Uszczęśliwianie mojego dziecka stanowi moją ulubioną rozrywkę. Serio, nic dla mnie nie cieszy mnie tak, jak to, co przygotowuję dla niej. Rodzice, znacie to chyba?
I nie mam na myśli wyłącznie rzeczy materialnych – choć chyba w przetrzepywaniu internetu, wycieczce do sklepu i odstaniu niemal godziny chodzi nie tylko o sukienkę w Pokemony. A w wyjściu na lody po przedszkolu, czy na wagary, żeby obejrzeć film w kinie, nie tylko o hedonistyczną przyjemność i atrakcję.
Tym, co robię, według siebie wysyłam do dziecka komunikat: zobacz, kiedy chcę wywołać Twój uśmiech rzucam wszystko i pędzę po rzeczy w Pokemony, kiedy wiem, że miałam mało czasu na beztroskę w tygodniu, to weekend chcę cisnąć chwilę jak cytrynę i idziemy “na kawę” pogadać. I potrafię, bez wpływu siły wyższe stwierdzić – dziś wolne, idziemy na Króla Lwa.
Sęk w tym, że moja perspektywa jest tylko moja, nie jej
Jasne, że zaspokajam tym wszystkim swoje potrzeby: bycia dobrą mamą, ale także ofiarowania tej małej Oli we mnie tego, czego nigdy przecież dosyć – poczucia, że jestem ważna, najważniejsza, że ktoś robi dla mnie miłe drobiazgi, bo kocha i najzwyczajniej uwielbia spędzać ze mną czas!
Każdy z nas stara się być lepszym rodzicem niż jego osobiści – tak działa sztafeta i to napędza świat do rozwoju, mam nadzieję, takze w dziedzinie budowaniu relacji. Moja mama marzyła o pokoju dla mnie i siostry, charowała jak wół i oddałaby za nas życie. Nie miała możliwości zabierać nas do żadnych kawiarni – mieszkaliśmy na wsi, 20 lat temu to była fanaberia.
Sama dała mi i siostrze więcej niż jej ktokolwiek kiedykolwiek
Za to, kiedy spędzałyśmy dzień nad osiedlowym basenem (takim wybudowanym dla dzieci i rodzin pracowników fabryki a nie w Kalifornii 😉 ) , w czasie przerwy przychodziła do nas wypełnionym po brzegi, wiklinowym koszykiem.
Inne dzieci jadły kanapkę, musiały wracać do domu na zupę z poprzedniego dnia albo zadowalały się jakimś hod dogiem. Nam mama przynosiła domowe pikle, skrzydełka w panierce, ziemniaczki, kompocik, talerzyki – nieświadomie organizując ekskluzywny piknik. Piękne. Dzieciaki ponoć ocierały ślinkę, a ona puchła z dumy, że daje z siebie swoim dzieciom więcej niż inne mamy.
Szkoda tylko, że ja tego, jako jej dziecko nie pamiętam, a te cudowne wspomnienia są jej. Nie doceniłam – pracy, czasu, tego, że był to swoisty rytuał, który utwierdzał ją w przekonaniu, że jest dobrą mamą i uchyliłaby dzieciom nieba. Jest mi wstyd, ale kompletnie tego nie pamiętam. Za to jedyne wakacje na których kiedykolwiek z mamą byliśmy (jeden raz w życiu nad jeziorem) zapamiętałam, bo mama machnęła ręką, miała dość trucia dupy i mogłam jeść lody bez ograniczeń. Nie zastanawiałam się nad tym, jak wiele taki wyjazd musiał emocjonalnie i finansowo kosztować kogoś, dla kogo całe życie wakacje oznaczały ciężką pracę na wsi i żniwa, sam musiał to ogarnąć i za to zapłacić. Smak jagodowych lodów włoskich rozpoznam bez problemu.
I coraz częściej martwię się o moją relację z córką
Dla Lenki wypady na lody nie są już atrakcją, a oczywistością.
Z nią w kawiarni byłam częściej przez ostatnie kilka lat, niż sama z kimkolwiek przez poprzednie ponad 20.
W kinie jesteśmy jak tylko pojawi się coś, co nas zainteresuje.
Nie chodzi mi kompletnie o rzeczy i ich kupowanie. Od początku mieliśmy takowe w nosie i stawialiśmy na formę spędzania czasu sądząc, że robimy coś ekstra.
Nie ma u nas markowych ciuchów, gadżetów, drogich zabawek. Za to są weekendowe wycieczki do lasu, nad staw, parku rozrywki, ZOO Safari, pizzę czy kina. Niejednokrotnie zapewnienie dziecku ekstra dnia kosztuje mnie też sporo pieniędzy (których nigdy nie wypominam, ale których wartość znam i wiem ile muszę na nie pracować). Finalnie i tak słyszę, że bez sensu, bo na deser był tort bezowy a nie lody.
I załamuję ręce. Wątpię. Waham się. Miotam.
Nie chodzi o koszty finansowe, ale i wkład emocjonalny w organizację jej czasu tak, jak wydaje mi się, że mi by się nawet nie śniło.
No właśnie, a może tylko wydaje?
Najwięcej pracy wkładam w rozmowy o emocjach. Mówimy, co danego dnia było spoko, a co nie. Zwracam uwagę na pozytywy, aby nie umknęły żadnej z nas
– cieszę się, ze smakował CI obiad, który przygotowałam
– lubię z Tobą spacerować i spędzać czas
– to i to było niefajne
– było mi miło jak zrobiłaś czy powiedziałaś to czy tamto
A mimo to boję się. Tego, co ona opowie o swoim dzieciństwie, co zapamięta, czy doceni. I głowię się, jak robicie to Wy?
Gdzie jest granica między okazywaniem miłości, troski, sympatii, a rozpieszczaniem? Bo ja z jednej strony chciałabym dać jej gwiazdkę z nieba, a z drugiej boję się, że na 10 urodziny będzie oczekiwać już własnego układu słonecznego i to nie dlatego, że jest złym dzieckiem, bo jest cudowna.
Ale dlatego, że JA ją zepsuję. Że karmiąc swoje ego na lodach w kawiarni wpajałam jej, że wszystko o czym JA NIE MOGŁAM MARZYĆ leży u jej stóp i jest oczywiste.
Z drugiej jednak strony chcę za 30 lat dostawać zdjęcia z jej wycieczek z dziećmi. Już nie do parku na piknik za blokiem, ale za granicę, na co ja nie miałam nigdy odwagi, a dla niej pójście dalej będzie oczywiste i naturalne? Może odbiorę telefon i usłyszę, że “te niewdzięczne robale niczego nie doceniają, a ja tak się staram” i uśmiechnę się pod nosem.
Zabiorę na kawę, jak w przeszłości i opowiem o dziewczynce, która w kawiarni dla dorosłych pań sączyła z mamą “kawkę”, a kwadrans później miała focha, bo shake był za zimny?
Może tak ma być, że nasz kosmos ma być ich podłogą, żeby poszukały własnego do podbicia i znów sprowadziły go dla najważniejszych dla siebie istot na ziemię…?
Jak sądzicie? Macie tak, że się boicie, że dajecie swojemu dziecku za wiele albo nie to, co trzeba i możecie je tym skrzywdzić…?
fot. , która uchwyciła nasze wygłupy.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS