A A+ A++

Sprzedano tutaj dziesiątki tysięcy osób. Transportowano je barkami w górę i w dół Missisipi. Pędzono lądem aż z Wirginii i Marylandu. Cel stanowiło nowe, dynamicznie rozwijające się bawełniane zagłębie w dolinie Missisipi, którego Natchez było stolicą i epicentrum. Mężczyzn skuwano razem łańcuchami i pierścieniami za nadgarstki i szyje i tak prowadzono nawet tysiąc mil. Kobiety zwykle pętano sznurem, a dzieci sadzano na wozy razem z chorymi i ciężarnymi. Te kolumny niedoli zwano “karawanami”. Prowadzili je ludzie na koniach uzbrojeni w bicze i pistolety. Richard Grant w książce “Najgłębsze południe. Opowieści z Natchez, Missisipi” snuje gawędę o sennym, położonym na uboczu mieście, którego mieszkańcy dumni są z jego historii. Jednak nie chcą pamiętać jej czarnych kart. O przeszłości zapomnieć starają się zarówno oprawcy, jak i ofiary.

Pierwszy raz usłyszałem o Natchez od szefowej kuchni i pisarki Reginy Charboneau. […]

– Natchez jest cudowne – powiedziała. – Słynie z historii i wzniesionych przed wojną secesyjną rezydencji. Bardzo różni się od reszty Missisipi. Często się słyszy, że Natchez to mały Nowy Orlean, ale tak naprawdę jest absolutnie wyjątkowe.

– Musisz przyjechać na dłużej – powiedziała Regina. – Ja będę gotować, bo codziennie gdzieś jest przyjęcie, a ty możesz podpisywać swoje książki w King’s Tavern. – Tak nazywała się jej najnowsza restauracja zlokalizowana w jednym z najstarszych zachowanych budynków w Missisipi, wzniesionym prawdopodobnie w 1789 roku.

Zobacz też: Szejk Mohammed, Shamsa i Latifa – co się dzieje z jego córkami?

Takiego zaproszenia nie mogłem odrzucić i wkrótce pierwszy raz odwiedziłem Natchez. Miasto leży w odległym zakątku południowo‑zachodniej części stanu, na skarpie nad rzeką Missisipi. Najbliższe lotnisko znajduje się w oddalonym o sto pięćdziesiąt kilometrów Baton Rouge w Luizjanie. Nie jeździ tamtędy pociąg ani nie biegnie autostrada. Jak mawiają Missisipijczycy, żeby trafić do Natchez, trzeba chcieć trafić do Natchez, bo nie leży ono po drodze do żadnego innego miejsca.

Wiejskie drogi wiodły mnie przez łagodnie falujące lasy i pastwiska, obok z rzadka porozrzucanych chałup, farm i kościołów małych fundamentalistycznych wspólnot. Przerzucałem stacje radiowe, ale słyszałem tylko ględzenie pastorów, białych i afroamerykańskich. Minąłem opuszczoną stację benzynową z melancholijnym szyldem: TANKUJ DO WOLI POKARM DLA DUCHA

Wkrótce potem znalazłem się na zaniedbanych obrzeżach Natchez. Był to typowo południowy ciąg barów szybkiej obsługi, składów budowlanych, firm pożyczkowych, tanich sklepów, stacji benzynowych i kościołów. Były tam też meksykańska restauracja, dyskont spożywczy i wiadukt prowadzący do Walmartu.

Droga do King’s Tavern biegła przez ubogą afroamerykańską dzielnicę. Zatrzymałem się przy tablicy pamiątkowej i przeszły mnie ciarki. Stałem na miejscu dawnego targu niewolników zwanego Rozdrożem, drugiego co do wielkości na Głębokim Południu. W bocznej uliczce zauważyłem niewielki pomnik i podszedłem, żeby mu się przyjrzeć.

Obok autentycznych kajdan na betonowym postumencie stały tablice informacyjne. Teksty były ciekawe i przejmujące. Towarzyszyły im reprodukcje starych rycin przedstawiających niewolników i handlarzy oraz prasowych reklam: “Murzyni! Murzyni! Świeża dostawa DWUDZIESTU PIĘCIU młodych parobków. Nadto wyborny Woźnica i Służące – do kupienia u R. H. Elama na Rozdrożu”.

Sprzedano tutaj dziesiątki tysięcy osób. Transportowano je barkami w górę i w dół Missisipi. Pędzono lądem aż z Wirginii i Marylandu. Cel stanowiło nowe, dynamicznie rozwijające się bawełniane zagłębie w dolinie Missisipi, którego Natchez było stolicą i epicentrum. Mężczyzn skuwano razem łańcuchami i pierścieniami za nadgarstki i szyje i tak prowadzono nawet tysiąc mil. Kobiety zwykle pętano sznurem, a dzieci sadzano na wozy razem z chorymi i ciężarnymi. Te kolumny niedoli zwano “karawanami”. Prowadzili je ludzie na koniach uzbrojeni w bicze i pistolety.

W czasie marszu kazano niewolnikom śpiewać, żeby podnieść morale, ale słowa karawanowych pieśni, które się zachowały, są przeważnie smutne i rzewne, ponieważ tak wielu śpiewających zostało rozdzielonych ze swoimi rodzinami.

Gdy karawana zbliżała się do Natchez, handlarze zarządzali postój. Ludzki towar, którego miesiącami nie rozkuwano dla załatwienia potrzeb fizjologicznych czy z jakiegokolwiek innego powodu, teraz pucowano, tuczono i szykowano na sprzedaż. Kobiety odziewano w perkalowe sukienki z różowymi wstążkami przy dekolcie, mężczyzn w sztruksowe spodnie, białe koszule, kamizelki i cylindry. Skórę nabłyszczano tłustym osadem, który zostawał po gotowaniu warzyw i mięsnych ochłapów. Tak przygotowanych i pouczonych, żeby “kroczyli żwawo” i w ten sposób zachęcili kupców, pędzono do zagród na Rozdrożu.

Potencjalni nabywcy zaglądali w zęby, ważyli w dłoni biusty, macali i szturchali, pożądliwie łypali, naigrawali się i upokarzali, ale nie było tam podwyższenia jak w salach aukcyjnych. Kupowanie ludzi na Rozdrożu odbywało się tak jak dziś kupowanie samochodu. Uzgadniało się cenę z dilerem, wpłacało zaliczkę i podpisywało zobowiązanie do zapłaty pozostałych rat, aż do nabycia statusu pełnoprawnego właściciela. Tylko bardzo zamożnych ludzi było stać na zakup niewolników za gotówkę.

Wziąwszy pod uwagę zrodzony tu ogrom cierpienia i poniżenia, globalne ekonomiczne skutki ekspansji niewolnictwa w dolinie Missisipi i powstania najbogatszych plantacji bawełny na świecie – pomnik wydawał się aż nazbyt skromny: kilka tablic, para kajdan, kawałek przystrzyżonego trawnika z klombami. W pobliżu znajdowały się głównie małe firmy – warsztat wulkanizacyjny, myjnia samochodowa – oraz tanie czynszówki, których mieszkańcami byli wyłącznie Afroamerykanie. Żyli na tym samym skrawku gruntu, na którym kupowano i sprzedawano ich przodków.

Przejechałem obok pustych działek, budynków z zabitymi oknami, ładnych starych domów, które wymagały gruntownego remontu, i okazałego neogotyckiego kościoła. Potem minąłem skrzyżowanie z ulicą Martina Luthera Kinga, która wydała mi się linią demarkacyjną między czarnym a białym Natchez, między dwoma różnymi poziomami dochodów. Teraz stare domy były zadbane i świeżo odmalowane, a frontowe ogródki – wypieszczone. Zabytkowe śródmieście, pod które podwaliny położyli Hiszpanie w latach dziewięćdziesiątych XVIII wieku, było piękne i nastrojowe, a z wysokiej skarpy rozciągał się wspaniały widok na rzekę.

Jadąc dalej, dostrzegłem wzniesione przed wojną secesyjną rezydencje, które są wizytówką Natchez. Miasto i jego okolica to największe skupisko przedwojennych domów na amerykańskim Południu, w tym najbardziej wystawnych i ekstrawaganckich. Kiedy oglądało się te neoklasycystyczne i neorenesansowe rezydencje, ich piękno zdawało się nierozerwalnie złączone z grozą systemu, który je stworzył. Strzeliste białe kolumny, kajdany, obskurne czynszówki na Rozdrożu, brody hiszpańskiego mchu zwieszające się ze starych, sękatych drzew, a nawet parne, wonne powietrze – we wszystkim wyczuwało się tak silną i trwałą obecność niewolnictwa, jakiej nie doświadczyłem nigdzie indziej.

Zaparkowałem pod King’s Tavern, piętrowym ceglano-drewnianym budynkiem, w którym mimo renowacji wciąż można było dostrzec osiemnastowieczną karczmę. Pchnąwszy masywne drzwi, wszedłem do niskiego pomieszczenia z belkowanym sufitem, nieotynkowanymi ścianami i barem z beczkowych klepek. Regina Charboneau uściskała mnie jak starego przyjaciela.

Stromymi, wąskimi schodami zaprowadziła mnie do pokoju, w którym miałem podpisywać i sprzedawać książki. Rozłożyłem towar na stole i powitałem zebranych. Okazali się znacznie bardziej wyrafinowani, niż się spodziewałem po takim małym missisipijskim mieście. Rozmawiałem z niewiarygodnie oczytaną kobietą, która zjeździła cały świat, zanim wróciła do Natchez, gdzie dorastała. Doszła do wniosku, że najbardziej odpowiada jej tutejszy styl życia.

Kiedy poprosiłem ją, żeby go bliżej scharakteryzowała, odparła:

 – Mamy bzika na punkcie domów. Uwielbiamy stare budynki, antyki, wydawanie przyjęć, które przechodzą do legendy. Geje świetnie się tu odnajdują. Pod pewnymi względami Natchez jest bardzo liberalne i tolerancyjne, a pod innymi bardzo konserwatywne i rasistowskie, chociaż nasi rasiści przeważnie nie są zapiekli czy agresywni. Ani nie uważają się za rasistów. Wielu miejscowych białych wciąż wypiera myśl, że całe miasto zbudowano na niewolnictwie. Większość czarnych też woli o tym nie rozmawiać, chociaż doskonale to wiedzą.

Opowiadała o prowincjonalności Natchez i osobliwości jego kultury.

Zastanawiałem się na głos, czy Natchez nie byłoby dobrym tematem na książkę. Kazała mi przysiąc, że o niej nic nie napiszę.

Fragment książki “Najgłębsze południe. Opowieści z Natchez, Missisipi” Richarda Granta, Wydawnictwo Czarne

Czytaj też: 

Peggy Guggenheim: feministka, skandalistka, miłośniczka sztuki

Ciemna strona szkół artystycznych, czyli różne twarze przemocy

Rozpoznajesz dziadków na zdjęciu? Zamek Książ szuka potomków dawnej służby

materiały prasowe

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułMłodzież stawia na języki obce i przedmioty ścisłe
Następny artykułKsiądz oszukany „na policjanta”, przelał oszustom 300 tys. zł. W ostatnim momencie udało się zatrzymać transakcje