szykowały się na wojnę. Obawiał się, że zostanie powołany do armii. Wyjazd dawał mu pewność, że będzie robił nadal to, co kocha. Czyli grał w koszykówkę – opowiada Dariusz Szczubiał, wybitny rozgrywający, który prowadził razem z Washingtonem grę Zagłębia Sosnowiec.
Pieniądze w zębach
Samolot z Washingtonem na pokładzie wylądował na Okęciu 10 stycznia 1979 r. Na Amerykanina czekał przedstawiciel klubu, który w ręku trzymał kartkę z napisem: „Start Lublin”.
Kent zadebiutował trzy dni później podczas sparingu z Polonią Warszawa. Mimo siarczystego mrozu po bilety ustawiła się długa kolejka. Dantejskie sceny!
– Stałem za kasjerką, gdy do okienka dopchał się facet z pieniędzmi w zębach – ścisk był taki, że nie mógł wyciągnąć rąk. Kasjerka wzięła pieniądze i włożyła mu w usta dwa bilety i resztę. Ci, co stali za nim, złapali go za fraki i rzucili do tyłu na głowy innych – wspominał na łamach „Wyborczej” Frączkowski.
– Hale były oblegane wszędzie. Doszło do tego, że bilety trzeba było kupować u koników – uśmiecha się Szczubiał.
W pierwszoligowym debiucie Kent rzucił koszykarzom Wybrzeża Gdańsk – a był to mistrz Polski – aż 35 punktów. Miejscowym kibicom to nie przeszkadzało. „Proszę państwa, przypominam, że to Wybrzeże jest gospodarzem spotkania. Choć trochę dopingujcie naszych koszykarzy” – apelował spiker spotkania.
Z Amerykaninem w składzie Start zdobył dwa brązowe medale mistrzostw Polski, ale w trzecim sezonie spadł z ligi. Wtedy z propozycją gry zwróciło się do Kenta Zagłębie Sosnowiec, które budowało skład na najwyższy stopień podium.
Washington nie był pierwszym Amerykaninem w Sosnowcu. W 1979 r. kontrakt podpisał bowiem biały skrzydłowy William Gleason.
– Kent grał już w Polsce, więc z jego zakontraktowaniem do gry nie było większego problemu. Przyszedł do nas za darmo, a i grał za niewiele. To mogło być 250, może 300 dolarów miesięcznie – wspomina Tomasz Służałek, trener Zagłębia.
Szkoleniowiec, który doprowadził klub z Sosnowca do dwóch tytułów mistrza Polski, tak opisuje styl gry Washingtona: – Był bardzo szybki, dynamiczny. Świetnie wyszkolony technicznie. Penetrował strefę podkoszową i albo kończył sam, albo oddawał piłkę kolegom.
Justyn Węglorz, środkowy Zagłębia: – Potrafił podać piłkę w tak zaskakujący sposób, że trudno było się połapać.
Szczubiał: – Dzieliliśmy się obowiązkami przy rozegraniu. Rywale koncentrowali się przede wszystkim na nim. Miałem dzięki temu więcej miejsca. Chyba nigdy nie miałem tak dobrych statystyk rzutowych jak wtedy.
Wycieczka na Kasprowy Wierch
Washington był tytanem pracy. W Lublinie za jego sprawą trenerzy Startu kazali zakładać zawodnikom gogle narciarskie, w których zamalowano szkła tak, że została tylko niewielka szparka. Koszykarze ćwiczyli w nich rzuty. Dzięki temu mieli poprawić skuteczność.
– Przychodził na trening pierwszy i wychodził ostatni. Zawsze chętny, żeby coś pokazać. Doradzić. Pomagał także w trakcie zgrupowań reprezentacji Polski za czasów Jerzego Świątka. Byłem wtedy w kadrze asystentem. Reprezentacja pracowała w dwóch grupach. Kent pracował z jedną grupą dwie godziny, a potem z drugą grupą kolejne dwie godziny. Potem szedł na obiad, a po południu powtarzał ten sam plan. Wieczorem, kto chciał, mógł z nim jeszcze popracować indywidualnie – wspomina Służałek.
Węglorz: – Jedyne, czego nie lubił, a już na pewno nie rozumiał, to nasze marszobiegi po górach. Pamiętam, że raz zabraliśmy go na Kasprowy Wierch. Potem trzy dni nie wychodził z łóżka. „To głupota” – machał ręką, gdy pytaliśmy, czy jeszcze pójdzie z nami w góry – uśmiecha się.
Kurczaki albo boczek
Washington trenował tak zapamiętale, że z piłką nie rozstawał się także w domu.
– To było nie do zniesienia dla sąsiadów. No bo kto wytrzyma kozłowanie o siódmej rano? – pyta Węglorz.
Kolejne skargi na Amerykanina i telefony na policję sprawiły, że Węglorz ruszył z misją ratunkową. – Dostałem z klubu blankiet kartek na mięso i rozdałem je wśród tych, którzy krzyczeli najgłośniej – uśmiecha się.
Z jedzeniem dla Kenta też był problem. Długo jadł tylko kurczaki i frytki. Zwykł mawiać, że są lepsze niż w Ameryce. Wszystko zapijał coca-colą. Stronił od alkoholu. Nie palił.
– Zwyczajowo dostawało się kartki na 5,5 kg mięsa miesięcznie. Tyle że my byliśmy prowadzeni na górniczych etatach, więc ten limit był większy – wspomina Szczubiał.
– Problemem był nie tyle limit, ile brak kurczaków dla Kenta. A ten nie chciał jeść nic innego. Pamiętam, że Stachu Kaczmarek [także gracz Zagłębia] jeździł za Washingtonem z przenośną lodówką, byle tylko ten miał co jeść na wyjazdach. Często gościłem go u siebie w domu. Na obiad zawsze jadł kurczaka. Dopiero z czasem przekonał się do polskiego boczku, który smażył na patelni. Tylko że o boczek było jeszcze trudniej niż o drób! – mówi Węglorz.
15 sekund w „Misiu”
Washington był lubiany przez zespół i kibiców. – Trzymał się raczej z boku, ale nigdy nie gwiazdorzył. Bliżej poznałem go, gdy pojechaliśmy razem na mecz charytatywny do Poznania. To było spotkanie dedykowane pamięci i rodzinie Wojciecha Szaraty, koszykarza Stali Bobrek Bytom, który zginął w wypadku w lutym 1983 r. Ciężarówka wjechała wtedy w autokar, którym Stal jechała na ligowy mecz z Lechem. Zagrałem wtedy z Kentem w barwach reprezentacji ligi. Mówił już dobrze po polsku. Podkreślał, że w dyscyplinie i szacunku do pracy wychował go ojciec, który był policjantem. Powtarzał kilka razy, że jest bardzo oszczędny – wspomina Szczubiał.
– To był typ człowieka, który zawsze walczył do końca. Gdy po przegranym meczu ktoś się uśmiechał w szatni, to był gotów do niego skoczyć – dodaje Węglorz.
Zdradza, że dzięki Washingtonowi jego córka prawdopodobnie uniknęła problemów ze zdrowiem. – Siedzieliśmy na krzesłach. Moja córka bawiła się obok. Nagle straciła równowagę i leciała głową w dół. Nim się zorientowałem, Kent miał już ją w rękach. Był niesamowicie szybki – opowiada były koszykarz.
Gdy Washington grał już w Sosnowcu, premierę miał kultowy „Miś”, komedia Stanisława Barei. Koszykarz zagrał w nim 15-sekundowy epizod.
Akcja rozgrywa się w sypialni Ryszarda Ochódzkiego, prezesa Klubu Sportowego „Tęcza”. Prezes razem z kochanką Aleksandrą Kozeł ogląda w telewizji występ koszykarzy Harlem Globetrotters. Kobieta jest zachwycona ich sprawnością.
– Czy ty wiesz, jak ja byłem młody, też byłem Murzynem i grałem w kosza? – pyta Ochódzki.
– Poważnie. Tak robiłem… A my widzimy wtedy „młodego” Ochódzkiego, czyli Kenta. Amerykanin kozłuje piłką w pokoju. – Potem mi przeszło – kończy prezes.
– Nie miałem zbyt trudnej roli, musiałem tylko trochę pokozłować piłkę – mówił Kent, który film Barei ma w swojej kolekcji DVD.
Skoczył niczym tygrys
Na ligowych boiskach traktowano Washingtona różnie. Nie brakowało rywali, którzy go prowokowali czy wręcz obrażali. Eugeniusz Kijewski, wybitny rozgrywający Lecha Poznań, w wywiadzie dla „Sportowca” niepochlebnie wyraził się o Washingtonie, mówiąc: „To Murzyn, jakich w Stanach jest na pęczki”. Gdy Kent spotkał się potem z „Kijkiem” na boisku, kręcił nim niemiłosiernie. Gdy już go minął i był pod koszem, wracał, żeby ośmieszyć go jeszcze raz.
– Kent miał wiele atutów w ataku, ale w obronie nie był już aż tak skuteczny. Nie brakowało meczów, gdy i Kijewski rzucał mu seryjnie sprzed nosa. Brakowało mu centymetrów, żeby pokryć tak dobrego koszykarza – mówi Służałek.
– Był bardzo szybki. Pamiętam taki trening na Stadionie Ludowym. Obok ćwiczyli piłkarze. Za najszybszego zawodnika Zagłębia uchodził Jerzy Dworczyk. Kent zmierzył się z nim na krótkich dystansach i wygrał. Miał piorunujący start – mówi Węglorz.
Kent Washington (pierwszy z prawej w dolnym rzędzie) z kolegami z Zagłębia Sosnowiec Fot. archiwum Zagłębia Sosnowiec
Szczubiał wspomina mecz, gdy Washington był tak obrażany, że w końcu eksplodował.
– To było wyjazdowe spotkanie z Gwardią Wrocław. Mecz odbył się 14 listopada 1981 r. Zapamiętałem to dobrze, gdyż dzień wcześniej urodził mi się syn – uśmiecha się były koszykarz.
Podczas spotkania kierownik Gwardii rzucał w kierunku koszykarza Zagłębia rasistowskie docinki. – Kent poprowadził nas do wygranej jednym punktem, a po ostatnim gwizdku skoczył na tego człowieka niczym tygrys. Powalił go na ziemię i zaczął okładać. Z trudem udało się ich rozdzielić – opowiada Szczubiał.
Washington napisze książkę o Polsce?
O tym, że Washington opuścił Sosnowiec, zdecydował przypadek. – Latem 1983 r. reprezentacja Polski dostała zaproszenie na turniej do Niemiec. Oprócz gospodarzy i nas miały zagrać reprezentacje ZSRR oraz Szwecji. Kadra miała jednak zakontraktowany inny wyjazd, więc w zastępstwie pojechało Zagłębie – wspomina Służałek.
– W Bremerhaven pokazaliśmy się z bardzo dobrej strony. Byliśmy z Kentem liderami zespołu. Rosjanie nie mogli uwierzyć, że jesteśmy tylko ligową drużyną. Po wygranej ze Szwecją tamtejsi działacze zaproponowali Kentowi kontrakt. Długo chyba się nie zastanawiał. Wyjechał za lepszym życiem – mówi Szczubiał.
Washington pozostał w Szwecji 12 lat – grał jeszcze w Linkoping, Lulea i Vaxjo. Poznał tam przyszłą żonę Susan, też koszykarkę. Po zakończeniu kariery trenował drużyny kobiece występujące w szwedzkiej lidze. Pod koniec lat 90. wrócił do USA.
Zamieszkał w New Rochelle niedaleko Nowego. Uczył matematyki i języka angielskiego w szkole podstawowej. „Super Express” informował, że 64-letni dziś Amerykanin ma w planach napisanie książki o swoim pobycie w Polsce.
Gazeta przytoczyła nawet jej przedmowę. „Żałuję, że nie dokumentowałem swojej przygody w dzienniku. Nie zdawałem sobie sprawy, a może nawet nie rozumiałem, iż uczestniczę w czymś wyjątkowym. Bycie pierwszym (czarnoskórym) Amerykaninem, który grał profesjonalnie w koszykówkę w kraju komunistycznym, stanowiło historyczne wydarzenie. Zastanawiam się jedynie, czy było to tak znaczące z powodu mojej narodowości, czy może koloru skóry”.
– Cztery lata temu, gdy organizowaliśmy 30-lecie ostatniego mistrzostwa Polski dla Zagłębia, liczyliśmy, że przyjedzie i Kent. Nie udało się. Dotarł Wojtek Popiołek, który był jego menedżerem i tłumaczem. Dojechała jego ówczesna partnerka Bożena Sadowska, która dziś mieszka w Austrii. Nie da się jednak ukryć, że Washington na zawsze zapisał się w historii polskiej koszykówki – kończy Służałek.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS