A A+ A++

Problemem jest tak zwana “ustawa 10H”, którą Prawo i Sprawiedliwość wprowadziło w roku 2016. To nic innego jak minimalna odległość od zabudowań, w jakiej można budować wiatraki – dziś to dziesięciokrotność wysokości takiej turbiny. W praktyce oznacza to, że aby wybudować wiatrak, to w promieniu 2 kilometrów nie może być żadnych zabudowań. A takich miejsc w Polsce, jednocześnie wietrznych, spełniających ekonomiczną zasadność inwestycji, jest już niewiele.

Ta ustawa spowodowała, że w wielu samorządach wiejskich, które miały możliwość realizacji takich zamierzeń inwestycyjnych, nie można było tych inwestycji zrealizować, przez co samorządy traciły środki finansowe  – mówi w rozmowie z RMF FM Leszek Kuliński, wójt gminy Kobylnica, zarazem prezes Stowarzyszenia Gmin Przyjaznych Energii Odnawialnej.

To uderzyło również w gminę Kobylnica, o czym mówi jej wójt

Przed 2016 rokiem mieliśmy dochody na poziomie 10 milionów złotych przy 100 milionowym budżecie, a więc 10 proc. Teraz te dochody spadły do 3,5 miliona – mówi Kuliński.

Przez wprowadzenie zasady 10H w 2016 roku doszło też do absurdalnej sytuacji, bo nie tylko nie można stawiać wiatraków w promieniu 2 kilometrów od zabudowań, ale też wokół stojących już wiatraków, w promieniu dwóch kilometrów, nie można także budować nowych domów czy prowadzić innych inwestycji, a pojedyncze, wybudowane wcześniej nieruchomości – stoją.

My mamy zablokowane dwa obszary, na których mogłyby powstać farmy wiatrowe, na których zostały przeprowadzone konsultacje społeczne i można by przeprowadzić te zamierzenia, ale od 2016 roku jest to zablokowane – mówi wójt Leszek Kuliński.

Dziś już zwrócili się do nas inwestorzy, wiedząc, że w trzecim kwartale ustawa ma zostać znowelizowana. To da dodatkowe wpływy do budżetu gminy – dodaje.

Eksperci, Unia Europejska, Międzynarodowa Agencja Energii, samorządy, branża energii wiatrowej – wszyscy od lat naciskali na rząd, apelując o zakończenie tej niezrozumiałej walki z wiatrakami.

Rząd w końcu poszedł po rozum do głowy. Powody są dwa: po pierwsze państwowa spółka PGE otwarcie mówi o tym, że chce inwestować w onshore, czyli wiatraki prądotwórcze na lądzie. 

Po drugie, i to był główny imperatyw tych zmian, wymogła to na rządzie Komisja Europejska. Zmiany w ustawie 10H są jednym z kamieni milowych, do których realizacji zobowiązała się Polska, by otrzymać pieniądze z Krajowego Planu Odbudowy.

Jest jeszcze jedna rzecz – zauważa wójt Kobylnicy, Leszek Kuliński. Myślę, że dużą rolę odgrywa sytuacja za wschodnią granicą. W wielu przypadkach nie możemy realizować nie do końca ciekawych zamierzeń inwestycyjnych związanych z tą starą energetyką, czarną, ale dzięki temu możemy realizować inwestycje w zakresie fotowoltaiki i wiatru – powiedział.

Idzie nowe

Rząd wrócił więc do projektu nowelizacji ustawy, który przygotowano ponad rok temu. Wczoraj Komitet Stały Rady Ministrów zatwierdził rozwiązania, teraz zajmie się nimi rządowa komisja prawna, następnie cała Rada Ministrów zdecyduje o przekazaniu projektu do Sejmu. Ma to się wydarzyć jeszcze pod koniec czerwca, a przepisy miałyby wejść w życie w trzecim kwartale roku.

Zasada 10H z nami zostaje. Dalej nominalną odległością wiatraków od zabudowań będzie dziesięciokrotność wysokości takiej elektrowni. Ale do ustawy wprowadzony zostanie wyjątek, który przywróci sprawczość gminom. Otóż, będzie możliwość zmniejszenia minimalnej odległości turbin od domostw, do minimalnie 500 metrów, w drodze wprowadzenia zmian w miejscowym planie zagospodarowania przestrzennego, a także w postaci uchwały Rady Gminy.

Dzisiaj jest to pewien kompromis ­– przyznaje prezes Stowarzyszenia Gmin Przyjaznych Energii Odnawialnej. I ta ustawa spowoduje to, że odblokowane zostaną tereny i gminy będą mogły dalej prowadzić swoją politykę przestrzenną, czyli zwróci się gminom władztwo planistyczne dla tych inwestycji, a zarazem umożliwi się realizację tych zaniechanych inwestycji w latach poprzednich, przez sześć lat zastoju  – mówi Kuliński.

O tym gdzie dokładnie, w jakiej odległości od zabudowań, mają decydować więc radni, ale w ścisłym porozumieniu z mieszkańcami.

Tutaj, po pierwsze, jest zwiększona liczba konsultacji społecznych. I może to i dobrze, żeby mieszkańcy mieli większy udział w konsultacjach społecznych dotyczących realizacji niejednokrotnie trudnych zamierzeń inwestycyjnych – ocenia wójt Kobylnicy. 

A z drugiej strony to Rada Gminy będzie podejmowała uchwałę wskazującą, jaka minimalna odległość może być wiatraka od zabudowań. I tutaj wyborcy mają możliwość wpływu na tych mieszkańców, którzy są radnymi – dodaje.

Wiatraki jak grzyby po deszczu?

Masowy i niekontrolowany przyrost elektrowni wiatrowych się nie wydarzy. Tego są pewni zarówno legislatorzy, jaki i samorządowcy. A to dlatego, że zmiana miejscowego planu nie jest łatwizną

Normalnie zmiana miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego z reguły to trwa od 12 do 16 miesięcy ­- opisuje wójt gminy Koblylnica.

Natomiast przy planowaniu farmy wiatrowej to jest dużo bardziej skomplikowana procedura.  Tu miedzy innymi trzeba prowadzić też postępowania w zakresie uwarunkowań środowiskowych, trzeba prowadzić badania akustyczne. Niejednokrotnie w trakcie tworzenia tego planu robi się analizę tak zwanej wietrzności, i to musi trwać około 12 miesięcy. Więc niejednokrotnie trwa to 24 miesiące, a w niektórych przypadkach nawet do 3 lat trwają zmiany planistyczne. W tym czasie przeprowadza się również konsultacje społeczne – mówi RMF FM Leszek Kuliński.

Ważne są badania dotyczące akustyki, bo na tej podstawie podejmuje się decyzję co do odległości wiatraka. U nas, przed 2016 rokiem, to było ok. 800 metrów, także zabezpieczyliśmy potrzeby mieszkańców, żeby nie mieli dyskomfortu. Oprócz hałasu, którego turbiny wydają coraz mniej, nieraz nie podoba się też migotanie elementów wirujących, gdy padają na turbinę promienie społeczne. Ale tu już inwestorzy analizują takie inwestycje, by jak najmniej szkodzić mieszkańcom i środowisku naturalnemu – podkreśla.

Dodatkowe środki

Rząd za chwilę dzielnie rozwiąże więc problem, który sam stworzył. Wszyscy będą zadowoleni – sektor energii wiatrowej złapie drugi oddech i będzie mógł kontynuować rozwój w Polsce. Samorządy na tym skorzystają – będą miały tańszy prąd, ale też zarobią na inwestycjach na ich terenach. Przy okazji zarobi mieszkaniec, bo rachunek za prąd powinien za jakiś czas przyjść niższy, a niektórzy wydzierżawią swoje tereny pod 200-metrową turbinę.

Leszek Kuliński, wójt gminy Kobylnica, podaje też wymierne skutki finansowe dla jego małej ojczyzny.

Gmina Kobylnica przed 2016 rokiem miała dochody na poziomie 10 milionów złotych przy 100 milionowym budżecie, a więc 10 proc. Teraz te dochody spadły do 3,5 miliona. Liczymy na to, że kolejne dwie farmy, na które mamy już zgodę mieszkańców, pozwolą nam na odbudowanie dochodów i osiągnięcie odpowiedniego poziomu, gdzieś ok. 10 milionów złotych. W roku 2025 powinniśmy mieć ok. 200 megawatów w wietrze. Dziś mamy 100 MW, czyli około 50 turbin, które są zlokalizowane na terenach rolniczych i przynoszą gminie dochód, ale przynoszą również dochód mieszkańcom z tytułu dzierżawy gruntów – mówi.

To jest niemożliwe, żeby wiatraki wyrosły jak grzyby po deszczu. To mieszkańcy podejmują decyzję, również o lokalizacji farm wiatrowych – podkreśla.

Opracowanie:

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułBal ósmoklasisty
Następny artykułPniowiec i Kamień z poślizgiem. Na otwarcie kąpielisk nie zgodził się wojewoda