Nowym przygodom Goku i spółki (z akcentem na to drugie) dostawało się już przed premierą. Że Dragon Ball Super: Super Hero to odgrzewane kotlety, że nowe dziwne przemiany, że kreska nie taka, jak trzeba….
Najnowsze pełnometrażowe anime, Dragon Ball Super: Super Hero, pokazało, że da się zrobić dobry Toriyamowy film nawet bez Goku i Vegety, nawet za pomocą innej techniki animacji i nawet mimo braku kropli krwi. Dobra, to ostatnie trochę uwiera i zakłóca ciągłość niezwykle brutalnej przecież serii. Produkcja japońskiego studia Toei ma też kilka innych wad, ale jednocześnie udaje jej się zachować to, co najważniejsze – dragonballowego ducha przełamywania kolejnych barier. Ja bawiłem się w kinie świetnie!
Niektórzy z krytyków wróżyli Dragon Ball Super: Super Hero spektakularną boxoffice’ową klęskę, na początku na rynku japońskim, a potem światowym. Okazało się, że wcale nie jest tak źle. Bo po ledwie weekendzie wyświetlania (wcześniejsze seanse miały status prapremiery i nawet w Japonii nie odbyło się ich nazbyt wiele), na koncie nowej pełnometrażówki Toriyamy i Toei było już prawie 50 milionów dolarów. Oczywiście wynik ten trudno porównywać z hitami Marvela czy DC, ale też budżet jest w tym przypadku znacznie mniejszy.
Nie taki Piccolo straszny, jak go malują (albo malowali)
Nameczanin znajduje się w centrum wydarzeń od samego początku. Choć być może nie jest najsilniejszym bohaterem w tej „kinówce”, udaje mu się pierwszy raz naprawdę transformować (na upartego można by nawet powiedzieć, że i drugi!). A przy okazji jego stoicka postawa stała się przyczynkiem do całkiem śmiesznych żartów, nieprzypominających gagów z głupotą Goku czy dziaderskością Genialnego Żółwia. Tak, chyba pierwszy raz w życiu poczułem się przez bohaterów Dragon Balla nie tylko zmotywowany, nie tylko wzruszony, ale też rozbawiony. Oczywiście nie znaczy to od razu, że film rozśmieszy również Was – to po prostu coś zupełnie innego niż w anime. Do mnie trafiło.
A o co w ogóle chodzi w filmie? Główną osią scenariusza anime jest powrót Armii Czerwonej Wstęgi znanej z pierwszej serii Dragon Balla, kiedy to Goku kompletnie zniszczył przestępczą organizację. Powróciła ona w Dragon Ball Z, kiedy jeden z ostatnich pozostających przy życiu członków RR (Red Ribbon), doktor Gero, zagroził bezpieczeństwu planety, tworząc cyborgi i androidy. Te ostatnie pozbawiły go życia. Ostatnie dzieło geniusza, Cell, dopiero wówczas dojrzewało, by jakiś czas później zmierzyć się w bitwie o Ziemię z nastoletnim Gohanem.
Armia Czerwonej Wstęgi powraca po latach nieobecności. I wciąż jest groźna!
W Dragon Ball Super: Super Hero okazuje się, że Armia Czerwonej Wstęgi wciąż istnieje. Mało tego, tworzy własnych superbohaterów i korzysta z usług potomka bohaterów dobrze znanych fanom uniwersum. Jako że po trochę bardziej statycznym początku wszystko dzieje się w okamgnieniu, nie udaje się zebrać do walki całej Drużyny Z. Kilkoro z nich dołącza jednak do bitwy w jej trakcie, mierząc się z Gammą 1 i Gammą 2 – androidami, którym stosujący techniki manipulacji nowy głównodowodzący wmówił, że są superbohaterami, zaś Gohan, Piccolo i spółka – złoczyńcami. Więcej nie mogę napisać, by nie spoilerować, ale… jeżeli obawiacie się, że Gohan znów zacznie przebierać się w niby-superbohaterskie fatałaszki Great Saiyamana i rzucać drętwymi żartami, możecie odetchnąć z ulgą! I całe szczęście, bo zupełnie nie pasowałoby to do klimatu filmu.
Goku, Vegeta wraz z Beerusem i Whisem (bogiem zniszczenia i jego aniołem) tym razem musieli się zadowolić drugim planem. Choć jako widz poczułem się tym faktem lekko rozczarowany, zdaję sobie sprawę, że nie dałoby się zrobić spójnego kilkudziesięciominutowego filmu i dać choć kilka chwil każdemu z ważnych dla fanów członków drużyny Z. Po Turnieju Mocy z anime w uniwersum zrobiło się naprawdę ciasno. Goku, Vegeta i Freeza zdają się utrzymywać podobny poziom, zamieniając się co jakiś czas kolejnością. Ale poza nimi jest przecież jeszcze Buu, C-17 i C-18, Piccolo, Gohan, Trunks, Goten. Nie można zapominać też o Tienie i Kuririnie.
Być może za jakiś czas któremuś ze śmiertelników uda się zbliżyć do poziomu Beerusa i Whisa. A przecież to tylko jeden wszechświat! Cabba, Kale, Caulifla (Saiyanie z Szóstego Wszechświata), Toppo i oczywiście Jiren (ostateczny przeciwnik drużyny Z w turnieju) również mogą jeszcze namieszać. Niezwykły talent wykazuje Pan, być może Toriyama w tej wersji obdarzy mocą też Brę (nowo narodzoną córkę Bulmy i Vegety, w Dragon Ball GT nietrenującą), gdzieś tam rośnie już Uub – dobra reinkarnacja złego Buu. Ach, jeszcze przecież Broly, któremu bez przygotowania udało się stawić czoła Goku i Vegecie.
Oficjalnie mówi się o tym, że głównym bohaterem filmu jest Gohan, osiągający nową formę – Beast. Pod względem estetycznym wydaje się ona wyglądać dość odtwórczo, ale o gustach się nie dyskutuje. Zresztą w Dragon Ball Z Toriyama nie popisał się kreatywnością, tworząc projekt Super Saiyanina drugiego poziomu. Gdyby trzeci zadebiutował dziś, zapewne także stałby się tematem nieskończonej ilości memów, tak jak po premierze Dragon Ball Super: Super Hero Beast Gohana. W każdym razie twórcy zaznaczają, że syn Goku i Piccolo (moim zdaniem prawdziwy główny bohater) nie odstają już poziomem mocy od Goku, Vegety czy Freezy. A jeżeli nawet tak, to minimalnie.
Najsilniejszy jest Vegeta czy Goku? A może Freeza?
Wątek Goku i Vegety, choć ukazany ledwie na parę chwil, również zasługuje na uznanie. Saiyanie trenują, zaskakują przełamywaniem własnych limitów i walczą do upadłego, nawet bez transformacji. Widzowie, którzy zaczekają do sceny po napisach, dowiedzą się nawet, komu z saiyańskich wojowników (bo przecież Goku i Vegeta nie są jedyni) udało się w tej wewnętrznej rywalizacji zwyciężyć.
Do gustu bardzo przypadło mi też poświęcenie paru chwil Pan – córce Gohana i Videl, a wnuczce Goku, Chi-Chi, Mr. Satana i jego niepokazanej w anime partnerki. Dziewczynka okazuje się nie tylko nad wyraz silna, ale i inteligentna. Podobno dysponuje nawet potencjałem bojowym większym niż Gohan, gdy był w tym samym wieku (pogląd taki wyraża jeden z głównych bohaterów Super Hero). I nawet jeśli dziewczynce nie uda się przebić do wszechświatowej czołówki albo też szybko podzieli los pokazywanych coraz rzadziej Goten i Trunksa, trudno nie wyrazić uznania dla przyszłościowo myślących twórców anime – przygotowując markę pod kątem funkcjonowania w uniwersum tak młodych bohaterów, Toei pokazuje, że ma pomysł na franczyzę, nawet jeśli jest on zupełnie inny niż to, co sprawdza się na przykład w MCU.
Dragon Ball fanserwisem stoi
Tym bardziej że dosłownie co drugie zdanie, sposób przedstawiania transformacji, nawet pojawiające się na sekundę lub dwie obrazki (w ten sposób „ukanoniczniono” Android 21) pełnią funkcję uniwersalnego easter egga. Uniwersalnego, bo choć ci, którzy od małego próbowali wypuścić Kamehamehę i urywali się z lekcji, by zobaczyć na własne oczy ostateczne rozstrzygnięcie Tenkaichi Budokai, będą od razu wiedzieć, o co chodzi, to również ci, którzy przygodę z Dragon Ballem dopiero zaczynają, domyślą się, jakich informacji poszukać, by lepiej orientować się w uniwersum. A tym, którzy w ogóle się tym nie interesują, Super Hero może spodobać się jako samodzielne pełnometrażowe anime.
Na uwagę zasługują również wszyscy bohaterowie, którzy zostali stworzeni specjalnie z myślą o filmie. Każdy z nich (może z jednym wyjątkiem) dysponuje własnym, nieprzerysowanym szkicem charakterologiczym. I, jak to zazwyczaj u Toriyamy, ci źli czasem stają się dobrzy, ale ci dobrzy nie wrócą już do siania terroru i nienawiści. Schemat prosty jak budowa cepa, ale od dobrych trzech dekad się sprawdza.
Goku w 3D? Dlaczego nie!
Wielu fanów serii obawiało się, że klimat filmu zabije zupełnie inny sposób animacji; komputerowe 3D zamiast tradycyjnej dwuwymiarowej kreski znanej ze wszystkich dotychczasowych seriali i produkcji pełnometrażowych. I faktycznie, wygląda to inaczej. Mnie przestało przeszkadzać po kilku minutach seansu, ale jeżeli oczekujecie animacji rodem z Dragon Ball Z, możecie się srodze rozczarować. Niemniej samemu wykonaniu projektu trudno cokolwiek zarzucić. Styl jest spójny, wyrazisty, bohaterów da się bez najmniejszego trudu rozpoznać, a w międzyczasie przyjemności z oglądania nie zakłócają bohomazy – robione na szybko nieestetyczne wypełniacze metrażu, znane chociażby z piątego odcinka Dragon Ball Super (albo turnieju Cella z Dragon Ball Z).
Choć zawsze zwracam dużą uwagę na oprawę muzyczną, tym razem nie jestem w stanie zanucić niczego z filmu ani nawet przypomnieć sobie stylu motywu przewodniego czy endingu. Oprawa dźwiękowa po prostu jest, zupełnie nie przeszkadza w seansie, ale też jak na razie raczej nie ma szans na stanie się drugim openingiem z Dragon Ball GT.
Choć, jak pewnie zdążyliście się przekonać po tych kilku akapitach, film oglądałem z dużą przyjemnością, z jeszcze większą czytam mangę. Do tej pory powstały już dwie wielkie sagi z naprawdę badassowymi przeciwnikami i mnóstwem nowych technik. A gdyby było mało, pojawiło się kilka nieco zapomnianych postaci, a jednocześnie twórcy, Toyotaro, udało się zgłębić chronologię uniwersum. Kilka dziur logicznych może by się tu znalazło, ale twisty fabularne nadrabiają je z nawiązką! KONIECZNIE musicie przeczytać ostatni rozdział mangi (a skoro ostatni, to wszystkie poprzednie też!). Co tam się dzieje…! Być może nie wszyscy z Was pokochają takie Dragon Ball Super. Ale gwarantuję, że takiego rozstrzygnięcia spodziewać się nie będziecie!
Jak urywać kończyny, żeby przypadkiem nie pokazać kropelki krwi
Największą wadą filmu jest chyba brak brutalności, do której przyzwyczaiły nas walki z Dragon Ball Z. Bohater może więc na przykład stracić rękę, ale tylko tak, by nie było dobrze widać rany i nie pojawiła się ani kropla krwi. Umierać również można, ale tylko w blasku eksplozji albo tak szybko, by śmierć nie zdążyła przygnębić widzów. Abstrahując już zupełnie od tego, że w Dragon Ballu dzięki tytułowym Kryształowym Kulom umrzeć się nie da. Przynajmniej dopóty, dopóki przy życiu pozostanie ktoś chcący nas ożywić.
Trudno też nie oprzeć się wrażeniu, że film jest „duży”. Jasne, też chciałbym, by pojawiła się w nim jeszcze taka a taka postać, najlepiej używająca takiej a takiej techniki, ale nie da się ukryć, że ostatecznie w Dragon Ball Super: Super Hero ma swoje kilka minut naprawdę wielu bohaterów, sprawnie wpasowujących się w klimat serii. Zastanawiam się nad tym, jak może to wyglądać z perspektywy kogoś, kto w ogóle nie „siedzi” w uniwersum.
Dragon Ball Cinematic Universe nie będzie (przynajmniej na razie)
Gdyby Toriyama i Toei zdecydowali się na taktykę rodem z MCU, zapewne powstałoby kilka równoległych chronologicznie seriali i filmów. Jeden o mieszkańcach szóstego świata, drugi o ludzkich bohaterach walczących pod nieobecność Saiyan z mniejszymi zagrożeniami, trzeci o rodzinie Gohana, czwarty o pustynnym bohaterze, Yamchy, do tego „kinówka” o bogach zniszczenia, najmłodszych bohaterach serii i wreszcie o armii Freezy. Oczywiście, puszczam teraz wodze fantazji – w rzeczywistości producenci mogliby chcieć postawić na zupełnie innych bohaterów. Grunt jednak, że wciąż uniwersum Dragon Balla jest stosunkowo niewielkie. Jasne, są gry, manga i serial-reklama, ale to wciąż mało. Potencjał tkwiący w tak wyrazistym uniwersum wydaje się o niebo większy!
A co to ma wspólnego z Dragon Ball Super: Super Hero? Ano, przede wszystkim chodzi o sposób prowadzenia głównej linii fabularnej. Choć Goku, Vegeta, Beerus i Whis zostali odstawieni na drugi plan, a wielu z wymienionych przeze mnie bohaterów w ogóle się nie pojawiło, zważywszy na stosunkowo krótki metraż produkcji, film starał się pokazać naprawdę wiele. Kolejni pomagający w walce wojownicy nie będą może zaskoczeniem dla starych wyjadaczy anime, ale przyczynić się do szerokiego uśmiechu już zdecydowanie mogą.
Ten przyjemny moment, kiedy uświadamiasz sobie, że dla niektórych życie w anime zaczyna się po osiemdziesiątce
Nie żeby Toei oszczędzało na swoich seiyu (czyli aktorach głosowych). Tempa nie zwalnia Masaka Nozawa, podkładająca od samego początku głos Goku, Gohanowi, Gotenowi, Blackowi i Bardockowi. Artystka, która w październiku będzie obchodzić swoje 86. urodziny, wciąż z taką samą energią jak 30 lat temu odtwarza wszystkie „kakakaka”, „aaaaaaaaaaarr”, „ee eee” i oczywiście „Kamehamehę”.
W filmie ta ostatnia po raz pierwszy od dawna nie przyniosła choćby najmniejszego zwrotu akcji. Znanych technik jednak nie zabrakło. Podobnie jak bohaterów. Całości trudno jednak odmówić powiewu świeżości. Dragon Ball Super: Super Hero dostał piekielne zadanie – dogodzić wiecznie narzekających fanom i jednocześnie przyciągnąć do kin nowe pokolenie. To, co osoby niemające nic wspólnego z franczyzą odbiorą jako ledwie jedną z setek informacji wplecionych w fabułę, wyjadacze uznają za całkiem sprawnie umiejscowionego w czasie i akcji easter egga. Jak na przykład tego, który dotyczy przeszłej boskości Piccolo.
W Japonii seiyu są traktowani jak u nas najlepsi aktorzy teatralni. Wielu z nich odtwarza swoje kultowe role przez kilkadziesiąt lat i nierzadko – do śmierci. Dzięki regularnym ćwiczeniom głosu i dbaniu o kondycję trudno rozpoznać zmiany, które – jak podpowiada nam europejska logika – powinny zajść w ich głosie. Tak się jednak nie dzieje. A nawet jeśli, to w naprawdę w minimalnym stopniu. Nierzadko role dzieci przypadają nawet 50-latkom i odwrotnie – role kilkusetletnich mistrzów dwudziestokilkulatkom. Dobry seiyu to taki, który potrafi w dowolnym miejscu i czasie naśladować dowolne ze swoich ekranowych wcieleń. W Japonii niewiele z nich decyduje się na przejście na emeryturę. Będziecie zdziwieni, jeżeli wyszukacie w Wiki metryki aktorów głosowych ze swoich ulubionych anime – siedemdziesiątka to wśród nich wiek średni, osiemdziesiątka nikogo nie dziwi, a zdarzają się i seiyu dziewięćdziesięcioletni. Ze stałej ekipy Dragon Balla zmarła ostatnio osoba odpowiedzialna za dźwięki wydawane przez Bulmę. Dla pozostałych seiyu niezwykle ważne było należyte uhonorowanie jej odejścia, a potem przywitanie w ekipie nowej osoby. Zmarłą nagle Hiromi Tsura zastąpiła wówczas Aya Hisikawa.
Co za dużo to… w sam raz?
Czy pełnometrażówka Toei może się wydać zbyt przepełniona? Jako że sam nie przestałem śledzić przygód Goku i spółki od czasów wczesnego dzieciństwa, lepiej zdam się w tym wypadku na opinię innych. Jeżeli uniwersum Dragon Balla nigdy Was nie zajarało, a jakimś cudem znaleźliście się na sali kinowej na Super Hero, koniecznie podzielcie się wrażeniami z seansu w komentarzach!
Dla mnie najnowszy pełnometrażowy film Toriyamy i Toei okazał się zaskakująco dobry, przemyślany i pozbawiony zapychaczy. Dynamiczne walki oglądało mi się chyba nawet lepiej niż w czasach „Zetki”, a bohaterowie pozostawali nieprzerysowanymi wyrazistymi bohaterami do końca. W pamięć nie zapadła mi oprawa muzyczna, a przyjemność z seansu popsuł trochę brak krwi i niekonsekwentnie wycinana z konceptu przewodniego brutalność.
Choć dziwię się polityce Toei publikującemu coś nowego (nie licząc gier) raz na kilka lat, fajnie, że studio, w ścisłej współpracy z Toriyamą, zdecydowało się pokazać w centrum wydarzeń drugoplanowego od lat Piccolo i powoli przygotowuje grunt do poważnego debiutu bojowego Pan. Komputerowa animacja okazała się nie przeszkadzać tak bardzo, jak się tego spodziewałem, a nowe projekty postaci świetnie wpasowały się w klimat uniwersum. Choć nie było więc idealnie, nie miałbym nic przeciwko, gdyby takiego Dragon Balla Toei wypuszczało nawet co pół roku!
O autorze
Przyznaję się bez bicia – fanem Dragon Balla jestem od czasów emisji pierwszych odcinków na RTL7. Wówczas anime puszczano w zestawieniu z innymi japońskimi produkcjami, na przykład Rycerzami Zodiaku. Na początku zresztą ten drugi serial podobał mi się bardziej! Potem jednak, gdzieś w okolicach finałowego starcia pomiędzy małym Goku i Genialnym Żółwiem podającym się za Jackie Chuna, uznałem, że anime Toriyamy chwyta mnie za serce mocniej. I zdania nie zmieniłem do dziś.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS