A A+ A++

Wiele osób zastanawiało się, czy Serena Williams da radę przejść choćby jedną rundę singlowych rozgrywek w swoim być może ostatnim turnieju wielkoszlemowym w karierze. Gdy zdołała, wydawało się, że w kolejnej odpadnie na pewno. Bo po drugiej stronie siatki stanęła Anett Kontaveit, druga zawodniczka rankingu WTA. Tymczasem Serena zagrała doskonały mecz. I w trzech setach ograła Estonkę. Nagle – zdaniem ekspertów – stała się jedną z faworytek do końcowego triumfu w turnieju. Czy więc Williams skończy karierę tak, jak zrobił to Pete Sampras przed dwudziestu laty?

Pożegnanie

Niespełna miesiąc temu w magazynie „Vogue” ukazał się długi tekst sygnowany nazwiskiem Sereny Williams. Amerykanka opowiadała w nim o tym, że szykuje się na pożegnanie z tenisem, w którego grała przez ponad dwie dekady na zawodowych kortach. A przez niemal czterdzieści lat od chwili, gdy po raz pierwszy chwyciła za rakietę i wraz z siostrami odbijała piłki rzucane im przez ojca, na jednym z kortów blisko ich rodzinnego domu.

Teraz za jej decyzją o tym, że rakietę trzeba odwiesić, też stoi rodzina, którą Serena chce powiększyć.

Dziś rano moja córka, Olympia, która kończy w tym miesiącu pięć lat […] jechała za mną samochodem i używała edukacyjnej aplikacji na moim telefonie. Głos z aplikacji zapytał ją „Kim chcesz być, gdy dorośniesz?”. Nie wiedziała, że jej słucham, ale usłyszałam odpowiedź, którą wyszeptała do telefonu: „Chciałabym być dużą siostrą”. Mówi o tym często – pisała Williams.

Amerykanka nie ukrywała – zegar biologiczny tyka. Ma 41 lat, jeśli chce kolejnego dziecka, po prostu nie ma na to zbyt wiele czasu. I choć, jak sama wspomniała w tekście, nigdy nie chciała wybierać między rodziną a tenisem, możliwe, że ten moment właśnie nadszedł. Gdy jednak myśli o końcu kariery, czuje tylko smutek.

Nigdy nie lubiłam słowa „emerytura”. […] Może najlepsze słowo, by opisać to, co chcę zrobić to „ewolucja”. Chcę wam powiedzieć, że ewoluuję odchodząc od tenisa, żeby zająć się innymi rzeczami, które są dla mnie istotne. Mam swoją firmę i rodzinę. Chcę, żeby ta rodzina rosła. […] Jednak odejście od tenisa to dla mnie temat tabu. Nie poruszam go z moim mężem, mamą czy tatą. Jakby to nie była prawda, dopóki nie powiem tego głośno. Gdy temat się pojawia, zaczynam płakać. Rozmawiam o tym tylko z moim terapeutą! – pisała.

A jednak cały tekst koncentrował się właśnie na tym – że koniec czai się tuż za rogiem. I choć Serena sama nie podała daty, większość spodziewa się, że nastąpi to po US Open. Stąd w Nowym Jorku czekają na nią tłumy fanów. Stąd materiały wideo prezentujące jej karierę od początku i mnóstwo innych niespodzianek. Stąd gwiazdy filmu, muzyki czy sportu na jej meczach. Widać, że sama Williams też się tym wszystkim cieszy, choć pisała przecież:

Nie szukam jakiegoś ceremoniału, finalnego momentu na korcie. Jestem beznadziejna w pożegnaniach, najgorsza na świecie. Wiedzcie jednak, że jestem wam [fanom] wszystkim wdzięczna tak bardzo, że nie potrafię tego wyrazić słowami. Zaprowadziliście mnie do wielu zwycięstw i trofeów. Będę tęsknić za tą wersją mnie, za dziewczyną, która grała w tenisa. I będę tęsknić za wami.

I choć finalnego momentu nie szuka, to może on… znajdzie ją? Po jej meczu drugiej rundy US Open zaczęto się bowiem zastanawiać, czy nie odejdzie w takim stylu, jak zrobił to Pete Sampras dwadzieścia lat wcześniej.

Przy rodaku Sereny na moment się więc zatrzymajmy.

Jak to zrobił Pete Sampras

Do czasów Wielkiej Trójki to on był największym w historii. Z czternastoma tytułami wielkoszlemowymi wyrastał ponad każdego innego singlistę w dziejach. Może poza kortem nie wydawał się tak ekscytujący jak inni, może nie miał wyróżniającego się charakteru i nie był ekstrawertykiem, ale gdy chodziło o grę w tenisa, po prostu nikt nie mógł się z nim równać. Serwis, doskonały forehand, gra przy siatce i słynne do dziś smecze, wbijane w kort z niesamowitego wręcz wyskoku. To wszystko sprawiało, że Pete Sampras był podziwiany na całym świecie.

I że był wyjątkowy. Do samego końca kariery.

Rządził przede wszystkim w latach 90. Dwanaście ze swoich tytułów zdobył właśnie wtedy. Swój złoty okres zamknął Wimbledonem – gdzie zawsze radził sobie najlepiej – który wygrał w 2000 roku. Na koniec starego tysiąclecia został rekordzistą pod względem zdobytych tytułów wielkoszlemowych. Wtedy miał ich trzynaście. Na karku za to niespełna 29 lat. Niewiele? Niby tak, ale już od jakiegoś czasu męczyły go kontuzje, a „okres sportowej przydatności” był wtedy krótszy niż obecnie.

Po tamtym Wimbledonie Sampras nie potrafił potwierdzić, że wciąż jest wielki. Przez kolejne dwa lata nie wygrał turnieju. W Londynie, gdy bronił tytułu, ograł go pewien niespełna dwudziestoletni gość, o którym mówiono, że może stać się wielkim tenisistą. Zwał się Roger Federer, grał w wielu aspektach podobnie do Pete’a i już wówczas uznano, że oto nastąpiła symboliczna zmiana warty.

Ale Sampras grał dalej. I przegrywał. Od Wimbledonu 2000 uległ rywalom w sześciu kolejnych finałach. Dwa razy na US Open, a po razie w Indian Wells, Los Angeles, Long Island i Houston. Wydawało się, że na wysokim poziomie potrafi grać już tylko u siebie, w Stanach. Ale nie na tyle wysokim, by sięgać po puchary za wygrane imprezy. A to była rzadkość, bo Pete słynął z tego, że finały w większości wygrywa (po Wimbledonie 2000 miał w nich fantastyczny bilans 63-18).

W dodatku na trawiastych kortach w Wielkiej Brytanii w 2002 roku ograł go George Blast, szczęśliwy przegrany z kwalifikacji. Amerykanin mówił potem, że był to najgorszy moment w jego karierze. Powoli godzono się więc z myślą, że Sampras za moment odejdzie na emeryturę. I tak faktycznie się stało. Ale był to koniec wyjątkowy.

Na US Open Pete, rozstawiony z „17” spokojnie przeszedł przez dwie pierwsze rundy, pokonując słabszych rywali. W trzeciej trafił na Grega Rusedskiego, finalistę tego turnieju z 1997 roku. Wygrał, w pięciu setach, a rundę później pokazał, że jest dobrze przygotowany fizycznie, gdy trudy meczu z Rusedskim nie wpłynęły na jego pojedynek z turniejową „3”, Tommym Haasem. Niemca ograł w czterech setach.

I tylko się rozpędzał. Andy’ego Roddicka – który US Open wygrał rok później – w ćwierćfinale odprawił do domu po trzech partiach. Podobnie Sjenga Schalkena, Holendra, który niespodziewanie doszedł do półfinału. A w meczu o tytuł Pete zmierzył się ze swoim największym rywalem. Andre Agassi był w stanie urwać mu seta. Niczego więcej jednak nie osiągnął. Sampras ograł go po raz 20 w karierze. I równocześnie ostatni.

Muszę to wszystko przemyśleć w kolejnych kilku miesiącach. Zobaczyć, w jakim miejscu się znajduję. Pokonać rywala takiego jak Andre, to może być dobra historia , odpowiedni moment na powiedzenie „stop”. Ale wciąż chcę rywalizować, wiecie? Nadal kocham tę grę – mówił wówczas na konferencji prasowej, już po swoim sensacyjnym triumfie.

Na zawodowe korty nie wyszedł po tym przez niemal rok. A w dniu rozpoczęcia US Open 2003 przekazał ostateczną decyzję: finał z 2002 roku był jego ostatnim spotkaniem w karierze. Skończył na szczycie. Czy w podobny sposób na emeryturę odejść może Serena Williams?

Ostatni(?) taniec trwa

Bill Clinton, Matt Damon, Hugh Jackman, Naomi Osaka, Queen Latifah, Zendaya, Billie Jean King, Mike Tyson i wielu innych. Wszyscy przyszli na kort Arthura Ashe’a – największy stadion ze wszystkich, na których rozgrywa się US Open – gdy Serena Williams grała swój mecz I rundy z Danką Kovinic. Przyszli, bo nie byli pewni, czy nie będzie to przypadkiem ostatnie singlowe spotkanie w karierze Amerykanki.

Nie było. Serena wygrała w dwóch setach.

To zaskoczyło. Wcześniej Williams była cieniem samej siebie. Na Wimbledonie przegrała ze 115. w rankingu Harmony Tan. W Toronto łatwo ograła ją Belinda Bencic. W Cincinnati to samo zrobiła Emma Raducanu, w jednym z setów nie oddając Serenie nawet gema. A to w całej karierze Amerykanki zdarzało się bardzo rzadko. Dlatego jej wygrana z Danką Kovinic była powszechnie świętowana. Każdy wiedział, że reprezentantka Czarnogóry – numer 80. w rankingu WTA – w normalnych okolicznościach nie miałaby nic do powiedzenia w meczu z Sereną.

Ale też każdy obawiał się, że tym razem Serena nie poradzi sobie nawet z taką rywalką. A jednak jej się udało. Wygrała 6:3, 6:3, choć wcale nie prezentowała się przesadnie dobrze. Ale na Kovinic wystarczyło. – Kocham tu być. Im więcej turniejów gram, tym bardziej czuję, jakbym nadal mogła tu należeć – powiedziała Amerynka po tamtym meczu, niejako potwierdzając to, co pisała w „Vogue”; że z jednej strony jest bliska pożegnania, a z drugiej bardzo tego nie chce.

Jak bardzo – było widać w meczu drugiej rundy, przeciwko Anett Kontaveit, zawodniczce numer „2” na świecie. I tak, jasne, że Estonce nie pomogły presja i zachowanie nowojorskiej publiki. Mówiła o tym na konferencji, zresztą ze łzami w oczach. Ale jednak trzeba tu napisać jasno: chyba nikt nie spodziewał się, że Williams ten mecz wygra. Zwłaszcza na dystansie trzech setów. To właśnie, zdaniem wielu, miało być jej finalne spotkanie. Jej pożegnanie.

(Oczywiście o ile sama nie zdecydowałaby, że jednak spróbuje grać nadal)

Pożegnania nie było. Była za to radość i Sereny, i kilkunastu tysięcy kibiców, słyszalna pewnie daleko poza kort Arthura Ashe’a. Przede wszystkim jednak – było zdumienie. Wywołane poziomem gry Amerykanki. Ta bowiem – choć widać było momentami pewne braki w poruszaniu się po korcie – zagrała tak, jakby na ten jeden mecz sięgnęła po zapas sił sprzed kilku lat. Sprzed ciąży, sprzed komplikacji po porodzie, sprzed Covidu, sprzed czterdziestych urodzin.

Jej serwis znów siał postrach. Forehand był niszczycielski, backhandem zamykała wymiany. Technicznie raz jeszcze pokazywała, że potrafi niemalże wszystko. Return zdawał się nie dawać Kontaveit czasu na wylądowanie po naskoku do serwisu. W defensywie wyciągała momentami nawet najlepiej zagrane przez rywalkę piłki. Serena jeszcze ten jeden raz była po prostu sobą.

Stawiam czoła wyzwaniu. Nie mam nic do stracenia. Od kiedy wygrałam US Open w 1999 roku [jej pierwszy tytuł wielkoszlemowy – przyp. red.] czułam, jakbym na plecach miała wymalowany wielki czerwony krzyżyk. Tutaj jest inaczej. Mam wrażenie, że już wygrałam. Tak się czuję mentalnie – mówiła Williams.

I choć w międzyczasie przegrała w meczu debla – w którym grała razem z Venus – to w singlu będzie walczyć. A gdy Serena Williams walczy, to w teorii wszystko jest możliwe.

Czy ona może to wygrać?

To pytanie wciąż może zdawać się naiwne, ale wcale takie nie jest. Powody są dwa. Po pierwsze, nigdy nie można lekceważyć Sereny Williams. W swojej karierze kilkukrotnie wracała już w sytuacjach, gdy wydawało się, że jej się to nie uda. I choć jest już po czterdziestce, przed Wimbledonem nie grała przez rok, a potem odnosiła porażkę za porażką… to i tak wielu w nią wierzy. Zwłaszcza po pokonaniu Kontaveit.

Powód numer dwa? Cóż, WTA. Nie ukrywajmy, że poziom czołówki u kobiet nie jest aktualnie najwyższy. Już zresztą wykruszyło się aż pięć zawodniczek z czołowej „10”. Serena dziś w nocy (ok. 1) zagra z 46. w rankingu światowym Alją Tomljanović. Jeśli ją pokona, trafi na kogoś z pary Ludmiła Samsonowa/Aleksandra Krunic. Odpowiednio: 35. lub 96. na świecie. Żadna z nich nie jest tenisistką, która dla Williams stanowiłaby barierę nie do przejścia.

I gdyby pokonała i tę przeszkodę, to już byłaby w ćwierćfinale. Tam teoretycznie trafiłaby na Ons Jabeur. I tu pojawiają się wątpliwości. Bo Tunezyjka, owszem, z mocną grą rywalek miewa problemy, ale sama potrafi uderzyć, a przy tym doskonale wykorzystuje słabości innych tenisistek. Jej arsenał zagrań jest niezwykle szeroki, potrafi dostosować swój styl gry do tego, czemu rywalka nie będzie potrafiła się oprzeć – w przypadku Sereny zapewne będzie to jak najwięcej mieszania zagraniami, rozrzucania Amerykanki po korcie.

Ale może się okazać, że i ona nie da rady. A wtedy zrobi się ciekawie.

CZYTAJ TEŻ: SERENA WILLIAMS. PIĘĆ WIELKICH MOMENTÓW Z KARIERY AMERYKANKI

Dalej? Na razie tam nie zaglądajmy. Nie ma po co, bo dalej w pełni nie wiemy, czego się po Williams spodziewać. Dzisiejszy mecz będzie w tej kwestii bardzo istotny. Bo rywalka jest może i nie z najwyższej półki, ale potrafi być groźna, a Serena musi potwierdzić, że na takim poziomie jak z Kontaveit jest w stanie grać regularnie. Wtedy będzie można się zastanawiać, czy osiągnie jedyną pozostałą jej rzecz do zrobienia. Jaką?

Są ludzie, którzy mówią, że nie jestem GOAT [The Greatest of All Time – przyp. red.], ponieważ nie pobiłam rekordu Margaret Court, obejmującego 24 tytuły wielkoszlemowe, które zdobyła przed „erą open”, która rozpoczęła się w 1968 roku. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie chcę tego rekordu. Oczywiście, że chcę. Ale z dnia na dzień naprawdę o nim nie myślę. Myślę o nim dopiero, kiedy gram w finale wielkiego szlema. Może wręcz za dużo o nim myślałam i to nie pomogło – pisała na łamach „Vogue”.

Gdyby wygrała w Nowym Jorku, pewnie nikt nie mógłby już zaprzeczyć, że to Serena jest największa. I co wtedy?

Trudno powiedzieć. Z jednej strony na pewno kusiłoby ją, by grać dalej. Powalczyć o jeszcze jeden tytuł, nie tylko zrównać się, ale i pobić Margaret Court. Może jednak okazać się, że jeden turniej, owszem, Williams była w stanie zagrać na najwyższym poziomie. Ale potem wróci do przeciętniactwa, które prezentowała przed nim. Czy warto ryzykować, czy raczej wybrać rodzinę – nawet jeśli pisała, że nie chce być zmuszona do podjęcia takiej decyzji?

To będzie coś, co zapewne spędzi jej sen z powiek. Decyzja, jaką podejmie, z pewnością okaże się bardzo trudna niezależnie od tego, co w US Open osiągnie. Ale już samo to, że mimo wszystko udało jej się wdrapać na listę faworytek do triumfu, pokazuje, jak wielką tenisistką jest.

Długo nie będzie większej.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj także: 

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułUM Łódź: Łódzcy żużlowcy w drodze po finał! Rewanż Cellfast Wilki Krosno – Orzeł Łódź
Następny artykułGuardiola przekręcił nazwisko polskiego piłkarza. Zabrzmiało, jakby był Belgiem [WIDEO]