Dochodzą do władzy w demokratyczny sposób.
– Wielu tyranów tak zaczynało. A potem wykorzystało instytucje demokracji do niedemokratycznych zachowań. Pytanie, czy obywatele mają potrzebę chronienia tej demokracji, czy też nie. PiS od siedmiu lat krok po kroku rozmontowuje system demokratyczny.
Jeśli popatrzymy na przykład węgierski, to ostatnie wybory nie są tylko przegraną opozycji. Orban najpierw zmienił prawo i instytucje robiąc wszystko, by wybory nie były demokratyczne. W związku z tym opozycja na starcie miała złą sytuację. W Polsce jest podobnie. Dodatkowo mamy taką trudność, że w czasach, gdy zastanawiamy się, co będzie można kupić za miesiąc za tę samą pensję, polityczność schodzi na drugi plan. Myślimy o jutrze, a nie o wyższych celach i wartościach. Doszliśmy więc – jako społeczeństwa, nie tylko polskie społeczeństwo – do momentu braku zaufania do instytucji. To się przekuwa na brak zaufania do państwa i w efekcie do wyborów. A dalej jest zanikanie wizji, że może być inaczej, że można zmieniać takie państwo, jak państwo PiS.
Powszechna emocja dotycząca nieuczciwych wyborów opiera się na znanym stalinowskim powiedzeniu: najważniejsze, kto liczy głosy. Opozycja ją podsyca, zawiązując pakt w sprawie obywatelskiej kontroli wyborów. Czy ordynarne fałszerstwo naprawdę jest możliwe?
– Tego bym się nie obawiała. W 2014 roku, kiedy po wyborach samorządowych pojawiły się zarzuty o sfałszowanie głosowania, w Fundacji Batorego zorganizowaliśmy zespół ekspertów, który był ewenementem na skalę światową. Fizycznie sprawdziliśmy wówczas karty wyborcze w wylosowanych komisjach, żeby dowiedzieć się, czy faktycznie były fałszerstwa. I nie, nie było. Ale to, co robią politycy opozycji, ma jednak sens. Oni pokazują społeczeństwu: to są nasze wybory, nas obywateli, uważajcie, bo wy też musicie dać jakiś swój wkład, coś więcej niż pójście i wrzucenie kartki do urny, inaczej z tymi wyborami może być źle.
Ma pani na myśli działania analogiczne do tego, co dla PiS zrobił w 2015 roku Ruch Kontroli Wyborów związany z Klubami Gazety Polskiej?
– Tak. Rozmawiamy w rocznicę pierwszych częściowo wolnych wyborów w 1989 roku i przypominam, że wtedy do głosowania poszło 63 procent ludzi. A to przecież było wielkie wydarzenie, wydawało się, że powinni pójść wszyscy. I od tego czasu niezmiennie mamy niską frekwencję w wyborach, więc każda aktywizacja społeczeństwa ma znaczenie. Organizowanie się pod hasłem wspólnej kontroli procesu wyborczego, samego głosowania, to nie jest kwestia działania przez tylko jeden dzień – dzień wyborczy i noc na liczenie głosów. To mówienie o wyborach, przygotowanie do kontroli, organizowanie małych społeczności wokół tych kontroli. To wszystko sprawia, że rośnie liczba osób zaangażowanych w głosowanie, działających wokół niego. Oni potem rozmawiają z innymi, namawiają ich do głosowania, może trochę straszą. Ale to wszystko jest działaniem mobilizującym i ma sens. Inna sprawa, to moje wątpliwości, czy organizacje społeczne powinny w to wchodzić.
Żeby nie sprzymierzać się z tymi złymi partiami politycznymi?
– No nie. Może powiem coś nietypowego, ale ja lubię partie polityczne. Ich działanie to nic złego, one są w demokracji konieczne, są pasem transmisyjnym między obywatelem a państwem. Jeśli coś je zmusza do bardziej transparentnego i demokratycznego funkcjonowania, to tylko z korzyścią dla wszystkich. Myślałam raczej o tym, że ruchy społeczne inaczej wpływają na rządzących niż partie opozycyjne. W gruncie rzeczy mogą być silniejsze. Jeśli PiS robił jakiekolwiek kroki wstecz – niewielki, ale jednak – w sprawie sądownictwa, to właśnie pod naciskiem ruchów społecznych. W sprawie aborcji też zderzył się z niespodziewanym odzewem, społecznym właśnie. Niespodziewanym, bo nawet ich ta skala zaskoczyła, choć uważam, że jakichś protestów się jednak partia rządząca spodziewała. Gdyby tak nie było, to przepychałaby tę zmianę kompromisu aborcyjnego przez parlament, a nie tylnymi drzwiami przez Trybunał.
Efekt jest ten sam – protesty były, nawet jeśli zaskakująco duże – a prawo jest zaostrzone i marsze nic nie dały.
– Przebudzenie społeczne było i to nie zniknie. Zaowocuje w swoim czasie.
Dlaczego tak duże jest poparcie dla partii, które odpowiadają za państwo w tym kształcie, w którym nie ma ono powszechnego zaufania, w którym jest tak duża grupa ludzi wątpiących w podstawę – w uczciwość wyborów?
– Polska demokracja jest nieustrukturyzowana. Mamy jej raptem 33 lata, jedno pokolenie. Społeczeństwo nie wie jeszcze, o co w tym tak naprawdę chodzi, co powinno dawać i czego oczekiwać od państwa oraz czego odpuścić nie można. Jeśli zazwyczaj głosuje tylko mniej więcej połowa Polaków, to trudno spodziewać się ochrony abstrakcyjnego pojęcia, jakim są wybory. Dlatego też w Fundacji Batorego chcemy zacząć o tym mówić już półtora roku przed głosowaniem. Chcemy pokazać: halo, uwaga, tu się może wydarzyć coś niedobrego.
Co takiego?
– Uczciwe wybory to proces odbywający się na wielu płaszczyznach. I ten proces zaczyna się już w momencie zakończenia poprzednich wyborów. To całe przygotowanie organizacyjne, prawo, prekampania, media, równość dostępu do nich. Zagrożenie widzimy po pierwsze w zmianie prawa – modyfikacji kodeksu wyborczego na ostatnią chwilę, tak żeby był on korzystniejszy dla strony rządzącej, która broni swojej pozycji. Po drugie w zmianach wynikających z „reformy” z 2018 roku dotyczącej organów administracji wyborczej. Mam na myśli szczebel centralny – Państwową Komisję Wyborczą – jak i powoływanie komisarzy wyborczych, którzy mogą być w pewnym stopniu zależni od władzy. Trzecia rzecz to nierówności – od dostępności lokali, po nierówną normę przedstawicielską, czyli ustalenie ile mandatów przypada na dany okręg, bo chęć rządzących do majstrowania przy tym już widać.
Najważniejsze zagrożenia jednak to sprawa finansowania kampanii wyborczej. To już się w brutalny sposób dzieje na naszych oczach. Zaproszenie do KPRM na święto samorządów tylko wybranych samorządowców i mówienie im: „ci, którzy są z nami, mogą liczyć na więcej”, to zwykła korupcja polityczna. Preferowanie samorządów, w których władzę ma PiS, jest wyraźne i pokazują to raporty. A ostatnia sprawa, związana z finansowaniem kampanii i jej równością, to dostęp do wiedzy – jaki kandydaci spoza obozu rządzącego mają dostęp do mediów, do jakich mediów i ile tego dostępu mają. Tu nie chodzi tylko o telewizję publiczną, ale i lokalną prasę, zastraszanie dziennikarzy lokalnych za pisanie nieprzychylnie o władzy i jej rozliczanie.
A kiedy media publiczne były całkiem obiektywne?
– OK, nigdy nie były. Zawsze były bardziej prorządowe niż antyrządowe. Ale nigdy nie mieliśmy takiej dysproporcji, żeby część kandydatów w ogóle nie miała do nich wstępu, jak z Konfederacją, albo żeby w każdym materiale głównego wydania programu informacyjnego był fragment skrajnie oczerniający jednego lidera politycznego.
Siedzimy sobie teraz w kółku wzajemnej adoracji – pani z Fundacji Batorego, ja z „Newsweeka” – i wzajemnie się wspieramy w przekonaniu, że z niezależnością mediów w Polsce jest źle. Ale co z tym zrobić?
– To nie jest kółko wzajemnej adoracji. Po prostu oboje jesteśmy w takich miejscach, gdzie jeszcze wolno nam swobodnie mówić, mamy dostęp do wiedzy i umiemy z niej korzystać. Nie chodzi tylko o to, że w telewizji publicznej więcej jest tego prezydenta, niż było tamtego. Tu chodzi o to, czy w ogóle odbiorca ma możliwość dostrzeżenia w przekazie innych kandydatów oraz o to, że pana redakcja zapewne od lat nie widziała pieniędzy ze spółki skarbu państwa. O tym, jak jest źle, mówią nam też niezależne organizacje. Wystarczy popatrzeć na to, jak zmienia się pozycja Polski w światowym rankingu niezależności mediów. Gdzie tu kółko wzajemnej adoracji?
W moim pytaniu ważniejsza jest końcówka: co z tym zrobić? Bo jeśli nie wierzymy w uczciwość liczenia głosów, możemy do każdej komisji zgłosić męża zaufania. Z telewizją Kurskiego nie zrobimy nic. Będzie sobie działała w najlepsze, choćbyśmy w tym naszym kółku wyciągali im najstraszniejszą propagandę. Może więc żyjemy w już przegranej demokracji?
– A ja myślę, że nie. I wrócę tu do obywateli. To ,co możemy robić, to uświadamianie obywatelom, jak ważne są niezależne media, namawianie ich, by chcieli na te media – jak na przykład OKO.press – dawać swoje pieniądze; sprawianie, żeby obywatele w niezależnych mediach widzieli wartość. I druga rzecz – możemy dbać o jakość przekazu w social mediach. Bo telewizja publiczna z jej przekazem trafia do określonego grona odbiorców, które można opisać socjologicznie – od ich miejsca zamieszkania przez wykształcenie, po preferencje polityczne. Ale media społecznościowe docierają wszędzie, a dziś mamy z tym wielki problem. Jak łatwo jest wpływać na wybory przez te media pokazała Cambridge Analitica z kampanią Trumpa i kampanią brexitową.
Fake newsy rozprzestrzeniają się bardzo łatwo, a edukacja dotycząca zagrożeń, jakie to za sobą niesie, jest bardzo słaba. Dlatego możemy po prostu uświadamiać innych, jak ważna jest weryfikacji wiadomości. Przed nami wybory samorządowe i – jeśli PiS nic nie zmieni w kalendarzu, bo to zupełnie inna historia – krótko później parlamentarne. Mamy realne podstawy, by obawiać się, że nie będą to uczciwe wybory i to w sposób znacznie mniej zauważalny dla zwykłego obywatela niż oszustwo przy liczeniu kart do głosowania. O tym właśnie trzeba mówić jak najwięcej i to uświadamiać obywatelom. Bo na stole naprawdę jest nasza demokracja. Jeśli się nad nią nie pochylimy, ona zniknie szybciej, niż nam się wydaje.
Czytaj też: Bronią praworządności i płacą wysoką cenę. „Musiałem ułożyć sobie życie na nowo, żeby nie pogrążyć się w bagnie”
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS