Kiedy w 2019 roku mistrzostwa świata w lekkoatletyce odbywały się w katarskiej Dosze, trybuny zapełniły się tylko jednego dnia – wtedy, gdy odbywał się konkurs skoku wzwyż i rywalizował Mutazz Isa Barszim. Jeden z najlepszych skoczków wzwyż w historii to ciekawy przypadek. Choć pochodzi z mieszanej rodziny, katarsko-sudańskiej, to wychowywał się od urodzenia właśnie w Katarze. Nie jest mistrzem z importu. A to w Katarze na razie rzadkość. Swoją drogą całkiem możliwe, że nie zdobyłby żadnego medalu, gdyby nie… Polak. A tak jest mistrzem olimpijskim, trzykrotnym mistrzem świata i gościem, który oddał drugi najwyższy skok w historii.
W ślady ojca
Zaczęło się od Isy, ale starszego, ojca Mutazza. On też był lekkoatletą, uprawiał chód sportowy. W jego ślady poszły niemal wszystkie dzieci, poza jednym, które wybrało piłkę nożną. Mutazzowi jednak spodobała się lekkoatletyka.
– Ojciec mnie zainspirował, zawsze, gdy mógł, zabierał ze sobą na zawody. Choć moment, którym inspirował mnie najbardziej, widziałem w telewizji. Wygrał wtedy jeden z biegów na mistrzostwach Zatoki [Perskiej]. Skakałem wtedy z radości – wspominał przyszły mistrz. Początkowo i on próbował chodzić, potem biegać. Aż wreszcie jeden z trenerów w Al Rayyan Sports Club uznał, że młody zawodnik może mieć większy potencjał do skoków. Wtedy jeszcze nikt tego nie wiedział, ale gość trafił właśnie w dziesiątkę.
– Miałem 14 lat i zacząłem specjalizować się w skoku wzwyż. Myślę, że gdyby nie ta zmiana, nie byłbym sportowcem. Chód mnie nudził, skakanie było za to dużo ciekawsze, razem z innymi dzieciakami szalałem na trampolinie. Kochałem to, ale byłem w tej konkurencji naprawdę słaby. Do 17 roku życia byłem zawsze najgorszy – opowiadał. Choć milowy krok zaliczył jednak nieco wcześniej, w wieku 16 lat – wtedy po raz pierwszy przeskoczył dwa metry w oficjalnym skoku.
Pokazało mu to, że jakiś tam potencjał ma, choć raczej nie oczekiwał wiele, zresztą skręcał już nieco bardziej w stronę szkoły i edukacji (już w szkole nauczył się angielskiego, co – jak wspominał – bardzo mu potem pomogło). Nie odpuścił głównie dlatego, że do kontynuowania treningów zachęcał go tata. – Zawsze powtarzał mi: „rób dalej, co robiłeś, ciężko pracuj, bądź cierpliwy, to zrobi różnicę. Więc starałem się, niezależnie od wszystkiego – mówił. Swoją drogą rodzice – choć pewnie bardziej ojciec, matka pochodzi z Sudanu – swoje zrobili już nadając mu imię. Mutazz to po arabsku „duma”.
Początkowo jednak wielu powodów do dumy nie miał. Jego rodzina była biedna, on sam nie skakał wysoko. Jednym ze wspomnień, które przechowuje z tamtego okresu, jest moment, gdy otrzymał nowe lekkoatletyczne kolce od trenera. – Kochałem te buty. Chyba wciąż je gdzieś mam. To wtedy pomyślałem: „Tak, będę to robić” – wspominał.
W końcu odniósł pierwszy sukces. W 2009 roku – swoją drogą ten sam, gdy został absolwentem Aspire Academy, sportowej szkoły i ośrodka, dziś znanego już na całym świecie – zdobył brąz na mistrzostwach Zatoki w Arabii Saudyjskiej. Skoczył 2,14 m. – Wtedy coś się zmieniło. Pomyślałem sobie: „Jestem innym sportowcem, powinienem się skupić na tym momentum”. Kilka miesięcy później poznałem mojego trenera – mówił.
Trenera, który jak się okazało, został z nim na całą dotychczasową seniorską karierę.
Mutazz i Stanley
Człowiek, który odmienił karierę Mutazza, zwie się Stanisław Szczyrba i jest Polakiem. Zanim trafił do Kataru, renomę wyrobił sobie w Szwecji. Już w 2006 roku – po sukcesach Linusa Thoernblada, którego prowadził – chciano go tam ściągnąć. Wtedy odmówił, miał nadzieję na medal swojego podopiecznego na IO w Pekinie. Nie wyszło, a szwedzkie media zaczęły trenera krytykować, co go zdenerwowało.
Katarczycy z kolei wciąż się zgłaszali i oferowali – czego Szczyrba nigdy nie ukrywał – spore sumy. Do dziś za każdy sukces dostaje tam spore premie, dzielone między zawodnika i trenera. W dodatku, gdy wprost powiedział w negocjacjach, że nie jest przekonany do wyjazdu, Katarczycy z miejsca odrzucili dom. Trudno było odpuścić taką ofertę.
Więc ostatecznie się skusił.
Pojechał nad Zatokę Perską, obejrzał wspaniałą bazę, zaplecze, warunki. Spotkał też człowieka, którego uznał za diament. Czyli Mutazza. W teorii ściągnięty był głównie do pracy z innym skoczkiem, ale to na Barszima – również znajdującego się w jego grupie – postawił. Ponoć dlatego, że jego skoczność zauważył, gdy ten… grał w koszykówkę.
– Zobaczyłem go takiego surowego, nieokrzesanego. Ale polubiliśmy się. On miał zerowe doświadczenie i technikę, ale był patykiem skocznym jak mało kto spośród ludzi, jakich wcześniej spotykałem. Jego trzeba było otworzyć na szczególny sposób, nie od razu. Ale gdy przekonał się do lekkoatletyki, został wielki – wspominał w kilku wywiadach.
Początkowo jednak chciał wrócić czy to do Polski, czy do Szwecji. Nie znosił upałów, a Katarczycy go denerwowali. Wielu przychodziło na treningi po czasie, nie byli przyzwyczajeni do ciężkiej pracy. A Szczyrba to trener starej szkoły, wymagający, żeby wszystko było tak, jak tego chce. Mutazz pamięta, że początki ich współpracy były niesamowicie trudne.
– Chciałem go kopnąć. Nie było łatwo. Był szalony. To twardy trener. Nie szuka metod, po prostu wie, co chce zrobić. A my nie byliśmy ani trochę profesjonalni. Trening zaczynał się o określonej godzinie, przychodziliśmy pół godziny później, bez butów. Dostawał szału. Krzyczał, zmuszał nas do biegania na 1500 metrów… Myślałem sobie, że jest szalony, przecież uprawiam skok wzwyż, czemu miałem biegać? Byłem pewien tego, że musi odejść, bo nie będę z nim pracować – opowiadał portalowi Sport360.
Trener w końcu odbył jednak długą, szczerzą rozmowę ze swoim zawodnikiem. Powiedział mu, że widzi w nim ogromny talent, co najmniej na miarę skoków na 2.30 m (a wtedy to była wysokość nawet medalowa na sporych imprezach), a może i wyższych. Zapewnił, że jeśli Mutazz da z siebie wszystko, to może osiągnąć sukces. Młody Katarczyk mu zaufał, bo po raz pierwszy ktoś tak otwarcie wyraził swoją wiarę w niego. Zaczął się przykładać do treningów, robił wszystko, czego Szczyrba wymagał. Jeździł z nim nawet do Polski czy Szwecji, bo trener na dłuższą metę źle się czuł w katarskim klimacie.
2.30 m skakał już po roku ich współpracy. Wkrótce zaczął też odnosić spore sukcesy. Stanley, jak Mutazz nazywa swojego trenera, szybko dotrzymał słowa i zrobił z niego znakomitego skoczka. Wkrótce mówił już, że Barszim skakać może nie 2.30, a 2.40 (a kto wie, może nawet 2.50, pobijając rekord świata!). Mutazz z kolei dziś traktuje trenera nie tylko jak szkoleniowca, ale i drugiego ojca. W tym roku na MŚ w Eugene Szczyrby na miejscu co prawda nie było, ale nie oznaczało to, że skoków podopiecznego nie kontroluje:
– Teraz niestety też nie przyjechał ze mną do Eugene. Jest już bardzo doświadczonym życiem człowiekiem i to należy zrozumieć. Jesteśmy jednak w stałym kontakcie, mimo że został w domu. Cały czas dyskutujemy o moich skokach, rozmawiamy przez komunikatory internetowe. Konsultujemy się. On tutaj jest ze mną duchem – mówił w rozmowie z TVP Sport.
Nic dziwnego, że trenera nie chce zmieniać. Razem przeszli w końcu niesamowicie wiele.
Pogoń za złotem i rekordem
Mutazz miał 21 lat, gdy pojechał na swoje pierwsze igrzyska – w Londynie. Zdobył tam brązowy medal (po latach zmieniony na srebrny z powodu dyskwalifikacji Iwana Uchowa), który, jak sam uważa, wszystko zmienił. – Dał mi mnóstwo pewności siebie. Nie byłem wtedy w pełni zdrowy, więc zdobycie medalu sprawiło, że myślałem: „skoro zdobywam medal nie w pełni sił, co mogę zrobić, gdy będę zdrowy?” – mówił.
Na igrzyskach, jak sam wspominał, żył marzeniami. Chłonął każdą ich chwilę. Wioska olimpijska go zachwycała, cieszył się możliwością spotkania największych gwiazd świata. – Dzwoniłem do przyjaciół, opowiadałem im, kogo właśnie spotkałem. Marzyłem o takich spotkaniach, odkąd byłem dzieciakiem. Do tego stadion! Był pełen, do ostatniego miejsca. Rywalizowałem nawet nie dla medali, a dla samej atmosfery, przeżycia tego – wspominał. Na następne igrzyska jechał jednak już z zamiarem zgarnięcia złota.
Zresztą już medal w Londynie wystarczył, by stał się gwiazdą. Jego medal – choć wyszło to po latach – był zresztą największym sukcesem Kataru w historii występów na igrzyskach. Wcześniej kraj ten zdobył tylko brązowe krążki (trzy, z czego jeden też w Londynie, a w międzyczasie w Rio kolejne srebro dorzucił Barszim). Do tego osiągnął to jako ktoś faktycznie wychowany w Katarze, co tylko potęgowało jego status. – Ludzie mnie rozpoznają. Udzielałem wywiadów dla wielu telewizji czy stacji radiowych w kraju. Zapraszano mnie na imprezy, bankiety, otwarcia… Cieszę się tym, gdy mam czas, staram się na nie uczęszczać.
Pomiędzy Londynem a Rio potwierdzał swój status gwiazdy. Najpierw w 2013 roku – zdobył wtedy pierwszy medal mistrzostw świata. Jak na igrzyskach, tak i tam skończyło się na srebrze. A konkurs z miejsca ochrzczono najlepszym w historii. Trzech gości – Bohdan Bondarenko, Derek Drouin i właśnie Mutazz – skoczyło 2.38 m. Bondarenko podniósł jednak poprzeczką i zaliczył też 2.41 m. To dało mu złoto.
– Srebro mnie usatysfakcjonowało. Chciałem skoczyć 2.40, ale po problemach, jakie miałem, drugie miejsce jest wspaniałe. Konkurs był najlepszy w historii. Skok wzwyż przeżywa swoje złote chwile – mówił Mutazz. Niespełna rok później wreszcie zgarnął złoto i to… w Polsce. Wygrał konkurs skoku wzwyż na halowych MŚ, które odbyły się wówczas w Sopocie (jego ojciec wspominał potem, że jeszcze przed zawodami miał przeczucie, że stanie się coś specjalnego). Choć o tym, jak wielkim skoczkiem Barszim się stawał, świadczyło, że tym razem z wyniku 2.38 się niespecjalnie cieszył. Uznał, że mógł skoczyć wyżej.
Kolejne miesiące pokazały, że miał rację. To wtedy zaczęła się jego pogoń za rekordem świata. Nieudana. Choć był taki moment, gdy wydawało się, zaraz Javiera Sotomayora (2.45 m) dopadnie. Regularnie zaczął skakać 2.40, aż wreszcie oddał najlepszy skok w XXI wieku, a drugi w historii. 2.43 m skoczył na mityngu w Brukseli w 2014 roku.
– To było szalone! Gdy mój rywal skoczył 2.40 m, wszyscy spodziewali się, że nie mam już szans wygrać [miał kilka zrzutek na niższych wysokościach – przyp. Red.]. Już świętował, a ja pomyślałem sobie: „Tylko poczekaj”. Spojrzałem na trenera, a on był jak: „Możesz to zrobić”. Spojrzałem na poprzeczkę. Dookoła wszyscy krzyczeli, ja byłem jednak skoncentrowany. Ruszyłem i zaliczyłem 2.43 w pierwszej próbie! Stadion oszalał, sam nie mogłem później spać w nocy – wspominał.
A gdy pytano go, jakie to uczucie, skakać tak wysoko, mówił: „to jak latanie”. Zresztą jego hasło czy też motto – które wkrótce stało się znakiem rozpoznawczym Katarczyka – brzmi: „jaka grawitacja?”. W tamtym momencie wydawało się, że faktycznie, ta dla niego zupełnie nie istnieje. Ale wyżej niż wtedy w Brukseli już nigdy w karierze nie skoczył.
Choć wielokrotnie mówił, że celuje w rekord świata. – Chciałbym skoczyć nawet 2.50 m. Chcę powiedzieć sobie po karierze, że zrobiłem wszystko, co się dało, nie czuć, że mogłem dać z siebie więcej. Moim celem jest teraz rekord świata. Nie będzie łatwo, jesteśmy tylko ludźmi. A rekord świata wymaga nie tylko znakomitych przygotowań, ale i idealnego dnia. Jestem jednak przekonany, że to się może wydarzyć – zapewniał kilka lat temu.
Nie wydarzyło się, choć Mutazz dostał nawet błogosławieństwo od samego Sotomayora, który powiedział mu, że jeśli ktoś ma ten rekord pobić, to najlepiej byłoby, gdyby zrobił to Katarczyk. Barszim raczej już tego nie osiągnie, jest już w końcu po trzydziestce, choć wciąż skacze fenomenalnie.
A czemu mu się nie udało? Cóż, zawiódł go głównie jego własny organizm.
Walka z własnym ciałem
Na igrzyskach w Rio znów był srebrny (choć gdy medal zdobywał, to przekonany, że osiągnął więcej niż w Londynie). Tym razem nie mieszkał nawet w wiosce olimpijskiej, wszystko poświęcił przygotowaniom, ale złota zdobyć się nie udało. Zgarnął je za to rok później, na mistrzostwach świata w Londynie. Stanisław Szczyrba (i Marek Prorok, polski lekarz współpracujący z Mutazzem i jego trenerem) się wtedy popłakał. Mutazz sprostał wtedy oczekiwaniom i presji, przez cały sezon przeszedł w znakomitym stylu, przed mistrzostwami nie znalazł pogromcy. I tam też udało mu się wreszcie udowodnić, że jest najlepszy.
Jednak mistrzostwa, które liczyły się dla niego najbardziej, miały dopiero nadejść. W 2019 gościła je bowiem katarska Doha. Nie chodziło więc tylko o jego ojczyznę, ale i miasto, w którym żył od dziecka. Rok przed imprezą przeżył jednak koszmar. W trakcie mityngu na Węgrzech naderwał ścięgno Achillesa. Przez dłuższy czas chodził o kulach.
Nie żeby walka ze zdrowiem była dla niego nowością. Właściwie cała jego kariera była naznaczona urazami. Przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie – o czym wspominał – nie był w pełni sprawny, bo walczył z plecami, których ból doskwierał mu przez kilkanaście miesięcy. Właściwie można powiedzieć, że medal wyskakał ze złamanymi plecami, bo poważnie uszkodzony miał jeden z kręgów.
– Cały ten okres był bardzo zły. Przesadziłem z treningiem, pojawiło się zmęczeniowe złamanie. Właściwie nie rywalizowałem, skupiałem się na treningach i przygotowaniu pleców. Moje uczestnictwo w igrzyskach było potwierdzone na 10 dni przed startem. Byłem jednak cierpliwy, ufałem trenerowi. Lekarz właściwie tuż przed startem powiedział, że mogę spróbować, ale mogę nie być w stanie wykonać wielu skoków. Spróbowałem, zdobyłem brąz. Smakował jak złoto – wspominał.
Po latach mówił, że do bólu jest przyzwyczajony, jak każdy sportowiec z najwyższego poziomu, bo taka jest natura profesjonalnego sportu, ciało po ostrych treningach zawsze boli. Jego organizm jednak często wysyłał nie tylko sygnały ostrzegawcze, ale obciążeń nie wytrzymywał. Wielokrotnie wraz z trenerem musieli modyfikować plany ze względu na drobne urazy. Aż przydarzył się ten największy i to akurat przed imprezą, o której Mutazz marzył i gdzie miał bronić złota.
– To była bardzo poważna kontuzja, potencjalnie nawet kończąca karierę. Zacząłem kwestionować samego siebie, to normalne w takich sytuacjach. Ufałem jednak lekarzom i trenerowi. Próbowaliśmy przywrócić mnie do sprawności – mówił. Przyznawał jednak, że przed mistrzostwami nie był gotowy. Mało rywalizował. Możliwe, że gdyby nie były w Katarze, to w ogóle nie zaryzykowałby startu. Inna sprawa, że Szczyrba mówił mu, że może powalczyć nawet o medal.
– Pomyślałem, że nie mam nic do stracenia i dam z siebie wszystko. Nie byłem gotowy na sto procent, ale czułem wsparcie ludzi na pełnym stadionie. Dzięki nim zapomniałem o wszystkim, co się działo przez ostatni rok. – Zapomniał na tyle skutecznie, że… wygrał. Obronił złoto, dokonał niebywałego wyczynu. Takiego, którego sam się właściwie nie spodziewał. I nie tylko on. – Mój chirurg powiedział mi potem, że nigdy wcześniej nie widział tak złej kontuzji, ale nie chciał mi tego mówić w okresie, gdy mnie operował. Moje złoto było cudem. Złe momenty? Po drodze było ich mnóstwo. Pamiętam, że gdy pierwszy raz próbowałem biegać, nie byłem w stanie. Czułem tylko ból. O skokach nawet nie myślałem. Czułem jednak wsparcie bliskich i… udało się.
Pomogło też zapewne to, że Mutazz nakręca się presją, oczekiwaniami. Złe chwile motywują go, by udowodnić, że nie jest jeszcze „stracony”. Sportowcy, których podziwia też zresztą wykazywali bądź wykazują podobne podejście. W gronie idoli wymienia Muhammada Alego, Lewisa Hamiltona czy LeBrona Jamesa. – Lubię ich mentalność, mogę poczuć z nimi pewne połączenie. Dlatego uwielbiam Alego. Wiem, że wielu uważa, że był arogancki, ale to sposób, w jaki się motywował. Mówił, że coś zrobi i nie było odwrotu: musiał udowodnić, że to nie były tylko słowa.
Sam Barszim mówił, że zawsze czuje swego rodzaju presję wychodzącą od fanów, bo w Katarze jest jedyną gwiazdą takiego formatu. Na niego liczą kibice, przez lata się do tego przyzwyczaił. Największe wyzwanie związane z presją czekało go zresztą nie w Dosze, a dwa lata później – w Tokio. Gdy przełożone przez pandemię igrzyska zawitały do Japonii, Mutazz znów nie był w najlepszej dyspozycji. Skakał mało (ledwie cztery konkursy), miał swoje problemy, ani razu nie skoczył wyżej niż 2.30 m. Oszczędzał organizm.
W końcu tylko tego złota brakowało mu w jego bogatej kolekcji.
Historia pewnej przyjaźni
Było ich dwóch, przyjaźnili się od lat. Zaczęli jeszcze wtedy, gdy rywalizowali w gronie młodzieżowców. – To jeden z moich najlepszych przyjaciół. Nie tylko na stadionie, również i poza nim. Niemal zawsze jesteśmy razem. Doceniam wszystko, co osiągnął, a on docenia to, co osiągnąłem ja. To coś niesamowitego – mówił o ich relacji Barszim.
– Byłem na jego weselu, on będzie na moim. Jesteśmy wielkimi przyjaciółmi – opowiadał z kolei Gianmarco Tamberi, włoski skoczek wzwyż. Rywal i przyjaciel Mutazza. Człowiek, z którym Barszim dzielił wiele różnych chwil. Począwszy od tych najgorszych, do tej jednej, totalnej euforii, w Tokio.
Te pierwsze? Kontuzje. Obaj przechodzili przez dokładnie ten sam uraz. Tamberi wcześniej, rehabilitacja szła mu znacznie gorzej, nie potrafił wrócić na swój poziom. Po Diamentowej Lidze w Paryżu, kolejnym kiepskim konkursie, Gianmarco zamknął się w pokoju, z nikim nie chciał rozmawiać. Wtedy pod jego drzwiami pojawił się Mutaz. Zaczął się dobijać. I nie odpuszczał.
– Wołał: „Gimbo, proszę! Gimbo, chcę z tobą porozmawiać”. Poddałem się, wpuściłem go do środka. Porozmawialiśmy. Płakałem przy nim. Próbował mnie uspokoić, powiedział mi wszystko to, po co przyszedł. „Nie próbuj tego przyśpieszać. Miałem poważną kontuzję, a już jesteś z powrotem na Diamentowej Lidze. Nikt się tego nie spodziewał. Teraz musisz jednak dać sobie czas, nie oczekuj zbyt wiele na początku. Zobacz, co się stanie” mówił.
Tamberi posłuchał przyjaciela, a wkrótce potem… sam wspierał go w rehabilitacji. Mutazzowi wyszła ona doskonale, skończyła się złotem w Dosze. Gdy je zdobył, Gianmarco mówił, że był to moment, w którym uwierzył, że i on może wrócić na szczyt. Z odzyskaną motywacją rozpoczął treningi, w głowie mając cel – igrzyska olimpijskie. Szczególnie, że przez kontuzję stracił te w Rio, a był przed nimi w doskonałej dyspozycji. Na gipsie, który kiedyś nosił na nodze, napisał sobie nawet „2020”, potem datę przekreślił i zmienił na „2021”, gdy pandemia opóźniła igrzyska.
Wzajemnie się motywowali. Jeszcze lata wcześniej żartowali w prywatnych rozmowach, że chcieliby kiedyś podzielić się złotem igrzysk. Nie przypuszczali, by coś takiego miało się wydarzyć. Tymczasem w Tokio obaj skakali dokładnie tak samo. Zatrzymali się na 2.39 m, nie dali rady przeskoczyć. Podszedł do nich sędzia, a Mutazz zapytał: „Czy możemy dostać dwa złota?”. Sędzia potwierdził.
– Spojrzałem na niego, on na mnie. Wiedzieliśmy, co chcemy zrobić. Wiedzieliśmy, że to koniec, że nie ma potrzeby dalej skakać. Żaden z nas nie chciał zabierać radości drugiemu. Nie musieliśmy o tym nawet rozmawiać, wystarczyło spojrzeć sobie w oczy – mówił Tamberi.
– To spełnienie marzeń. Przeszliśmy przez wiele. Leczyliśmy tę samą kontuzję. Obaj wiemy, ile to od nas wymagało. Doceniam to, co zrobił Gianmarco, on docenia to, co osiągnąłem ja. To coś niesamowitego. Jesteśmy przyjaciółmi od 2010 roku, dzielimy wspólną pasję. Tamten moment był cudowny. Kontuzje były tak poważne, że obaj nie wyobrażaliśmy sobie momentami powrotu do skoków. Teraz mamy złoto. To sen, z którego nie chcę się obudzić. Mogę powiedzieć, że naprawdę warto było walczyć – wtórował mu Barszim.
W Tokio, wraz z przyjacielem – zresztą złoto na podium zawiesili sobie wzajemnie na szyjach – zdobył ostatni skalp do medalowej kolekcji. I stał się bez wątpienia jednym z największych skoczków w historii.
Być wzorem
Status giganta potwierdził w Eugene, w tym roku, kiedy po raz trzeci z rzędu został mistrzem świata. Znów skakał mało (tylko dwa konkursy – raz osiągnął 2.30 m, raz 2.15 m) przed docelową imprezą. Było wobec niego sporo wątpliwości, podkreślano, że rosną mu znakomici rywale, choćby w osobie Koreańczyka Sang-hyeoka Woo, który imponował formą i wcześniej w tym roku wygrał halowe mistrzostwo świata.
A potem to Barszim znowu okazał się najlepszy. Bo to gość, który w trakcie najważniejszych imprez wspina się na wyżyny swoich umiejętności. Staje się absolutnym mistrzem.
Na co dzień jednak trudno byłoby uwierzyć, że nim jest. Owszem, wszyscy podkreślają, że to zdyscyplinowany, niezmiennie dążący do osiągnięcia swoich celów, gość. Ale przy tym bardzo rodzinny, ceniący sobie spokój człowiek, który niespecjalnie lubi rozmawiać o tym, co robi – woli to po prostu pokazać. W wolnych chwilach chętnie zagra w Monopoly albo… obejrzy kreskówki. Jakiekolwiek, od Toma i Jerry’ego, po japońskie anime. Wyróżnia się może jedynie w kwestiach mody, bo tę bardzo lubi. Ale jego styl jest raczej niezbyt ekstrawagancki.
Zależy mu na tym, żeby być wzorem. I nieźle mu to wychodzi. W kraju, który raczej w świecie z wielu powodów nie kojarzy się dobrze, on opinię ma właściwie nienaganną. Kto wie, może stanie się twarzą innego Kataru, pokaże, że to państwo może wyglądać nieco inaczej? Z drugiej strony na razie robi raczej za sportswashingową maszynę – czy tego chce, czy nie.
Jemu jednak zależy głównie na tym, by dzieciaki z jego kraju zobaczyły, że można osiągać sukcesy. Nawet tam.
– Ja sam miałem wzór, w postaci ojca. Ale w Katarze wielkich sportowców nie było dużo, podobnie jak i w całym regionie. Wiele osób nie ma nawet szansy obejrzeć lekkoatletyczne mityngi i się tym zainteresować. Wszyscy grają w piłkę, bo ją oglądają. Myślę jednak, że powoli będzie się to zmieniać. Jestem dumny, gdy rodzice mówią mi, że ich dzieci oglądają lekkoatletykę dzięki mnie.
Jeśli wszystko pójdzie dobrze, to tych dzieciaków będzie jeszcze więcej. Bo Barszim wciąż nie powiedział ostatniego słowa.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS