„Limits are meant to be broken”. Tak mawiał pewien bohater japońskich erpegów. Zdaje się, że było to również motto angielskiego wirtuoza, Tima Follina.
Swoją karierę rozpoczął w bardzo młodym wieku i nie stało mu to w żadnym wypadku na drodze do pozostania jednym z najlepszych twórców muzyki do gier tamtych czasów. Najwięcej o człowieku powiedzą nam jego dokonania. Zanurkowałem zatem w jego portfolio i poprzebierałem nieco w tych piskach i pipczeniach tak, jakbym przebierał w truskawkach. Zostawiłem te dorodne i soczyste, a zielone odłożyłem na bok, by dojrzały i bym ja również do nich dojrzał. Chłop wyciskał z niepozornych sprzęcików ostatnie soki, a gdy układ odpowiedzialny za dźwięk zdawał się wyrabiać 120% normy, a plan pięcioletni pękał w cztery lata, to Tim jeszcze mocniej mu dokręcał śrubę.
Gumowe początki
Follin urodził się w 1970 roku i swoją karierę w grach zaczął już w wieku 15 lat tworząc na poczciwego „gumiaka”, którego określano też mianem ZX Spectrum. Były to więc czasy, w których dopiero zaczynaliśmy siedzieć przed ekranami wygięci jak krewetka, a rewolucyjne zalecenie medyczne “Straighten your back, you banana-shaped fuck” sformułowano dopiero wiele lat później i wstrząsnęło ono półświatkiem fizjoterapeutów. A co potrafił zrobić wtedy dzieciak na 1-bitowym „biperku”? Muzyka z Chronosa z 1987 roku robi na mnie wrażenie nawet dziś, więc 35 lat temu Tim zapewne był posądzony o pakt z diabłem. Musi tak, innego wyjaśnienia nie ma. Jak głosi jeden z komentarzy: “When technology gave Tim Follin lemons, he made chiptune prog rock”.
Jak każdy artysta, Timmy miewał blokady twórcze, ale gdy te puszczały, potrafił stworzyć muzykę do gry w jeden wieczór, tak jak to miało miejsce przy Black Lamp z 1988 roku. Złota era jego twórczości przypada jednakowoż moim zdaniem na rok 1990, kiedy to wyszły trzy gry z jego muzyką na Nintendo Entertainment System, konsolki jedynej w swoim rodzaju, szefa wszystkich szefów ery ośmiobitowej. Odrobina tego geniuszu przelała się także na rok 1991, o którym napomknę na końcu.
Złotymi zgłoskami do retro historii wpisał się chociażby Nobuo Uematsu ze swoimi „fajnalowymi” smętami, ale kto pamięta o prawdziwych bangerach? O kawałkach, które na pierwszych sprzętach do grania wybrzmiewały z telewizorowych głośniczków i pompowały adrenalinę w ilościach, które powaliłyby konia? Taką właśnie muzykę tworzył Tim Follin. Facet potrafił chociażby tchnąć życie w zwykłą grę logiczną do tego stopnia, że każdy kudłacz mógł dziarsko kręcić do niej młynki ściskając nintendowskiego pada w garści.
Pictionary
Z tą grą logiczną wcale nie przesadzam, bo Pictionary z 1990 roku wypuszczone na NES-a to 10 minut solidnych pisków. Grę co prawda wydało LJN, dobrze znane widzom Angry Nerda jako masowa wytwórnia kasztanów, ale muzyka Tima zawsze broniła się sama. Niby emocje przy grach logicznych są tak silne, jak na grzybobraniu, ale przy tej muzyce wyprawa do lasu zamieniłaby się w grzybowe kino karate w walaszkowym stylu. Prawdopodobnie żadna inna „gra w słówka” nie miała tak dobrej muzyki w całej historii gatunku.
Solstice
Solstice na NES-a nie musiało być dobrą grą. Mogło być totalną kaszanką z musztardą. Nie ma to tak naprawdę żadnego znaczenia. Pierwsze skrzypce gra tu, cóż, soundtrack właśnie. Sekundy otwierające to dzieło to mistrzostwo muzycznego trollingu. Początek brzmi tak, jakby ktoś pozwolił średnio rozgarniętej małpce pobawić się odpustowym keyboardem na baterie. I chwilę później prosto w łeb uderza nas paleta smaków i aromatów tak bogata, że mózg się gotuje, wyobraźnia dostaje takiej stymulacji, że przed oczami pojawiają się wszystkie kolory świata, a na skórze występują kropelki potu. Potem jest tylko lepiej. To trochę tak, jakbyś grał w coś w 16 kolorach, a sekundę później odpalił w 32000 kolorów i nie wiedział nagle, w jakiej galaktyce się znajdujesz. Jeśli już o galaktykach mowa. Galactus, mówi wam to coś?
Silver Surfer
Ocean Software masowo tworzyło gry na NES-a oparte o licencje znanych marek. Ten, kto na przełomie wieków grał na Pegasusie, ten zapewne kojarzy Batmana, Darkmana, Robocopa czy Terminatora. O twórczym oceanicznym rozwolneniu można by napisać cały artykuł. Ale nie tylko Ocean zdobywał licencje. Silver Surfer to kolejna gra od Software Creations, do której Tim wrzucił odrobinę swojej muzycznej magii. To także gra, która zamyka trylogię moich ulubionych 8-bitowych soundtracków tego jegomościa. I niech mnie kule biją, jakiego kopa ma ta ścieżka! Jest to jedna z pozycji wspótworzonych z Geoffem Follinem, bratem Tima. Na szczególną uwagę zasługują tu “Title Screen”, “BGM 1” oraz “High Score”. Co też tam się dzieje!
Mowa końcowa i runda bonusowa
Mistrz tworzył przez następne lata muzykę do gier na kolejne generacje konsol, ale jego ośmiobitowa era moim zdaniem nie ma sobie równych. Wśród jego NES-owych osiągnięć znajdują się również współtworzone z bratem w 1991 roku soundtracki do Toma i Jerry’ego (te zabawy tempem!) i Kiwi Kraze (znane jako “co, gdyby bracia Follin stworzyli muzykę do Kirby’ego”). W XXI wieku natomiast Timothy chwytał się takich fuszek, jak prace przy tytułach z serii Ford Racing. W tym przypadku zajeżdzone wdłuż i wszerz demka pamiętam doskonale, z muzyką mógłby być kłopot.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS