A A+ A++

Skorzystałam z sezonowej oferty PKP i wraz z dwójką niesfornych maluchów wybrała się nad polskie morze pociągiem pospiesznym. Wysłużony kombik został w garażu, walizki wysłałam firmą kurierską do paczkomatu znajdującego się najbliżej pensjonatu, w którym miałam wykupione noclegi i poszłam na żywioł… Jakie wrażenia? Spostrzeżeniami dzieli się z Czytelnikami Barbara Kubica-Kasperzec.

Uruchamiamy sezonowe połączenia nad morze – do Kołobrzegu, Gdańska. Serdecznie zapraszamy do skorzystania z naszej oferty – tak brzmiały czerwcowe komunikaty prasowe przesyłane przez kolejowego, polskiego giganta czyli PKP Intercity. A że ogólnopolskie media co chwilę głosiły, że tutaj na bramkach autostradowych czeka się godzinami, tam jest korek, a tam roboty drogowe – i w związku z tym wielogodzinna podróż autem nad polskie morze wraz z dwójką rozkrzyczanych i niespecjalnie lubiących długie siedzenie w jednym miejscu chłopaków, była kiepską perspektywą, postanowiłam z oferty PKP skorzystać.

Propozycja PKP była kusząca. Dlaczego? Już w ubiegłym roku dałam się namówić rodzince i wybrałam kolej. Dzieci tak bardzo lubiły podróże pociągiem i ciągle marudziły, że chcą pojechać gdzieś dalej niż tylko z Rybnika do Raciborza… Wysłużony kombik został więc wtedy w garażu, a my pociągiem Intercity Premium, czyli popularnym Pendolino pojechaliśmy z Gliwic do Gdańska.

Wrażenia? Wygoda, miła obsługa. Pociąg na każdej stacji zatrzymywał się punktualnie co do minuty, nie było żadnych postojów, kłopotów, niedogodności. Komfort. Potrzebna ciepła woda do przygotowania kaszki dla dziecka? Sympatyczny steward przyniósł prosto z Warsu. Starszemu synowi zamarzyły się pierogi na obiad? Dostarczono ciepłe, pachnące, smaczne. Była darmowa woda dla nas – dorosłych, wafelki dla dzieci, a do przedziału przeznaczonego dla rodzin z maluchami– czteroosobowego – wjechać można było nawet wózkiem.

Młody się wyspał. Miejsce zaklepane, 300 złotych za bilety dla czteroosobowej rodziny (jedno dziecko z darmowym przejazdem), a do tego komfort i elegancja. Pendolino zachwyciło mnie latem 2021 roku zdecydowanie. I zostawiło po sobie same pozytywne wrażenia.

Skoro więc tak fajnie i przyjemnie podróżuje się z PKP pociągami Pendolino, to przecież komfort jazdy w pociągu pośpiesznym Intercity, też nie może być gorszy – myślałam. Tym bardziej, że kusił czas przejazdu. Pendolino z Gliwic do Gdańska jedzie nieco ponad 6 godzin. Wyjazd rano, na miejscu meldujemy się o 13 i przy dobrych wiatrach o 15 jesteśmy na plaży.

W przypadku pociągów pospiesznych, sezonowych czas przejazdu to nieco ponad 7 godzin (na trasie Rybnik-Gdańsk) i do tego … ta cena. 180 złotych za bilety dla czteroosobowej rodziny, to żaden wydatek w zestawieniu z aktualnymi cenami paliwa. Za 360 złotych na pewno nad morze i z powrotem, autem byśmy nie dojechali.

Tak więc równo 30 dni przed wyjazdem bilet zakupiliśmy, wybraliśmy opcję „przedział dla rodzin z dziećmi”, zaklepaliśmy miejsca i mogliśmy w zasadzie spać spokojnie. Opcja „w pociągu obowiązuje całkowita rezerwacja miejsc” oznaczała, że nie będzie bitwy o miejsca w przedziałach, jak to miało miejsce często w czasie moich dziecięcych podróży z rodzicami „za komuny”.

ZOBACZ ZDJĘCIA

Zobacz galerię(8 zdjęć)

Pierwsza przykra niespodzianka? Już na dworcu PKP w Rybniku, czyli w miejscu, gdzie do pociągu o wdzięcznej nazwie „Sobieski” mieliśmy wsiadać. Skład jadący z Wiednia, przez Cechy, utknął gdzieś na polsko-czeskiej granicy. Wypadek po czeskiej stronie, pociąg uziemiony. Na tablicy świetlnej na peronie najpierw informacja o półgodzinnym opóźnieniu, potem 40 minut. Tegoroczne maturzystki, które pociągiem chciały się dostać do stolicy, by złożyć „papiery” na studia, wyciągnęły z torby karty i siedząc na peronie, na ziemi, rozegrały partyjkę.

Mój znajomy – harcerz jadący do Warszawy na spotkanie – trochę przysypiał nad najnowszym numerem znanego tygodnika. Moje dzieciaki wykorzystały przymusowy poślizg w podróży na zjedzenie lodów, zabawę na pobliskim placu zabaw, ale nie marudziły. Podekscytowanie podróżą wzięło górę.

Po godzinie oczekiwania w 40-stopniowym słońcu na peronie, kiedy pociąg wreszcie wyłonił się zza zakrętu – odetchnęłam. Jedzie! W wagonie pełen luz – ludzie rozeszli się po przedziałach, przybliżali twarze do zamontowanych przy szybach nawiewnikach z zimnym powietrzem, wypili pół litra wody (rozdawanej przez obsługę pociągu za darmo w ramach przeprosin za opóźnienie) i można było ruszać. Choć pociąg był już w trasie od kilku godzin, temperatura w nim panująca przy żarze lejącym się z nieba na zewnątrz – wydawała się nieznośna. Pot leciał wszystkim po plecach aż do Katowic. A właśnie na trasie pomiędzy Rybnikiem, a Katowicami, choć to ledwie 30 km pociąg wlókł się niczym załadowany po dach wysłużony Żuk.

W stolicy województwa nasz “Sobieski” miał już nie godzinę, a półtorej poślizgu. Do naszego, sześcioosobowego przedziału dosiadły się kolejne dwie osoby – babcia z wnukiem, przez co klimatyzacja przestała już w zasadzie zupełnie wyrabiać. Otwarte na oścież drzwi przedziału, choć sprawiały, że chłodniejsze nieco powietrze uciekało, były jedynym gwarantem, że się w przedziale jeszcze przed stolicą – nie podusimy.

Podróż mijała powoli. Internet i sygnał telefonii komórkowej, podobnie jak klimatyzacja, prowadziły strajk włoski. Było duszno, było upalnie, sennie. Ale dało się jechać. Kolejnego szoku doznałam, kiedy dotarłam do mikroskopijnej toalety, z której korzystać trzeba było na bezdechu, bo chwilę wcześniej ktoś wypalił w niej chyba paczkę papierosów. Znów odżyły wspomnienia z roku 1986, kiedy jako 3-latka jechałam z rodzicami na wczasy do Krynicy Morskiej.

W Warsie wcale nie było lepiej. Menu niby to samo, co w Pendolino, ale do lady, by złożyć zamówienie na małą czarną i jasne z pianką, trzeba się było przeciskać praktycznie depcząc po głowach i walizkach tych, którzy miejscówki nie wykupili i wybronili się od stania w korytarzu znajdując sobie miejsce przy małym stoliczku, albo choćby w jego okolicy. Siedzieli na podłodze, albo na walizce.

Każdy chce jakoś jechać – powiedziała mi młoda studentka widząc jak próbują wraz z dzieckiem na rękach przekroczyć jej torbę, która z powodu swoich rozmiarów nie przeszłaby nawet kontroli na lotnisku.

– Dobra, nie czepiamy się, ma dziewczyna rację – pomyślałam. Na trasie pociąg opóźnienia oczywiście nie nadrobił. W Gdańsku Oliwie – naszej docelowej stacji – zameldował się z ponad godzinnym opóźnieniem. Jeszcze gdzieś na wysokości Malborka dzwonił do mnie właściciel kwatery w której mieliśmy przez najbliższy tydzień mieszkać , z pytaniem czy aby nie zrezygnowaliśmy z wczasów. Uspokojony, że jedziemy rzucił tylko szybkie „to czekamy na państwa”.

23352143

Po tygodniu smażenia się na plaży, psychicznie przygotowywałam się już na powrotną trasę. Naostrzyłam dzieciom kredki, bo o puszczaniu bajek nie mogło być mowy ze względu na brak zasięgu i wi – fi , kupiłam karty do Piotrusia i kilka nowych kolorowanek. Na dworcu kolejowym Gdańsk-Oliwa zameldowałam się ok 20 minut przed planowanym odjazdem pociągu. I tutaj znów przeżyłam szok: na peronie setki ludzi, uciśniętych niczym w japońskich pociągach. I marudzący, narzekający, kręcący z dezaprobatą głowami. Powód? Na tablicach widniały tylko i wyłącznie informacje o opóźnieniach pociągów. Poślizg miały absolutnie wszystkie składy – i te do Warszawy i te do Krakowa i nawet Pendolino jadący gdzieś na południe Polski. O kilkunastominutowej obsuwie była mowa nawet w kontekście pociągów podmiejskich, które wiozły pasażerów z Gdyni do Tczewa.

Nasz „Sobieski” startujący z Gdyni, czyli jakieś 15 minut od stacji w Oliwie pierwotnie miał mieć 9 minut opóźnienia. Potem jednak co komunikat to liczba rosła. Było 14 minut, potem 19, potem jeszcze 21. Rozkład jazdy wszystkich pociągów w ten upalny, niedzielny poranek na stacji w Gdańsku, żył własnym życiem. Wreszcie po godzinie nadjechał najpierw opóźniony pociąg do Krakowa, potem nasz…

– Z przodu składu znajdują się wagony oznaczone numerami 349, 350, 351… Z tyłu składu znajdują się wagony oznaczone numerami 360… – brzmiał komunikat puszczany z wysłużonych głośników na stacji.

Ustawiliśmy się więc jako szczęśliwi posiadacze miejscówek w wagonie numer 350 na początku peronu. A to co działo się na peronie potem, przypominało sytuację w ulu, gdy dobiera się do niego głodny niedźwiedź… Bo nasz wagon był wcale nie na początku składu, a na jego szarym końcu, ludzie więc uzbrojeni w walizki, wózki dziecięce i wreszcie pociechy, biegali po peronie niczym wspomniane wcześniej pszczoły… Przysięgam, że słychać było nawet bzyczenie.

Galimatias zrobił się niesamowity. W wagonie kolejny szok – miejsca przez nas zamówione okazały się być miejscami w wagonie bez przedziałów. Na naszych, owszem wygodnych siedzeniach rozsiadły się już dwie młode panie, które kiedy poprosiliśmy je o zmianę miejsca, miały ochotę rzucić na mnie klątwę. W wagonie… człowiek na człowieku. Byli wszędzie, upchani. Na następnej stacji – Gdańsk Główny – doszli kolejni. I sceny jak w matrixie: przepraszam, siedzi pan na moim miejscu – mówili wsiadający prosząc osobę zajmującą ich miejsce o ustąpienie. Ci niechętnie ale jednak wstawali, przeciskając się przejściami o szerokości 40 cm z walizkami wielkości kontrabasu.

Te albo przeciskali siedzącym pod nogami, ale przenosili nad głowami. Ile razy oberwałam walizką w głową na trasie do Malborka nie jestem w stanie zliczyć. Głowa bolała aż do Warszawy Zachodniej. Schemat dokładnie ten sam – tłum w przejściu, tłum przy toaletach, dziki tłum w Warsie. Na pierwszy rzut oka biletów sprzedali dwa razy więcej niż mieli miejsc. Komfort jazdy – przede wszystkim dla stojących – żaden. Ale dzielnie to wszyscy znosili. Aż do Zawiercia.

To wtedy z niewielkich przyokiennych wywietrzników przestało lecieć powietrze. Ani zimne, ani chłodne, ani jakiekolwiek…Wszyscy pasażerowie, a w wagonie było ich około 80 zalali się potem. Lament, narzekanie, bluzgi… Dzieci płaczą, narzekają, że ciepło, marzą o lodach. Wyruszyłam więc na poszukiwana kierownika pociągu, by o mało komfortowej sytuacji w wagonie go poinformować.

Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że w piekarnik zamienił się nie tylko „mój” wagon, ale aż trzy ostatnie części pociągu. To daje jakieś 200-250 niezadowolonych, duszących się pasażerów i mnie jedną szukającą kierownika pociągu. – Niemożliwe – powiedziała pani ubrana w kolejowy mundurek, gdy po 6 minutach przedzierania się przez składy w końcu ją odnalazłam. Przyszła, zajrzała do szafy na korytarzu i … zniknęła. – Upieczemy się niczym kurczaki na grillu – lamentowałam. Gdy pociąg wjeżdżał do Katowic zasilanie w klimatyzacji przywrócono… Ale i tak przez tych kilkadziesiąt minut postarzałam się co najmniej o 5 lat.

Kiedy na dworcu w Rybniku w twarz uderzyło mnie chłodne powietrze (było ok 19, bo pociąg wciąż miał ponad godzinne opóźnienie) znów przypominałam pszczołę. Biegłam z bagażem, dzieciakami jak najszybciej się da. Byle dalej od tego pociągu. Z podróży koleją (bynajmniej tą tradycyjną) na razie jestem wyleczona.

Nie przeocz

Zobacz także

Musisz to wiedzieć

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułRosjanie twierdzą, że Ukraińcy nie chcą wracać do swojej armii
Następny artykułAbp Gudziak do młodych: przygotujcie się na przyszłość