Dziesięć lat po rozkazie 66, Obi-Wan Kenobi mieszka na Tattooine, pracuje za psie kredyty i z odległości sprawdza, czy z Luke’iem wciąż wszystko w porządku. Zasadniczo odciął się od mocy. Będzie musiał jednak raz jeszcze przypomnieć sobie kim był, aby uratować uprowadzoną z domu księżniczkę Leię.
Powiem to od razu na starcie. Uważam, że ten serial będzie niewypałem, powtarzającym wszystkie błędy “Ksiegi Boby Fetta”, tym razem odczuwalne jednak dwa razy bardziej, ponieważ raz, że już przez to przechodziliśmy, a dwa, że Obi-Wan jest znacznie bardziej ukochaną przez widownię postacią i robienie mu “smrodu i g*wna” nie zostanie twórcom tak lekko wybaczone.
Obi-Wan Kenobi (2022) – recenzja serialu [Disney]. Czuć tu rękę Disneya
Ben Kenobi (Ewan McGregor), bo tak teraz każe na siebie wołać, będzie poboczną postacią w swoim własnym serialu. Nie jest to niby nic nadzwyczajnego, w końcu Disney odwalił podobny numer już wcześniej parę razy. Z pierwszego odcinka, wyłania nam się obraz tego, czym serial zapewne będzie. Zaczynamy od sceny rozgrywającej się w świątyni Jedi, podczas wykonywania rozkazu 66. Mocne obrazy rycerzy broniących młodych, ale padających pod naporem sił liczebnych wroga natychmiast przywodzą na myśl “Zemstę Sithów”. Twórcy postarali się aby cała scena wyglądała dokładnie jak wtedy – łącznie z najdrobniejszymi detalami zdobień na ścianach. Niedługo później akcja skacze dziesięć lat do przodu, a my widzimy Inkwizytorów lądujących na Tattooine. Są wśród nich Wielki Inkwizytor (Rupert Friend), Trzecia Siostra (Moses Ingram) oraz Piąty Brat (Sung Kang). Szukają Jedi, który ponoć się tu gdzieś ukrywa, ale Trzecia Siostra ma również swój bardziej prywatny cel – za wszelką cenę chce dopaść Obi-Wana. Nie wiemy jeszcze dlaczego, chociaż nie tak trudno się domyślić, zwłaszcza jeśli połączyć kropki i totalnie rasistowsko (ale podejrzewam, że również trafnie) założyć, że jedno z młodych w otwierającej serial scenie w świątyni, to była właśnie ona. Nasza główna bohaterka.
Trzecia Siostra jest zła jak cholera – impulsywna, niecierpliwa, wiecznie wkurzona. Myślę że na przestrzeni kolejnych czterech odcinków (krótki ten serial) twórcy bardzo dokładnie wyłożą nam jak to się stało, że jest taka zła i co chce od Bena. Niby dobrze, bo przecież na tym polega prowadzenie postaci, ale już mniej podoba mi się fakt, że to jest po prostu historia Drugiej Siostry, tej, która prześladowała nas w “Star Wars Jedi: Upadły Zakon”. Młoda padawanka, pozostawiona przez dorosłych, schwytana przez imperium, torturowana do granic ludzkiej wytrzymałości – znamy to już Nie można było wymyślić zupełnie świeżej historii? Do kompletu jej charakteryzacja budowana jest kosztem Wielkiego Inkwizytora, który tutaj jest bardziej marudzącym dziadkiem, niż przerażającym łowcą Jedi. Szkoda, bo Rupert Friend to bardzo dobry aktor. No i nie zaczynajmy w ogóle o tym jak dziwaczny zrobili mu makijaż, zupełnie nie w zgodzie z tym, co wiemy o rasie Pau’an z filmowej sagi.
Kolejną nitką, za którą podążać będzie fabuła serialu jest historia malutkiej Lei (Vivien Lyra Blair) i jej pierwszego spotkania z Obi-Wanem. Trzeba przyznać, że udało im się znaleźć sympatyczną, młodą aktorkę, potrafiącą sprzedać bycie mądrą ponad wiek. Jej wspólne sceny z Kenobim są całkiem urocze – nawet jeśli czasami trochę bezsensowne – ale są również przykładem niepotrzebnego mieszania przy kanonie, a tego już najbardziej zażarci fani marki nie popuszczą.
Obi-Wan Kenobi (2022) – recenzja serialu [Disney]. Lekkostrawna rozrywka
Abstrahując jednak od tego, czy serial wpisuje się idealnie w dotychczasowe wydarzenia – zwłaszcza, że wiele potencjalnych niezgodności wciąż można jeszcze sensownie wytłumaczyć w nadchodzących odcinkach – trudno nie zauważyć, że pierwsze dwie części serialu ogląda się bardzo przyjemnie. McGregor zwolnił trochę tempo i dostosował styl wypowiedzi pod Aleca Guinesa z “Nowej nadziei” dając nam w efekcie postać – bardzo trafnie zresztą – znajdującą się dokładnie na środku pomiędzy trzecim, a czwartym epizodem sagi. Intrygująco, scenarzyści postanowili dorzucić mu – znowu, całkiem zrozumiale – zespół stresu pourazowego. To nie jest ten sam Kenobi, co pod koniec wojen klonów, ale też nie stoicko pewny siebie, biegły w mocy pustelnik z “Nowej nadziei”. Mam nadzieję, że dojdzie tam, gdzie powinien na przestrzeni kolejnych odcinków, ale, jak już mówiłem, te pierwsza dwa zdają się zapowiadać zupełnie inny serial. Dekonstrukcje znanych postaci należy przeprowadzać bardzo ostrożnie, z wyczuciem.
Wizualnie raz jeszcze jest to bardzo wysoka półka, choć przyznam, że pustynie Tattooine zaczynają mi się powoli przejadać. Na szczęście prócz piasku, który nic tylko swędzi i wszędzie włazi, zobaczymy też kilka nowych miejsc. Jedno, wyglądające zupełnie jak slumsy Curuscant ale nimi nie będące miasto i – po raz pierwszy w całej okazałości – Alderaan.
Wciąż czekam na jakieś typowo prequelowe walki na miecze. Wciąż mam nadzieję, że fabuła skupi się ostatecznie na Kenobim i jego drodze do ponownego zaakceptowania mocy, bo na razie sam tytułowy bohater użył jej dosłownie raz i zdaje się, że sprawiło mu to wielką trudność, co kłóci się z celem jego pobytu na Tattooine i nawet jego własnymi słowami do wujka Owena (Joel Edgerton), któremu tłumaczy, że będzie musiał prędzej, czy później wyszkolić Luke’a, aby mógł się bronić. Czysto powierzchownie jest to całkiem sympatyczny serial. Wygląda dobrze, akcja jakoś tam posuwa się naprzód, główni bohaterowie są bardzo mili w odbiorze, a Trzeciej Siostry nie cierpi się od samego początku. Lecz jako produkcja rozwijająca historię jednej z najbardziej ukochanych postaci w sadze, czuję, że będzie niewypałem. Mam szczerą nadzieję, że się mylę.
[Aktualizacja]
Będę tu rzucał bezlitośnie spoilerami, więc jeśli ktoś jeszcze nie oglądał, to zapraszam po seansie.
Nie lubię mieć racji w tego typu sytuacjach, ale… Trochę miałem rację. Zaserwowano nam serial pod tytułem “Kenobi”, w którym tytułowy bohater jest bodajże najmniej istotną postacią. Cała fabuła kręci się wokół Revy, Trzeciej Siostry. To ona jest motorem napędowym wydarzeń, na które Ben jedynie reaguje – najczęściej ucieczką.
Obi-Wan Kenobi (2022) – recenzja serialu [Disney]. Zmarnowany potencjał
Rozwinięcie postaci Lei jest ogólnie bardzo dobrym pomysłem, ale łączenie jej niejako na siłę z Kenobim już nie. Rozumiem chęć odpuszczenia Luke’owi, lecz to powinien był być przede wszystkim serial skoncentrowany na starzejącym się mistrzu Jedi, a nie kolejnym „baby Yodzie”, bo przecież skoro raz się udało, to na bank i drugi raz jakoś pójdzie. Zespół stresu pourazowego Bena był ciekawym punktem wyjścia. Szkoda więc, że nie rozpisali go w szerszy, ciekawszy sposób, nie zagłębili się w psychikę postaci. Parafrazując klasyka, Obi-Wan jakby zapomniał, że nie trenował przez dziesięć lat i boi się Vadera. Wyszła z tego całkiem epicka finałowa walka – jasne, ale to tylko ładne kolorki i tani spektakl, do tego wzięty trochę z nieba i stojący w opozycji do tego, co zaprezentowali do tej pory.
Reva jest mierną postacią. Nie dość, że jej origin to po prostu lekko przemodelowana historia Trilli z “Fallen order” to jeszcze cały jej plan i niemalże wszystkie decyzje nie mają absolutnie żadnego sensu, jeśli zastanowić się nad nimi dłużej niż pięć sekund. To, że ona wie kim jest Vader, mimo że nie ma to żadnego sensu. To, że Vader wie kim jest ona, mimo że to ma tego sensu jeszcze mniej. No i co ona właściwie chce od Luke’a i Lei? Dopiec po prostu Kenobiemu – też bez sensu – czy jakimś cudem wie, że to dzieci Anakina Skywalkera? Porozmawiajmy w ogóle o jej planie. Nienawidzi Vadera za to co zrobił jej i jej przyjaciołom, więc co robi? Wstępuje w szeregi jego inkwizytorów, zabijając dziesiątki, a może i setki niewinnych ludzi, żeby kiedyś, być może, zbliżyć się do niego na tyle, aby zadać śmiertelny cios. Świetny plan. Taki trochę… Bez sensu. I oczywiście na koniec wszystkie winy zostają jej odpuszczone. Mam flashbacki z “WandaVision” i pamiętnego “nigdy nie zrozumieją co dla nich poświęciłaś”. Moses Ingram gra ciekawie, kiedy na wierzch wychodzi delikatniejsza strona jej natury, ale kiedy trzeba być mrocznym i strasznym, leży zupełnie. Nie ma absolutnie żadnej władczej prezencji. Jej również jest mi szkoda, bo ze względu na fabularne rozwarstwienie, twórcy zrobili krzywdę zarówno Kenobiemu, jak i jej. Kryje się tu gdzieś ciekawa historia, ale w dzisiejszym serialu jej nie znajdziemy.
Scenarzyści “Kenobiego” zarzekali się, że nie złamią w żaden sposób kanonu “Gwiezdnych wojen” i słowa dotrzymali. Miejscami bardzo pokrętnie i na zasadzie kruczków i innych nadinterpretacji, ale faktycznie wszystko zostaje na miejscu. Niestety, tak dbając o to żeby zostawić wszystko tam, gdzie trzeba, zapomnieli opowiedzieć po drodze angażującą historię. Na sześć odcinków aż trzy poświęcone są schematowi “Leia zostaje przez kogoś porwana, więc Ben leci jej na ratunek”. Pomiędzy kolejnymi ratunkami poznajemy kilka nowych postaci, jak podwójna agentka z imperium (znana z “Gry o tron” Indira Varma) , która swoimi działaniami udowadnia jak kijowo zarządzane jest imperium – takie numery, jakie ona daje radę wykręcić “na gębę” nie przeszłyby chyba nawet u nas w rządzie. Jest też udający rycerza Jedi cwaniak, grany przez Kumaila Nanjiani, postać bardzo sympatyczna, udowadniająca Kenobiemu, że swoje winy można odkupić i, że jest jeszcze na tym świecie dobro. Po drodze znajdziemy jeszcze kilka bardziej jednorazowych postaci, raz zabawnych, raz nudnych, ale nikogo, kto zostałby z nami w pamięci na dłużej. Miło, że w ostatnim odcinku cokolwiek do roboty dostają również wujek Owen i ciocia Beru. Kto jak kto, ale oni od dawna zasługują na odrobinę uwagi.
Jeśli spojrzeć na “Kenobiego” odpowiednio szeroko, to widać zaplanowane motywy i intencje twórców. Nie były to złe intencje. Zabrakło po prostu lepszego scenariusza. Disney zatrudnił utalentowaną reżyserkę, lecz Deborah Chow nie najlepiej poradziła sobie z wymagającym większej kinetyki tematem Jedi. Jej odcinki “Mandaloriana” były świetne, tak samo jak zrobiony przez nią epizod “Better call Saul”, ale tutaj wyszło zwyczajnie kiepsko. Albo walkom brakuje energii i emocji, albo Ben robi w lewo zwrot i ucieka za kadr jak w jakiejś parodii, albo problemem naszych bohaterów jest laserowa zapora, którą można obejść, albo nawet i objechać bez żadnego problemu, albo Tala obezwładnia imperialistę i zostawia jego nieprzytomne ciało tuż obok jego kolegów i nikt niczego nie zauważa. Fabuła jest nieskoncentrowana, postacie niewykorzystane. Największym plusem serialu, przynajmniej dla mnie prywatnie, jest to, że zachęcił mnie do pokazania sagi synowi. Dobrze było zobaczyć znowu duet McGregor i Christensen, ale obaj panowie zasługiwali na lepszy powrót.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS