A A+ A++

Igor Sypniewski odwiedził kiedyś Ateny. Jechał autobusem. Rozpoznali go greccy kibice. Wzięli autografy. Poczuł dumę. Ale za chwilę stracił humor. Poszedł na mecz Panathinaikosu i w loży VIP zobaczył znacznie mniej utalentowanych i po stokroć mniej uwielbianych kolegów z dawnych boiskowych czasów. Z wypasionymi zegarkami na rękach wyglądali na dzianych i sytuowanych, a on borykał się z alkoholizmem, depresją, problemami zdrowotnymi i pustkami na koncie. Żal nad beznadzieją własnego losu siedział w nim do samego końca. W dniu śmierci miał zaledwie 47 lat. Pozostanie wspomnieniem. I przestrogą, której i tak nikt nie posłucha.

Artur Kościuk, jego druh z czasów dzieciństwa na Bałutach i okresu wspólnej gry w ŁKS-ie, mówił w „Sporcie zza krat”: – Igor, teraz to powinieneś mieć wykupioną lożę na ŁKS-ie, miliony na koncie i bawić się życiem. Tylko coś ewidentnie poszło nie tak…

Puenta opowieści o Zasypanym

Nie boję się rozmów o śmierci. Ale truchleję na samą myśl, że wparuję z buciorami w cudze życie. Że zadzwonię po wspomnienia o zmarłym i zdarzy się coś nieprzewidywanego. Ktoś się załamie, ktoś się popłacze, ktoś się zdenerwuje, ktoś się zaśmieje, zrobi się niezręcznie i cmentarnie, wyjdę na hienę i turystę po cudzym dramacie. Ale bywają głosy ważne. I na miejscu. Telefonuję więc do Żelisława Żyżyńskiego, współautora „Zasypanego”, szczerej i gorzkiej autobiografii Igora Sypniewskiego.

– Trudno powiedzieć, czy łączyła nas jakaś większa emocjonalna więź, przez ostatnie lata mieliśmy zaledwie sporadyczny kontakt. Wcześniej jednak przez kilka miesięcy intensywnie pracowaliśmy nad powstaniem „Zasypanego”. Dużo osób starało się pomóc Igorowi. Odzywali się koledzy z ŁKS-u. Starano się go zaangażować, włączyć w jakiś projekt, zająć mu czymś głowę. Ale on sam musiałby chcieć sobie pomóc, żeby to miało jakikolwiek większy sens.

A nie chciał?

Gdy jeszcze był ojciec, gdy jeszcze żyła mama, prościej było go kontrolować. Albo, inaczej, pomóc mu kontrolować samego siebie. Ale gdy stracił rodziców, wszystko się skomplikowało. Nikt nie dało rady wyrwać Igora z tego jego własnego piekła, do którego sam wpadł i z którego nie umiał się wydobyć. 

Ostatni raz widziałem go wiosną na stadionie ŁKS-u. Ucięliśmy sobie kilkuminutową pogawędkę. Byłem wstrząśnięty. Wyglądał bardzo źle. Jakby miał nie 45, a 75 czy 80 lat. Pytałem, co zamierza i co robi, nie prezentowało się to dobrze. Szedł drogą w jedną stronę. Pod koniec niewielu już nawet podejmowało próby ściągnięcia go z tej ścieżki, bo tkwiła w tym jakaś beznadzieja, wszystko kończyło się w ten sam sposób. 

Demony depresji i alkoholu towarzyszyły mu do końca życia?

Tak. Miał kolegę, z którym kiedyś razem wyszli z alkoholu. I ten kolega sobie z nałogiem poradził. Wrócił do normalnego życia. A Igorowi to się nigdy nie udało. Nawet, jak był na szczycie, ta depresja wiecznie gdzieś się czaiła. Młody organizm jeszcze radził sobie z alkoholem, ale później, już po wylewie, było coraz gorzej i gorzej ze zdrowiem Igora. 

Jak bardzo tragiczną postacią jest Igor Sypniewski? I ile tak naprawdę o nim wiemy, a ile sobie dopowiadamy za pomocą legend?

Wiemy wszystko. Przy „Zasypanym” bardzo pomagali nam ludzie z jego otoczenia i przeszłości, bo sam Igor wielu rzeczy nie pamiętał. Musieliśmy wykonać mnóstwo telefonów i przypominać mu konkretne opowieści, żeby skonstruować jego historię w spójną całość. Znamy go doskonale, naprawdę, dzięki książce, temu wszystkiemu poznaliśmy mechanizm, który sprawił, że Igor zamiast na szczycie znalazł się na dnie po czterdziestym roku życia. Piekielnie przykre, że tak to się potoczyło. Mógł być dzisiaj szczęśliwym i zdrowym człowiekiem, uznanym byłym piłkarzem, który ma przy sobie kochającą rodzinę, a od dwóch dekad, od podpisania rekordowego kontraktu z Wisłą Kraków, znajdował się na autostradzie w dół, która stawała się coraz bardziej pochyła, aż w końcu nadszedł ten tragiczny dzień…

„Ja prosty człowiek jestem”

Listopad 2007 roku. Igor Sypniewski staje przed sądem w rodzinnej Łodzi. Nieogolony i skuty kajdankami. Prymitywnie rozkojarzony i lekceważący powagę sytuacji. Żałosny, skompromitowany, wydany na ofiarę telewizyjnych kamer, godny pożałowania. Czekający na wyrok za znęcanie się nad matką i grożenie swojej partnerce. Sędzia upomina go, żeby nie zwracał się do niego per „pan”.

– No dobra, dobra, no tak. Jak to się mówi? Wie pan, ja prosty człowiek jestem. No chciałbym wyjść na wolność, ale widzę, że nie sprzyja mi tu pani prokuratur. Widzę, że jest troszeczkę taka, że tak powiem, nieekskluzywna – odpowiada Sypniewski z wdziękiem ulicznego cwaniaczka.

I człowieka, który pierwsze piwko szurnął, gdy miał dziewięć lat.

Nazbierało mu się. Już długo chlał na umór. Po wódzie dostawał szału. Nabzdryngolony wsiadał za kółko. Znieważał policjantów. Brał udział w bijatykach. Niszczył cudze i publiczne mienie. Terroryzował bliskich. Skazano go na półtoraroczną odsiadkę, w kiciu spędził w sumie czternaście miesięcy. Próbował trzymać się z „gitami”, ale nie potrafił nauczyć się grypserki, więc konfliktował się ze skokobrykami, młodą chuliganerią, żeby w końcu dostać od nich potężny łomot i trafić do „frajerów”. Sąd wymógł, żeby zaczął walczyć z chorobą alkoholową. Leczył się farmakologicznie, trafił do grupy Anonimowych Alkoholików, ale kiedy wychodził z ciupy, już czekał na niego kolega z piwkiem…

I pomyśleć, że ten sam Igor Sypniewski potrafił powiedzieć, że „Beckham to tak naprawdę jest słaby, ja jestem lepszy”, a następnie skręcić sławnego Anglika na boisku w meczu Ligi Mistrzów.

Krótki przelot

Czy Sypniewski mógł zostać wielkim piłkarzem? Miliony dolarów i szczere gratulacje dla gagatka, który z pełnym przekonaniem powie, że to właśnie przyszłość gwiazdy światowego futbolu była mu pisana.

Chlubił się, że najlepsze mecze grywał na kacu. Walił kilka browarów i ruszał na boiskowy slalom. Śmiał się z boya hotelowego, któremu wciskał bajerę o byciu lepszym od Beckhama, bo sam wiedział, jak bardzo absurdalnej sceny był bohaterem przed meczem Champions League w Manchesterze. Gość siedzi, sączy piwko, pali szluga, wygląda na mitomana, a zaraz zakłada koszulkę Panathinaikosu i jest najlepszy pośród tych wszystkich Royów Keane’ów, Paulów Scholesów, Garych Neville’ów i Davidów Beckhamów.

Nawet, kiedy rzygał po trzech przetruchtanych okrążeniach w Szwecji, zaraz potrafił zostać największą gwiazdą tamtejszego Halmstads BK i rozkochać w sobie legendarnego Jonasa Therna, który z pełną świadomością powagi sytuacji i wagi sądu mówił, że Sypniewski był najlepszym piłkarzem, z jakim kiedykolwiek pracował i jakiego kiedykolwiek widział. Porównywał go do słynnego Paula Gascoigne’a. I dużo było w tym zestawianiu upiorności związku losów…

Bo kariera Sypniewskiego składała się z krótkich przelotów. Jakby takich barowych zrywów, że pijesz i bawisz w towarzystwie, jest głośno, szumnie i zabawnie, ciało dopomaga, dusza gra, unosisz się metr nad ziemią, żeby zaraz wpaść w mrok przepicia i kaca.

I nie móc z tego mroku się wydostać.

Kibiców Panathinaikosu przepraszał po latach, że nie przyznał się do choroby alkoholowej. W Wiśle Kraków dostał olbrzymi kontrakt, żeby najpierw stać się obiektem żartów i kpin, a następnie zostać skreślonym przez szatnię. W Szwecji objawiła się depresja, problemy psychiczne, zatargi z prawem, trzeba było znów podlewać i tankować…

I zmierzać w stronę przepaści.

Bajki są smutne 

Ostatnie ponad dziesięć lat jego życia składało się z ciągłej walki o godność. Rozczarowania, że nie wyszło. Upokorzenia, że nie idzie. Złudnej nadziei, że może zacząć znów się kleić. Odstawienie żłopania. Naparzanka z depresją. Smalenie szlugów. Mieszkanie z rodzicami. Próba samobójcza. Lekki udar, nieodwracalne, lewostronne zmiany w mózgowiu. Odzywali się koledzy. Pomagało na chwilę. Odzywali się dziennikarze. Wyszedł „Zasypany”. Ale to tyle.

Jeszcze, kiedy żyli jego rodzice, którzy lubili mawiać, że tragiczny los ich syna mógł być związany z dorastaniem w trudnym środowisku, Jakub Olkiewicz napisał fenomenalny reportaż „Duma, depresja, alkohol. Historia Igora Sypniewskiego”:

„Blok jak każdy inny w tej okolicy. Blok jak mój. Otwiera Igor. Do rozmowy włącza się również jego matka, Ilona. Była przy nim we wszystkich momentach jego kariery. Na każdym zakręcie jego życia. Stefan Sypniewski, ojciec Igora, wywiad, który ukazał się w autobiografii jego syna kończy słowami: „Przyjaciele byli wówczas, gdy Igor miał pieniądze. Na koniec zostali mu już tylko Stefan Sypniewski i Ilona Sypniewska”. I faktycznie, ciężko sobie wyobrazić, gdzie mógłby dziś być Igor bez ich pomocy. Bez ich wsparcia, ale i bez ich nadzoru.

(…)

Optymistyczne, że najweselej zrobiło się na końcu. Gdy Igor i pani Ilona zaczęli wspominać Grecję, Kretę, Szwecję oraz dzieciństwo na Bałutach. Jak dostał pasem, jeden jedyny raz w życiu, za kradzież butelek po mleku. Jak Mykland przyniósł na trening Panathinaikosu piłkę Olympiakosu, jak wpadł do szatni w dwóch różnych skarpetkach. Jak w Szwecji niektórzy piłkarze przyjeżdżali do klubu na rolkach. No i wreszcie o naszej dzielnicy, o naszym osiedlu, które wcale nie jest depresyjne”.

Wstrząsająca jest też puenta: „Bałuciorze często upadają. Zawsze wstają. Wierzę, że z „Sypkiem” nie będzie inaczej”.

Było inaczej. Jest inaczej. Igor Sypniewski umarł. Czy to przestroga?

Niech odpowie on sam.

– Czy chciałbym przestrzec młodych? Oczywiście, ale… mnie też przestrzegano, tylko jakoś nie słuchałem.

Czytaj więcej o Igorze Sypniewskim:

Fot. Newspix

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułSystem SCADA – czym jest oraz kiedy może być przydatny?
Następny artykułNowoczesne magazyny. Polski rynek nadal w cenie