Od młodych lat zawsze stawiałem gry wideo ponad seriale czy filmy. Gdy znajomi polecali mi jakąś produkcję na “duże ekrany”, ja po prostu w ciszy wysłuchiwałem, jakie plusy wymieniają przy ich ostatnich oglądanych serialach/filmach, a myślami byłem przy tym, gdzie zabierze mnie kolejna misja w Grand Theft Auto IV albo jakie decyzje przyjdzie mi podjąć w Heavy Rain.
To, że tytuły na wielkie ekrany mnie nie interesowały, zawsze starałem się sygnalizować, ale jeśli ktoś ma bzika na jakimś punkcie, to niemalże w każdym przypadku będzie on próbował przekonać, że to “hobby” wcale nie jest tak nudne czy czasożerne, jak początkowo się wydaje. Ba, w przypadku owych znajomych działało to również w drugą stronę, bo ja starałem się ich zachęcić do gier wideo, które w moim odczuciu bawią i uczą.
Netflix niczym Steam
Koniec końców raz na pewien czas obejrzałem jakiś film. Nie czułem, abym stracił przy tym czas, ale zawsze uważałem, że mogłem przeznaczyć go na kolejne misje w jakiejś fabularnej grze. Moje nastawienie zmieniło się dopiero wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu opłaciłem Netfliksa i zacząłem zapoznawać się z ofertą amerykańskiego giganta.
Ogrom produkcji na początku mocno mnie przytłoczył, ale czułem się tutaj jak w domu. Mogłem za dość niewielką (jeszcze jak na te kilka lat do tyłu, bo teraz subskrypcja Netfliksa jest dość droga) cenę sprawdzić takie hiciory, jak The Walking Dead, Wikingowie, The 100, The Umbrella Academy, Marco Polo czy Dom z Papieru, czyli seriale, które przez fanów produkcji na wielkie ekrany były polecane niemalże na każdym kroku.
Netflixa traktowałem swego rodzaju nawet jak Steama. Szybko się z nim zaprzyjaźniłem i cieszyłem się, że mogę na nim tworzyć własne biblioteki najulubieńszych tytułów, ba, mogłem je nawet pobierać i w trakcie ewentualnych, dłuższych podróży odtwarzać bez martwienia się o pozostałą ilość danych pakietowych czy nawet stan baterii, bo przecież gdy używamy mobilnego internetu, telefon szybciej się rozładowuje.
Serial daje więcej możliwości twórcom
Wspominając natomiast wyżej wyłącznie o serialach, zmierzam do tego, że zdecydowanie bardziej preferuje historię podzieloną na odcinki, a co za tym idzie, sezony, aniżeli film. Zapoznając się z serialami, można odnieść wrażenie, że każda z postaci ma swój własny wątek, który jest stopniowo pielęgnowany przez scenarzystów. Odbiorcy mają szanse już po paru odcinkach polubić dane postacie, a inne znienawidzić – wszystko dzięki temu, że każdy charakter jest tutaj dokładnie nakreślony, a także dostaje wystarczająco dużo czasu na ekranie, aby oglądający mógł poznać jego przeszłość i plany na przyszłość. Producenci mogą pozwolić sobie również na wplecenie większej ilości akcji, intryg, głębokich relacji… Można by wymieniać tak bez końca.
Z drugiej strony mamy filmy, które zazwyczaj trwają od dwóch do trzech godzin. W tym czasie twórcy scenariusza muszą nie tylko rozpocząć fabułę i przedstawić wypełniających ją bohaterów, ale również przez mniej więcej 120 minut rozkręcić akcję i krok po kroku zmierzać do wielkiego finału przygody. Rzadko kiedy mamy okazję na to, aby lepiej poznać postacie, a szczególnie te drugoplanowe, które na ekranie nie otrzymują zbyt dużo czasu – wszak trzeba non stop “cisnąć” z najważniejszymi wydarzeniami. I właśnie ten element najbardziej mnie odrzuca od filmów: ciągły pośpiech, który zmusza producentów do zamknięcia najważniejszych wątków w dwie, maksymalnie trzy godziny.
Gdyby z Wikingów zrobiono film, wyszłaby… Tragedia
Książkowym przykładem są tutaj Wikingowie i Wiking (ang: The Northman). Obie produkcje to totalny “must have” dla fanów mitologii nordyckiej, ale gdyby ktoś mi się zapytał, którą produkcję chciałbym wymazać ze swojej pamięci, aby móc zapoznać się z nią jeszcze raz, jednocześnie nie wiedząc, jak potoczy się fabuła, to mimo słabych ostatnich sezonów serialu od stacji History, postawiłbym właśnie na Wikingów. W The Northman czuć było na każdym kroku ogromny budżet, bo tereny otaczające postacie prezentowały się niesamowicie dobrze, ale co z tego, skoro główny bohater starał się być wszystkim naraz – zabłąkanym chłopcem, następnie nieustraszonym wojownikiem, a na koniec osobą z przeogromną żądzą zemsty. Wątki pokazujące przemianę księcia w mojej opinii były na tyle krótkie, że aż skuszę się na stwierdzenie, że przydałby się tutaj pełny sezon składający się z ośmiu odcinków (każdy po 45 minut), aby wyciągnąć pełen potencjał z The Northman.
Dla porównania wyobraźmy sobie, jak miałki byłby film o nazwie Wikingowie, gdyby miał on w zaledwie trzy godziny ukazać przemianę Ragnara, syna Bjorna. Gdzie byłyby te wielkie bitwy między oddziałami wikingów a saskimi żołnierzami, intrygi zmuszające do zdrad nawet najbliższych osób… Nie byłoby tego, bo wszystko musiałoby zostać spłycone i przyśpieszone, aby tylko zakończyć fabularny wątek głównego bohatera w odpowiednim czasie. Śmiem twierdzić, że syn Lagerthy otrzymałby na ekranie zaledwie kilka minut, a córka, która de facto ginie jeszcze w pierwszych odcinkach z powodu choroby, w ogóle nie pojawiłaby się w produkcji. To są właśnie te detale, które utwierdzają mnie w przekonaniu, że z The Northman na pewno można było wycisnąć więcej, gdyby tylko był to serial, a nie film.
Takich przykładów jest więcej. Nawet po obejrzeniu Prey czy Batmana czułem niedosyt, bo w żadnym z tych tytułów nie udało mi się aż tak zżyć z bohaterami, jak ma to miejsce często przy serialach. Dlatego zazwyczaj stawiam na dłuższe, podzielone na sezony historie, bo dzięki nim poznaję fabułę i postacie od podszewki, a nie tylko “z zewnątrz”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS