Nie mogę napisać, że decyzja niemieckiego parlamentu o wstrzymaniu wysyłki transporterów opancerzonych Fuchs na Ukrainę, jest wielkim zaskoczeniem. Już dwa dni temu „Süddeutsche Zeitung” informował, że Christine Lambrecht, niemiecka minister obrony, jest przeciwna tej decyzji. W jej opinii wycofanie tego sprzętu z magazynów Bundeswehry, po to aby przekazać go Kijowowi, byłoby „plądrowaniem” arsenałów niemieckich sił zbrojnych i pozbawiło Niemcy „zdolności do samoobrony”. Ten intrygujący wzrost troski Berlina o niemieckie zdolności wojskowe koreluje z ciekawymi działaniami Niemiec w zakresie zmiękczenia reżimu sankcyjnego wobec Rosji.
Otóż jak informuje Bloomberg Berlin intensywnie negocjował w ostatnich dniach z rządem Kanady, aby ten zwolnił zajęte, bo zastosowano sankcje, turbiny dla gazociągu Nord Stream 1. Warto przypomnieć całą kwestię, o której zresztą ostatnio pisałem. Otóż Aleksiej Miller, szef Gazpromu oświadczył przed kilkunastu dniami, że rosyjski koncern zmniejsza dostawy gazu m.in. do Niemiec dlatego, że turbiny, nota bene produkcji Siemensa, używane w stacji sprężania nie wróciły z remontu w Kanadzie. Oświadczył wówczas, że „to problem Niemiec”, gdzie remontuje pracujące dla rosyjskiego giganta gazowego urządzenia i jeśli Berlin chce nadal otrzymywać gaz, to musi podjąć we własnym interesie stosowne działania.
Moskwa nie ma zamiaru nawet ruszyć palcem, mimo że eksperci wskazywali, iż wcale nie o problemy techniczne w tej rozgrywce tu idzie, bo Rosjanie mają zapasowe urządzenia, które zawsze są montowane na wypadek awarii, a w ostateczności mogliby zdemontować sprężarki gotowe do pracy w nieczynnym gazociągu Nord Stream 2. Oczywiście w całej rozgrywce chodziło i chodzi nadal o to, aby to Niemcy stali się orędownikami łagodzenia sankcji, albo czynnie wspierali taką ich interpretację, która jest na rękę Moskwie. I to się udało, bo sprężarki wracają z Kanady do Niemiec, a rząd w Ottawie, przestaje interesować się tym gdzie docelowo one trafią. Hipokryzja? Oczywiście, że tak ale jednocześnie lekcja real politik. Niemal w tym samy czasie, jak informuje Kiev Independent Olaf Scholz oświadczył, rozmawiając ze stacją radiową ARD, że Niemcy „są gotowe dać Ukrainie gwarancje bezpieczeństwa ale nie takie same jakie mają państwa NATO”. Jest to intrygujące sformułowanie, zwłaszcza w obliczu stwierdzeń minister Lambrecht, której zdaniem wysłanie 200 transporterów oznaczałoby „plądrowanie” niemieckich arsenałów i zmniejszyło znacznie zdolności wojskowe Niemiec.
Boże, uchowaj przed takimi sojusznikami!
Można zatem zapytać: przy użyciu jakiego rodzaju narzędzi Berlin gwarantowałby Ukrainie bezpieczeństwo? Może odwołując się do polityki oświadczeń, pouczania i przekonania o własnej wyjątkowości? W tym ostatnim obszarze politycy niemieckiej socjaldemokracji osiągają wyżyny wirtuozerii. I tak kanclerz Scholz bez chwili zwątpienia i w wyjątkowo bezczelny sposób stwierdził przed kilkoma dniami, że Niemcy pod względem pomocy wojskowej dla Ukrainy „są jednym z krajów, które robią najwięcej, ponieważ to, co teraz wysyłamy, to najbardziej zaawansowana technologia”. A zatem nie liczą się setki czołgów, haubic, wyrzutnie rakiet, dziesiątki tysięcy przenośnych systemów przeciwpancernych, czy gigantyczne ilości amunicji. Znaczenie ma to, że Berlin ma zamiar, bo przecież jeszcze tego nie zrobił, dostarczyć Ukrainie najnowocześniejsze rodzaje broni. Dobre samopoczucie towarzyszy również prezydentowi Steinmeierowi, politykowi, który przez lata robił wszystko, jeszcze będąc ministrem spraw zagranicznych w koalicyjnym rządzie z Chadecją, aby wspierać rosyjskie wpływy w Europie. Po tym jak Kijów w kwietniu odwołał wizytę niemieckiego prezydenta, ten poczuł się urażony i jak informuje „Spiegel” zadzwonił w tej sprawie do Zełenskiego i w 45-minutowej rozmowie telefonicznej, jaką przeprowadził w maju miał zażądać wyjaśnień od ukraińskiego prezydenta i „przyprzeć go do muru”. Niemiecki tygodnik podaje też, że współpracownicy Steinmeiera byli zachwyceni jego twardą postawą i tym, iż ten nie zdecydował się „przełknąć afrontu”, jakim było dla Berlina stanowisko ukraińskiej dyplomacji, która nie życzyła sobie tego, nie bójmy się sformułowań, skompromitowanego polityka w Kijowie. Ta rozmowa pokazuje całą niesłychaną bezczelność niemieckiej polityki. Prezydent kraju, który wiele zrobił aby osłabić antyrosyjskie sankcje, a wcześniej w swej bucie i pysze, nie chciał przez lata słuchać przestróg i kolportował naiwną narrację w świetle, której Nord Stream 2 jest projektem ekonomicznym, a nie politycznym dzwoni do Kijowa, stolicy państwa walczącego o życie nie po to, aby przeprosić za swą dotychczasową politykę, która z hukiem zbankrutowała 24 lutego i nie po to, aby zaproponować dostawy sprzętu wojskowego i pieniądze, ale dlatego, że ucierpiało jego ego, poczuł się urażony i wywierając presję na Zełenskim zmusił go do satysfakcjonujących Berlin wyjaśnień. Boże, uchowaj przed takimi sojusznikami!
Piszę o tym również dlatego, że warto, kiedy już nieco opadły zachwyty nad „historycznym” szczytem NATO, zwrócić uwagę na kilka interesujących z naszego punktu widzenia szczegółów. Otóż na wspólnej konferencji prasowej przeprowadzonej w formacie on-line przez admirała Johna Kirby i zastępcę Sekretarza Obrony Celeste Wallander, uwagę dziennikarzy wzbudziły sformułowania tego pierwszego. Wypowiadając się na temat dyslokacji dodatkowych oddziałów do Polski, w tym sztabowców z V Korpusu do Poznania, Kirby użył terminu „permanent”, co może być tłumaczone jako „stała” obecność. Jeden z uczestniczących w konferencji dziennikarzy zapytał w związku z tym, zauważając też, że mówiąc o amerykańskiej projekcji siły w Państwach Bałtyckich, Kirby posługiwał się inną terminologią, czy zdaniem Waszyngtonu umowa NATO z Rosją z 1997 roku już nie obowiązuje. Celeste Wallander odpowiadając stwierdziła, że jej zdaniem umowa z 1997 roku mówi o tym, że NATO nie będzie dyslokowało na wschodnią flankę „znaczących” sił wojskowych, a obecnie mamy do czynienia z przemieszczeniem relatywnie niewielkiego kontyngentu złożonego z personelu sztabowego, co nie oznacza naruszenia rzeczonej umowy. Jest to ciekawa interpretacja co najmniej z kilku powodów.
Jaką politykę uprawia Ameryka?
Jak słusznie zauważył Sławomir Dębski dyrektor PISM na łamach „The Hill”, w 1997 roku „Rosja otrzymała od Sojuszu polityczne zobowiązanie, że ten nie będzie rozmieszczać znaczących sił bojowych w nowych państwach członkowskich. Moskwa uznała to za zwycięstwo, wierząc, że prowizoryczny status członkostwa dla najnowszych członków NATO może zostać pewnego dnia cofnięty, dyplomatycznie lub siłą.” Tego rodzaju sygnał strategiczny wysłany intencjonalnie przez Zachód walnie przyczynił się do wzrostu asertywności polityki rosyjskiej zarówno wobec państw niegdyś wchodzących w skład ZSRR jak i nowych członków Sojuszu Północnoatlantyckiego. Następnie w 2016 roku, a zatem już po aneksji Krymu i po wybuchu wojny w Donbasie „niektórzy członkowie NATO – na czele z Niemcami i Francją – zrobili wszystko, co możliwe, aby akt (Rosja – NATO – przyp. MB) nie wylądował na śmietniku. Podczas szczytu NATO w Warszawie w 2016 r. wsparcie dla wschodniej flanki zostało tak skalibrowane, aby nie podważać Aktu Stanowiącego (…). Rosja otrzymała kolejny sygnał, że niektórzy członkowie NATO wyraźnie uznają jej roszczenia do strefy wpływów, prowokując ją do agresywnych działań.” Dębski pisze, że nawet obecna agresja Rosji wobec Ukrainy nie skłoniła NATO do formalnego wypowiedzenia Aktu Stanowiącego, stawiając przy tym retoryczne pytanie „czy niektórzy europejscy sojusznicy byli przeciw?” W świetle ostatnich doświadczeń, ale też już nie pojedynczych ale seryjnych dowodów na to, że w Berlinie, zapewne również w Paryżu obawiają się „drażnienia Rosji” jest oczywiste którzy „sojusznicy” mogą być przeciwnikami nadmiernie, w ich opinii, twardej polityki wobec Moskwy. Ale w tym kontekście pytaniem, które musi paść jest to jaką politykę uprawia Ameryka? Czy próbując jednocześnie zachować polityczną jedność Sojuszu Północnoatlantyckiego, co wymaga ustępstw na rzecz „gołębiej” linii Berlina i Paryża, i równolegle zaspokoić rosnące oczekiwania w kwestiach bezpieczeństwa partnerów na wschodniej flance, Waszyngton nie popada w sprzeczność, kolizję interesów i oczekiwań, których w dłuższej perspektywie nie będzie można zaspokoić? Dębski argumentuje, że w Madrycie zwyciężyła strategia „nie pytaj, nie mów”. Rzeczywiście wydaje się, że retoryka „historycznego szczytu” miała przyćmić relatywnie niewielkie postępy w kluczowych sprawach. Jest to dobra strategia jeśli chodzi o przekaz medialny, ale może zawieść, kiedy dochodzi do podejmowania decyzji w kwestiach realnej, twardej polityki.
Chelsea Michta, oficer wywiadu amerykańskich sił zbrojnych i dziennikarka, prywatnie córka Andrew Michty, napisała dla think tanku CEPA, którym kieruje Ben Hodges, krótki esej na temat Polski, a precyzyjnie rzecz ujmując, gry którą prowadzi rząd w Warszawie. Otóż jej zdaniem stawką, będącą obecnie w grze jest nie tylko uzyskanie przez Polskę statusu dominującej siły lądowej w Europie, ale również pozycji głównego sojusznika Stanów Zjednoczonych na kontynencie, do pewnego stopnia porównywalnej z rolą, jaką odgrywały Niemcy Zachodnie w czasach zimnej wojny.
Polska w centrum uwagi
Jak zauważa, „Polska, kraj średniej wielkości w sercu Europy Środkowej, znalazła się w centrum uwagi szybko zmieniającego się układu sił na kontynencie. Jeśli chodzi o samą potęgę militarną, gra znacznie ponad swoją wagę, pozycjonując się jako kluczowy sojusznik Stanów Zjednoczonych w Europie kontynentalnej”.
Czy Waszyngton jest skłonny przyjąć „ofertę” Warszawy to zupełnie inna kwestia, wiele wskazuje bowiem na to, że decyzje w tej materii jeszcze nie zapadły, albo wykluwają się w bólu. Ale jedno jest oczywiste. Otóż gdyby w Białym Domu podjęto korzystna dla Polski decyzję, to geostrategiczne jej skutki, dla układu sił na naszym kontynencie, byłyby rewolucyjne. Zadatki są, bo w trakcie przywoływanej przeze mnie konferencji prasowej Celeste Wallander kilkakrotnie wspominała Polskę mówiąc o wadze dwustronnych, polsko – amerykańskich relacji. To zresztą ciekawe, że amerykańska wiceminister, której podlegają międzynarodowe relacje Pentagonu w toku konferencji prasowej poświęconej madryckiemu szczytowi NATO mówi przede wszystkim o decyzjach Stanów Zjednoczonych i dwustronnych relacjach z Warszawą. To też jest świadectwem tego, że sytuacja już się zmieniła, co kilkakrotnie podkreślał John Kirby argumentując, iż nowy dokument strategiczny Sojuszu podkreśla ten właśnie fakt. Jeśli zatem uznać, że już obecnie mamy do czynienia z rewolucyjnymi zmianami w zakresie sytuacji geostrategicznej Europy, to wszystkie wydarzenia w polityce wewnętrznej, i dymisję Johnsona, i upadek gabinetu Kallas w Estonii i radykalizacje opozycji w Polsce, mają ten sam punkt odniesienia. Nowy system sojuszy, nowy znaczenie państw frontowych, nowe relacje z Rosją, wywołają, w obrębie amerykańskiego systemu sojuszniczego, tektoniczne zmiany. Aby do nich nie dopuścić, siły „starego porządku” będą zarówno starały się przekonać Waszyngton, że wojnę na Ukrainie należy zakończyć możliwie szybko, jak i udowodnić, iż na Wschodzie Ameryka nie ma partnerów.
Mamy do czynienia z perspektywą historycznych przetasowań, a to oznacza, iż dotychczasowi beneficjenci europejskiego porządku nie zawahają się przed najdalej idącymi krokami. Obalenie rządu w Polsce i zmuszenie Ukrainy do kapitulacji jest obecnie warunkiem uratowania „starego porządku”.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS