“Into The Dream” — impresja muzyczna mająca oddać ten ulotny, trudny — by nie powiedzieć: niemożliwy, do uchwycenia moment tuż przed zaśnięciem. Moment zasypiania: Jeszcze nie śpimy, a już nie ma nas w świecie jawy. Ulotna chwila, w której my sami, każdy człowiek, nasza jaźń, nasze ciało, jesteśmy jak ten temat — wyjątkowo… delikatni.
“Into The Dream” Pata Metheniego to taka miniatura wariacyjna, którą nagrał na wielu swoich, bardzo różnych, płytach. Nagrywał ją w różnych studiach, grał ją na wielu koncertach, podczas występów z najróżniejszymi artystami. Wszędzie i zawsze pasuje, wszędzie spełnia niezwykłą rolę. Dziś posłuży nam jako pretekst do pobieżnego omówienia trzech skrajnie różnych płyt Pata, a to omówienie ma oczywiście zachęcić Was do nabycia, bądź choć przesłuchania tych albumów.
Poznałem “Into The Dream” na płycie “Imaginary Day”, gdzie funkcjonuje jako magiczne intro do wspaniałego utworu “A Story Within The Story” — już po samych trzech tytułach jest nieźle, prawda? Niespełna trzy lata później Pat wydał koncertówkę “Trio — Live”, na której z kolei “Into The Dream” wprowadza nas do nieśmiertelnego evergreena “So May It Secretly Begin”. To samo, choć naturalnie nie takie samo, wprowadzenie, do zupełnie innego snu. Trzecia płyta, na której usłyszałem ten temat, to “Upojenie” z Anną Marią Jopkówną. Tam z kolei, moim zdaniem, funkcjonuje jako de facto introdukcja całego albumu.
Te trzy płyty różni wszystko i na ich przykładzie wiadomo, że Pata zaszufladkować się nie da. Różnią się wszystkim, a jednocześnie wszystkie operują na tym samym baku wyobraźni “mistrza muzycznego fantasy”. “Imaginary Day” to płyta jego głównego zespołu lat 80tych i 90tych Pat Metheny Group, “Trio — Live” to płyta z Billem Stewartem na bębnach i Larrym Grenadierem na basie, a “Upojenie” zostało nagrane z polskimi muzykami w szerokim składzie dobranym przez Anię Jopek i Marcina Kydryńskiego. Trzy kompletnie inne światy. Całkowicie różne historie. Inne opowieści. Pat to mistrz, zarówno tworzenia bardzo różnych muzycznych światów, jak i — może przede wszystkim — opowiadania pięknych i wciągających muzycznych historii. I te stworzone przez niego światy, i same opowieści, zostają z nami na długo. Te, którymi zajmiemy się dziś, zostały ze mną na zawsze już od pierwszego wysłuchania.
“Imaginary Day“ to płyta biała. Nie tylko dlatego, że biel dominuje na jej okładce. “Imaginary Day” to płyta śniegu w słoneczny dzień. To najjaśniejsza płyta Pata w całej jego dyskografii. Fetysz słuchania muzyki ze względu na aurę i porę roku doprowadziłem w swoim życiu do skrajności, ale im dłużej żyję na tym świecie, tym więcej, na szczęście, poznaję ludzi, którzy mają podobnie. “Imaginary Day” to płyta dzienna. Nie nadaje się za dobrze na wieczór, ani broń Boże nie jest nocna, i tak, jak wspomniałem, musi być to dzień śnieżny — musi być biało, mróz i piękne ostre zimowo–wyżowe słońce. Czy da się cieszyć tą płytą w inny czas, w inne dni? Oczywiście, że tak, ale szukamy prawdziwej pełni doskonałości — nie będziemy się ścigać Mercedesem W124 po krętych uliczkach wokół rynku Sieny, tylko wybierzemy się nim w długą podróż po szosach i autostradach, prawda?
Jeśli nigdy nie słyszałeś “Into The Dream”, albo nigdy nie słyszałeś tej miniatury na “Imaginary Day”, to koniecznie poczekaj na słoneczne zimowe przedpołudnie i włącz ją wtedy! Dźwięki zdają się szklić mroźnymi refleksami na zamarzniętym śniegu, alikwoty połyskują jak lodowe minizwierciadełka na białej połaci – pogłos niesie się, jak tylko zimą potrafi nieść się pogłos, kiedy wszystko jest cichsze, kiedy dźwięki wędrują zupełnie inaczej. I kiedy “Into The Dream” się kończy, a rozpoczyna się “A Story Within The Story” przenosisz się do prawdziwie magicznej krainy — jeśli stworzysz tej opowieści opisane powyżej warunki, nie ma możliwości, żeby nie wejść w tę opowieść Pata całym sobą, nie ma możliwości by oprzeć się, by nie dać mu się w nią wciągnąć — to jest na tej płycie szafa do Narni. Zaufajcie mi.
“Trio — Live“ to płyta jesiennego wieczoru. Może być to gwarny wrzesień, może być to wieczór po kolorowym dniu złotego polskiego października, może wciąż być też czas listopadowych spotkań. Jest to płyta zadymiona. Jesień, zwłaszcza jej początek, to czas spotkań, to czas knajp, to czas gwaru. Jesień to, od wieków, czas opowieści. Opowieści ludzkich, ludzkich historii, opowiadanych czasem pospiesznie, czasem rwanie. To czas rozmów. Jesień to też czas poznawania nowych ludzi, wymiany, interakcji, doświadczeń. I taka jest ta płyta.
Choć w pewien sposób jest właśnie wieczorna, klubowa — wszak to rasowa “jazzowa” koncertówka — jest przede wszystkim w swoim brzmieniu bardzo ciemna. Sam Pat operuje na niej w większości numerów bardzo ciemnym brzmieniem swojego Ibaneza, a dobrani do tego zespołu muzycy również słyną z dość ciemnych barw swojego instrumentarium i środków wyrazu.
Ponieważ to płyta w trio, to mniej tu jest czarowania, a więcej “jazzowego mięcha”, zatem trzeba poświęcić chwilę na to, jak Pat osiąga na niej swoje cele. Robi to dzięki muzykom sensu stricto. Larry Grenadier, wówczas dopiero wschodząca gwiazda jazzowych scen, wypłynął jako basista Brada Mehldaua — pianisty, który od basisty potrzebuje tylko i aż jednego: podstawy koloraturowej. Na nic innego ten muzyczny dominator (© Drezyna) nie zostawia muzykom miejsca. Larry to basista podstaw — nie gra w ogóle jazzowych walkingów, poza solówkami raczej zostaje zawsze w dolnym rejestrze, a brzmienie jego instrumentu ma wyjątkowo płaski zakres częstotliwości — nazwałbym je wręcz tępym. Bill Stewart za to jest perkusistą, który gra bardzo straight ahead, na dość skromnym zestawie, z niewielką liczba talerzy, które do tego mają ultra krótki dźwięk. Słynnego piaseczku, który dla wielu bębniarzy jest celem życiowym, w jego grze po prostu nie ma!
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS