Zazwyczaj jest tak, że pewne słowa budzą w nas niemal z automatu określone skojarzenia. Zwłaszcza jeśli dotyczy to miejsc, przedmiotów, wydarzeń i ludzi. Tych ostatnich chyba najbardziej.
Słowa bywają niejednokrotnie kluczami, które otwierają drzwi do przestrzeni i pomieszczeń, w których czają się przykurzone wspomnienia; czasem takie, o których wolelibyśmy nie pamiętać, niekiedy takie, do których wracamy chętnie ale i takie wobec których nie sposób się do końca ustosunkować. Dla mnie takim kluczem jest słowo „wujek”. W życiu miałem wielu wujków, choć przyznać muszę ze zdziwieniem, że w zasadzie z żadnym z nich nie czułem się jakoś specjalnie zżyty czy związany.
Dziś wujków nie mam już prawie wcale (przynajmniej tych bliższych)- a i stosunek do nich nie zmienił się nadal. No, może poza jednym wyjątkiem. Miałem kiedyś takiego wujka. Nie był on najbliższym co do pokrewieństwa. Był starszym bratem mojej ś.p. babci Marii (dla wszystkich pani Stasi). Miał na imię Edmund. To co uderzało mnie w nim na samym początku, przynajmniej z perspektywy małego dziecka, to jego nazwisko. Nazywał się Zieliński. Dziwiło mnie to niepomiernie. Moja babcia i jej siostry za panny nazywały się Hujek. Mama Edmunda także. Ojciec również. Okazało się wszak, że Edmund zmienił za młodu nazwisko, bo tego, które odziedziczył po przodkach po prostu się wstydził. Nie był on zresztą wyjątkiem. Ja jako dzieciak nie zdawałem sobie sprawy z dość pejoratywnego znaczenia tego słowa. Ty bardziej nie potrafiłem zrozumieć jego decyzji. Zresztą w moim rodzinnym Długoszynie bodaj wszyscy Hajkowie, Służałowscy czy Halińscy, to dawniej Hujkowie, wszak Ci, którzy nazwisko zmienili, mimo, że wywodzili się z jednego z najstarszych lokalnych rodów, no i podobno jednego z najbogatszych. Jednak wracając do wujka…
Był bardzo prostym człowiekiem, w zasadzie dość nieokrzesanym. Zrezygnował (podobno dość buntowniczo) z nauki w szkole podstawowej, kiedy wobec trzykrotnego braku promocji do klasy czwartej, dogoniła go w klasie trzeciej jego siostra, a moja babcia. Jako młody chłopiec poszedł do pracy. Szczerze mówiąc trochę przypominał stereotypowego żula; dużo pił, szczególnie po święcie Matki Boskiej Pieniężnej, czyli 15-stego każdego miesiąca, bo niemal wszyscy wypłaty odbierali właśnie wówczas. Dość często awanturował się z sąsiadami, były to bowiem czasy, kiedy na ulicy Srebrnik kompanów do picia zza płotu nie brakowało. Tydzień, najwyżej dwa po wypłacie chodził bez pieniędzy; albo je bowiem przepił albo rozdał. Był wszakże przy swym specyficznym usposobieniu człowiekiem niezwykle szczerym. To, że miał co jeść wynikało w zasadzie z faktu, że część dochodów automatycznie oddawał babci, która go żywiła i opierała. Mieszkał nie w rodzinnym domu, którego się zrzekł na rzecz siostry, ale w pojedynczej izbie ulokowanej w wolnostojącym budynku gospodarczym.
Było tam zazwyczaj dość brudno i ponuro; stare łóżko, stół, dwa krzesła, szafa, na ścianie kalendarz i obraz Najświętszego Serca Jezusowego, no i wiecznie dymiący piec, którym ogrzewał i na którym gotował, zazwyczaj wodę na miętę, którą pił niemal codziennie. Był osobą dość specyficzną, stanowiąc swego rodzaju lokalny folklor. Ja jednak go uwielbiałem, praktycznie nie widząc poza nim świata. Często u niego bywałem, często zabierał mnie ze sobą do „znajomych”, choć muszę przyznać, że choć od alkoholu nie stronił, to zabierając mnie gdziekolwiek bądź, nie upijał się nigdy. Oprowadzał mnie po Długoszynie, zabierał na swego rodzaju rajdy nad Białą Przemszę i Kozi Bród, to dzięki niemu zobaczyłem po raz pierwszy stary młyn, przy którym pogoniły mnie rozsierdzone gęsi, do których uraz mam do dziś.
Zabierał mnie na leśne przeprawy, chodziliśmy aż do Maczek, do niewielkiego kościoła, na stary cmentarz. Zawsze mocno trzymał mnie za rękę. Troszczył się, jak umiał. Kupował drobne prezenty, zabawki. I chociaż z perspektywy dzisiejszego dnia rzeczywiście mógłby przywodzić na myśl osobę bezdomną i spatologizowaną to jednak dla mnie był wyjątkowy. Nie istnieli wówczas dla mnie dziadkowie, czasami nawet rodzice. Najważniejszy był on. Może dlatego, że całe życie był sam, nie ożenił się nigdy, nie miał dzieci. Swój czas oddawał mi w całości. Jednak były momenty kiedy pił strasznie, a jego izba w niczym nie różniła się od nory. We mnie wszak ani ona ani on nie wzbudzali obrzydzenia. I wreszcie pamiętam jak uległ bardzo poważnemu wypadkowi, kiedy to w drodze do pracy (ponoć trzeźwy nie był, pracował na Elektrowni Jaworzno I) potrącił go samochód ciężarowy. Był w bardzo ciężkim stanie. Ledwo się wykaraskał. Kilka tygodni przeleżał w szpitalu w Ligocie. Kiedy zeń wyszedł nie był już taki, jak wcześniej. Mówił bardzo niewyraźnie, był jakiś przymglony, odklejony. Na czole miał małą dziurkę, do dziś zastanawia mnie to, skąd się tam wzięła. Podejrzewam, że było to jakieś wkłucie. Po powrocie ze szpitala nie oszczędzał się jednak wcale. Dalej pił z sąsiadami. Rodzice nie puszczali mnie już z nim na dalsze wyprawy. Pewnie z obawy. I w końcu umarł. Nagle, po prostu. Pamiętam, był to ładny, ciepły, majowy dzień. Wówczas to pierwszy raz w swoim życiu widziałem nieboszczyka. Zmarł u sąsiada. W pozycji siedzącej, pochylony mocno do przodu. Do dziś pamiętam, że ze wspomnianej dziurki kapał na podłogę jakiś przezroczysty płyn. Wówczas to jednak cała ta sytuacja była swego rodzaju przygodą, kolejną z jego udziałem, tym razem w roli głównej.
Sowo śmierć nie miało w moim umyśle jeszcze swojego trwałego i zdefiniowanego miejsca. Wydarzenie to przyjąłem więc niemal bez emocji, no może poza ciekawością. A potem przyszedł dzień pogrzebu. W dolnej części nowobudowanego kościoła zgromadziła się całkiem spora grupa ludzi (także jego kompanów, którzy nieśli go w czasie ostatniej wędrówki). I właśnie wówczas, w kościele, w czasie mszy, dotarła do mnie śmierć, jego śmierć, już nie jako przygoda, nie jako bezosobowa definicja lecz jako fakt ściśle związany z nim. Pamiętam, jak siedząc przy mamie na jednej z ławek, spojrzałem na trumnę. Po stronie wezgłowia wystawała spod wieka trumny pogrubiona i dłuższa część wyściółki. Przypominała mi ona wówczas na swój absurdalny sposób firankę. I to to właśnie wówczas uświadomiłem sobie, że tam, wewnątrz leży jego głowa. Leży cały on. Martwy. Że już nie wróci. I to wówczas dotarło do mnie to, że nie żyje, naprawdę, że umarł. Pamiętam, że rozpłakałem się jak bóbr, po raz pierwszy od jego odejścia. Po kilku minutach wszystko jakby wróciło do normy. Jednak świadomość tego, co się stało, pozostała. I tkwi do dziś. Gdyby żył, miałby 96 lat. Nie mam pojęcia jak wyglądałby dziś. Jakim byłby człowiekiem. Lecz w takich chwilach jak ta, wspominam go i wciąż oswajam się z tym, że naprawdę mi go brakuje, choć odszedł wówczas, kiedy miałem niespełna osiem lat. I myślę o tej pseudo firance, która przysłania mi dzisiaj jego prawdziwy wizerunek. Firanka, za której granicą tkwi gdzieś tam on, w jednym grobowcu z siostrą, swoim szwagrem (moi dziadkowie) oraz ich synem. Że jest tam nadal, a właściwie to, co po nim pozostało. Że być może jest gdzieś jeszcze. Kiedyś zapewne przyjdzie mi szerzej odsłonić rąbka owej firanki. I mam nadzieję, że za jej powłoką zobaczę go znowu. Naprawdę. Żywego. I że jego życie, z pozoru byle jakie, nijakie, pląsające w oparach nałogu i taniego tytoniu, że jego samotna egzystencja i uwłaczające warunki bytowania, które wszak wybrał sam, miały jednak jakiś sens i o nim właśnie opowiem mi po raz kolejny. Tym razem osobiście.
Jarosław Sawiak
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS