Obecne problemy z inflacją to cena, jaką Zachód płaci za to, że w pogoni za zyskiem przez całe dekady beztrosko outsourcował produkcję najbardziej kluczowych surowców poza swoje granice.
Polecam regularne zaglądanie do danych dotyczących polskiej inflacji. Jeśli weźmiemy tę majową (13,9 procent) i rozbijemy ją na mniejsze komponenty to zobaczymy, że mniej więcej 2/3 wzrostu cen to zasługa drożejących surowców. Wzrostu cen paliw (o 35 procent), energii (o 31 procent) oraz żywności (o 13 procent).
I nie jest to przypadek. Tak – albo jeszcze mocniej – wygląda to w innych krajach rozwiniętych.
Długotrwały wzrost cen
Ten wzrost cen będzie długotrwały. Jest on bowiem konsekwencją tego, że Zachód wyspecjalizował się w nieprodukowaniu kluczowych surowców. „Pieniądze? Żaden problem. Możemy wydrukować, ile tylko chcemy. Ale żywności i ropy nie wydrukujemy. Bo żywności i ropy nie da się wydrukować”.
To słowa cenionego analityka Credit Suisse Zoltana Pozsara. Napisał je zaraz po wybuchu wojny na Ukrainie. Przewidywał, że czekają nas na Zachodzie duże kłopoty. „To nie jest taki kryzys, jak ten finansowy z 2008 czy zadłużeniowy z 2012 roku – dowodził. Pozsar powiadał, że tamte kryzysy można było zażegnać przy pomocy pieniędzy – czyli tego zasobu, którego Zachód ma w zasadzie nieograniczoną ilość. I w razie potrzeby może wpompować w system dowolną ilość płynności. Pytanie brzmi tylko czy pieniądze mają wjechać w gospodarkę od strony systemu finansowego (tzw. programy QE czyli luzowania ilościowego). Czy może jednak winny trafić przede wszystkim do ludzi. Na przykład w postaci różnego typu wariacji dochodu podstawowego – zbiorczo i poetycko nazywanych w debacie „helikopter money” – a więc pieniędzmi zrzucanymi do ludzi na ślepo z helikoptera.
Nowe dylematy
Ale teraz jest inaczej. Nadeszły bowiem nowe dylematy. Ten kryzys, w który zaczęliśmy wchodzić w czasie pandemii (a potem wepchnął nas w niego jeszcze głębiej Władimir Putin) polega na tym, że Zachód ma dziś wielki problem z dostępem do tanich surowców. Mszczą się nam lata zaniedbań z czasów naiwnej neoliberalnej globalizacji, gdy zasadą było „szybciej, więcej, taniej”. A o bezpieczeństwie i trwałości modelu nie myślało się wcale.
Generalnie rzecz biorąc surowce można podzielić na trzy duże podgrupy. Pierwsza z nich to surowce energetyczne – a więc wszystko to, z czego robi się potem paliwa dające nam mobilność, ciepło, elektryczność, rozwój i komfort. Drugą dużą grupą surowców jest żywność. Zboża, mięso, oleje. Czyli wszystko to z czego produkuje się potem artykuły spożywcze. Trzeci duży typ surowców stanowią metale rzadkie. O nich mówi się stosunkowo najmniej, bo raczej nie trafiają one do końcowego użytkownika. Trzeba jednak pamiętać, że bez litu, kobaltu, miedzi albo niklu nie byłoby bardzo wielu towarów, bez których nie wyobrażamy sobie już chyba normalnego funkcjonowania. To znaczy smartfonów, komputerów, silników samochodowych ani tak bardzo wyczekiwanych „zielonych technologii”. Rola tej grupy surowców w rozwoju stale rośnie.
Bogate kraje bez kontroli nad surowcami
Problem polega jednak na tym, że o ile pieniędzy Zachód ma w bród, o tyle wspomniane tu trzy duże typy podstawowych surowców nie znajdują się pod pełną fizyczną i polityczną kontrolą krajów bogatych. I nie chodzi tylko o faktyczne złoża szeregu pierwiastków, którym Bóg i los nierówno obdarowali planetę. Ale także o to, że Zachód w okresie globalizacji – a zwłaszcza po upadku żelaznej kurtyny postawił na totalny „outsourcing” tych zasobów. Zwijając własny sektor rolniczy albo zaprzestając (z różnych przyczyn: wizerunkowych, oszczędnościowych etc.) poszukiwań i eksploatacji skarbów ziemi u siebie.
Pomysł był bowiem taki, że wspomniane surowce miały być wydobywane i produkowane poza obszarem Zachodu. Ale wciąż kontrolowane kapitałowo przez zachodnie firmy. A potem tanio transportowane tam, gdzie są najbardziej chłonne rynki. Czyli właśnie na Zachód. Skala przedsięwzięcia i różnice w poziomie rozwoju między bogatym Zachodem a resztą świata sprawiały, że zyski notowano olbrzymie. I Zachodowi starczało na to, by – mówiąc kolokwialnie – odpalić lokalnym elitom ich działkę. Tak, żeby siedzieli cicho i nie podważali takiego status quo. A w razie czego pauperyzowali u siebie lokalne bunty niezadowolonych. Wszystko to oczywiście ukryte za zasłoną opowieści o wspaniałej globalizacji.
Uzależnienie od tanich surowców
W efekcie Zachód popadł jednak w uzależnienie od tanich surowców. Czyli taniej ropy, taniego gazu, taniej żywności i tanich metali. W międzyczasie poddostawcy zaczęli się zaś orientować, że mają w ręku coś, czego Zachód nie ma. Wielu (jak choćby krajom Zatoki Perskiej) zdawały się wytaczać zyski czerpane z tego układu. Niektórzy postanowili zagrać jednak o jeszcze wyższą stawkę. To właśnie przypadek Rosji Putina. Kraju, który w oparciu o gazowo-naftowe zyski chciał odbudować swoje utracone imperium. Oczywiście w żaden sposób nie usprawiedliwia to jego agresji na Ukrainę. Tworzy jednak kontekst, od którego nie da się dziś zwyczajnie uciec.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS