A A+ A++

– Warunki pływackie na początki były bardzo dobre, później znacząco się pogorszyły. Pamiętam, że przypłynęłam druga, a na mecie czekała mama jednego z uczestników. Miała ze sobą 30 gołąbków, i od razu zjadłam z dziesięć, patrząc na przerażoną twarz tej mamy, która obawiała się, że dla jej syna już nic nie zostanie – mówi Bożena Ruszkowska, długoletnia prezes elbląskiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. W rozmowie z nami wspomina swoją przygodę z pływaniem długodystansowym i ratownictwem wodnym.

– Jak się zaczęła Pani przygoda z pływaniem?

– W wieku siedmiu lat „tonęłam“ w Kumieli na Dolince. Patrząc z perspektywy czasu, może to nie było coś poważnego, ale strachu się najadłam. Sąsiad mnie wyciągnął. Wtedy stwierdziłam, że muszę nauczyć się pływać. Potem rozwinęło się to w ratownictwo wodne. Pierwszym nauczycielem pływania był tata, ale przewodnikiem po tym świecie został Zenon Mizerski, postać, której w Elblągu nie trzeba przedstawiać. Tak naprawdę to dzięki niemu zaczęła się moja przygoda z pływaniem i ratownictwem. Pochodzę z usportowionej rodziny, tata kochał sport i uważał, że muszę umieć pływać. Świetnie pływał i to on pierwszy zaszczepił mi tego bakcyla.

– Gdzie się Pani uczyła pływać?

– Był z tym problem. Zaczynałam na naszym elbląskim basenie odkrytym przy ul. Spacerowej. Początki były bardzo trudne, w basenie odkrytym pływałam do listopada, prawie do momentu, kiedy przekształcano go w lodowisko. W momencie, gdy zdecydowałam się na pływanie długodystansowe, to jeździłam na basen do Tczewa. To był szalony czas, wracałam do domu późno w nocy. Dodatkowo pływałam… w Zamechu. Były tam baseny przemysłowe, ziemianki przykryte chyba plandeką, nieprzystosowane do pływania. Zenon Mizerski pracował wówczas w Zamechu i umożliwił mi tam treningi. Nowe możliwości pojawiły się, kiedy wojsko wybudowało basen przy ówczesnej ul. Armii Czerwonej [obecnie ul. Królewiecka – przyp. SM]. Codziennie o piątej rano trenowałam w wojskowym „Delfinie“. Efekty były, może niespektakularne. ale byłam zadowolona.

– Przy czym niemal od razu zdecydowała się Pani na pływanie długodystansowe.

– Nigdy nie pływałam na krótkim dystansie. Byłam wytrzymała pod względem wydolnościowym, imponowało mi to, że wygrywałam z chłopakami. Każdy dłuższy dystans traktowałam jako wyzwanie, im dłużej, tym większa frajda. Po pierwszych próbach pomysły były różne. Mieliśmy marzenia przygotowywaliśmy się m. in. do przepłynięcia kanału La Manche w sztafecie. Niestety choroba pokrzyżowała te plany. W pływaniu długodystansowym ważne jest rozłożenie sił. Pamiętam, że na niemal wszystkich maratonach m.in. na jeziorze Kiekrz w połowie dystansu byłam zawsze na końcu. I dopiero w drugiej części przebijałam się do czołówki. Potrzebowałam paru kilometrów na rozkręcenie się. Dopiero po pięciu kilometrach zaczynałam się dobrze czuć, dostawałem „powera“ na ostatnich kilometrach.

– Pierwszym znaczącym wyczynem było przepłynięcie Zalewu Wiślanego.

– Na ten pomysł wpadł Zenon Mizerski. Kiedyś stwierdził, że musimy taki maraton zorganizować. Nazwaliśmy go „Maraton o Błękitną Wstęgę Zalewu Wiślanego“. Przepłynięcie Zalewu może nie graniczyło z cudem, ale było bardzo dużym wyzwaniem. Warunki pływackie na początki były bardzo dobre, później znacząco się pogorszyły. Pamiętam, że przypłynęłam druga, a na mecie czekała mama jednego z uczestników. Miała ze sobą 30 gołąbków, i od razu zjadłam z dziesięć, patrząc na przerażoną twarz tej mamy, która obawiała się, że dla jej syna już nic nie zostanie. Warunki były spartańskie. Za zabezpieczenie robiło kilka kajaków. My byliśmy wysmarowani lanoliną – maścią z owczej wełny. Zmyć ja można było tylko wrzątkiem i płynem do mycia naczyń, więc tacy wysmarowani wracaliśmy do domów, żeby dopiero tam doprowadzić się do porządku. Potem była jeszcze Zatoka Pucka na trasie Puck – Swarzewo – Puck, maratony na jeziorze Kiekrz obok Poznania. Trochę się tego uzbierało. To właśnie na jeziorze Kiekrz wygrałam swój pierwszy maraton pływacki. To było ogromne zaskoczenie dla wszystkich, że nieznana nikomu „krzyżaczka“ zwyciężyła. W kolejnych latach też byłam w czołówce. No i wszystkie lokalne zawody organizowane przez Zenona Mizerskiego. Trochę popływałam. Później zajęłam się już ratownictwem.

– Jest Pani jedną z założycielek elbląskiego Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratowniczego.

– W 1975 r. wraz z Zenonem Mizerskim założyliśmy elbląski oddział WOPR. W momencie, kiedy powstało województwo elbląskie, pojawiła się taka potrzeba. Urząd Wojewódzki powierzył nam to zadanie ze względu na naszą wcześniejszą aktywność. Wcześniej ratownicy podlegali pod gdański oddział WOPR. I tak to się zaczęło i trwa do dziś. W 1979 r. zostałam prezesem elbląskiego WOPR. W listopadzie tego roku po 41 latach prezesowania zrezygnowałam z tego urzędu i nastąpiła zmiana władzy. Zdecydowałam, że pora na młodych. Z tą myślą nosiłam się już kilka lat, ale wybuch pandemii trochę przesunął w czasie moje odejście.

– Wodne Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe to nie tylko panie i panowie w czerwonych koszulkach pilnujący porządku na kąpieliskach.

– To tylko „wisienka na torcie“, jedna z naszych aktywności. Żeby ratownik mógł pojawić się na plaży w swojej roli, musi przejść kurs i zdać egzamin. Kolejnym ważnym aspektem jest działalność prewencyjna: w szkołach, placówkach oświatowo- wychowawczych. Organizujemy ogromną ilość programów profilaktycznych, pogadanek w szkołach.

Edukacja to jest podstawa, bez uświadomienia dzieci, młodzieży i dorosłych co do zagrożeń czyhających w wodzie, nie zrobimy nic. Edukacji nigdy za dużo. Robiliśmy dla rodzin i dzieci zawody ratownicze, prowadziłam nawet kolonie dla dzieci o profilu ratowniczym. To wszystko daje potem efekt. Utonięć nie ma.

– To jak bezpiecznie zachować się na kąpielisku?

– Przede wszystkim wybierajmy takie miejsca, które są bezpieczne. Jeżeli są znaki zakazu kąpieli, to absolutnie nie można wchodzić. To może skończyć się śmiercią. Wybieramy miejsca, gdzie są ratownicy, zapoznajemy się z regulaminem kąpieliska, żebyśmy wiedzieli „o co chodzi“ kolokwialnie mówiąc. Tłumaczymy dzieciom, co można, a czego nie można. Zaczynamy już od przedszkoli. Przez te prawie 50 lat poprawiło się bezpieczeństwo na wodzie. Jest więcej działań prewencyjnych, profilaktycznych. Do ludzi dotarło, że bezpieczniej jest na kąpieliskach strzeżonych. Oczywiście, zawsze się znajdzie ktoś, kto wejdzie do wody, kiedy nie ma ratownika, w miejscu niestrzeżonym, przy czerwonej fladze.

Nieszczęśliwe wypadki na wodzie to przede wszystkim wina człowieka. Jeżeli ludzie wchodzą do wody przy czerwonej fladze, to jest to proszenie się o nieszczęście. Jeżeli ludzie toną, to przede wszystkim przy czerwonej fladze i na kąpieliskach niestrzeżonych. W przypadku alkoholu podejście zmieniło się bardzo. W Krynicy Morskiej w ciągu sezonu letniego liczba akcji ratowniczych dochodzi do 80. To już jest dużo. Przy czym są tygodnie, kiedy „nic się nie dzieje“, a w następnych mamy kumulację.

– Są chętni, aby zostać ratownikami?

– Bardzo trudno jest o nowych ratowników. Mamy kryzys związany ze szkoleniem. Kiedyś organizowaliśmy trzy, cztery kursy w roku, obecnie jest jeden, w którym bierze udział 6-8 osób. Pewną barierą są finanse, gdyż ten kurs jest stosunkowo drogi. Z doświadczenia wiem, że młodzi ludzie nie chcą brać na siebie tyle odpowiedzialności. Widzę to po pracy w Krynicy Morskiej, kiedy przychodzi nowy ratownik, który najlepiej schowałby się gdzieś z boku. To chyba najważniejsze przyczyny braku chętnych. Jeszcze rok, dwa i sytuacja jeszcze się pogorszy.

– Najlepsze, najciekawsze wspomnienia związane z WOPR?

– WOPR to była i jest przygoda mojego życia. Najbardziej dumna jestem ze swoich wychowanków. Wciąż prowadzę kąpieliska w Krynicy Morskiej i Piaskach i wciąż ci sami ludzie chcą ze mną pracować od kilku, kilkunastu lat. Dla mnie to największy wyraz podziękowania. Różne historie przez nasze ratownicze życie przeżyliśmy, i wciąż jesteśmy jedną wielką rodziną. W czasach województwa elbląskiego byliśmy na plażach od Krynicy Morskiej do Mikoszewa, ale to Krynica i Piaski były zawsze „oczkiem w głowie“ w naszym województwie.

– Odejście z funkcji prezesa WOPR nie oznacza rozstania z ratownictwem.

– Nie można zostawić za bramą całego życia. WOPR to moje dziecko. Nie rozstałam się z nim do końca. Wciąż prowadzę szkolenia, kieruję ratownikami na plaży w Krynicy Morskiej. Nie zrobiłam rozbratu, ale w naszym stowarzyszeniu był już najwyższy czas na zmianę pokoleniową. Młodzi muszą teraz się wykazać, my możemy pomóc, doradzić. Dostałam propozycje, aby zaangażować się w szkolenie na szczebli centralnym… Oprócz tego jestem też prezesem klubu sportowego „Elbląskie Włóczykije“. Bardzo prężnie działamy. Organizowaliśmy w Elblągu mistrzostwa świata, mistrzostwa Europy. Sama też startuję i nie chwaląc się, że w swojej grupie wiekowej jestem w czołówce. Tutaj mamy bardzo dużo zadań do zrobienia. Działam też w elbląskim Uniwersytecie III Wieku. I jeszcze kilka innych, pomniejszych aktywności. Czasu trochę brakuje.

– Dziękuję za rozmowę.

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSpyro: the Dragon – fioletowy smak naszego dzieciństwa
Następny artykułPowstała Krośnieńska Krótkofalarska Sieć Ratunkowa