Od trzech dni stacjonowaliśmy pośrodku ciągnącego się kilometrami wzdłuż granicy boliwijsko- chilijskiej piaszczystego pustkowia (najbliższym nam miasteczkiem było graniczne Pisiga), które nieudolnie próbowało pełnić funkcję pola uprawnego dla podobno popularnego warzywa, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam, czyli quinoa (po polsku komosa ryżowa) i pastwiska dla lam, które raczej nie miały tu szansy nabawić się nadwagi.
Adrien wdrapywał się na okoliczne szczyty i lądował tuż koło naszego obozowiska, gdzie ja zasłużenie relaksowałam się po wejściu na swój pierwszy pięciotysięcznik- wulkan , zbierałam siły na kolejny trekking i jak przykładna żona serwowałam obiadki w postaci makaronu z tuńczykiem w sosie pomidorowym (na który po opuszczeniu Boliwii już chyba nigdy nie będziemy chcieli nawet patrzeć). I tak czwartego dnia, zaraz po śniadaniu, gdy wystawiając twarze do słońca piliśmy poranną kawę, Adrien wskazał ruchem głowy na oddaloną o kilka kilometrów górę:
– A może przejdziemy się na to wzgórze? – dokładnie tak powiedział, „wzgórze”.
– Teraz? – upewniałam się, mierząc wzrokiem nasz potencjalny cel.
– Jak dopijemy kawę – odpowiedział zaciagając się papierosem.
– Ok, czemu nie – odparłam bez wahania.
Pół godziny później, uzbrojeni w kije trekkingowe, goratexowe kurtki i termos gorącej herbaty, maszerowaliśmy przez piaszczyste fałdy w kierunku naszego „wzgórza”. Minęliśmy kilka lam, gdy doszliśmy do drogi minęła nas nawet jedna ciężarówka. Po około godzinie szybkiego marszu stanęliśmy u podnóża góry. Stąd wydawała się jakaś wyższa i bardziej stroma niż znad kubka porannej kawy, ale słowo się rzekło, idziemy.
Nie dopatrzyliśmy się żadnej ścieżki na szczyt (no bo i po co ktoś miałby wchodzić na taką górę stojącą pośrodku niczego, gdy wokół tyle podobnych, też zupełnie nikomu nieprzydatnych gór), więc sami wyznaczyliśmy sobie drogę, między kolczastymi krzewami, uważnie stąpając by wraz ze skalnymi odłamkami nie osunąć się w dół, jak lama, na której szkielet z tragicznie połamanymi nogami natknęliśmy się na zboczu. Nad naszymi głowami krążyły olbrzymie kondory, zimny wiatr wiał coraz gwałtowniej, gdy oddychając coraz ciężej, coraz drobniejsze kroki stawiając, sunęliśmy w górę.
Ostatnie 200, może 300 metrów do szczytu wspinaliśmy sie po olbrzymich głazach- jakby jakiś znudzony olbrzym zrzucił ze szczytu swoje kamienne klocki. Gdy dotarliśmy do celu, wiedziałam, że to nie było „wzgórze”, pomiar wysokości GPSem tylko potwierdził moje przypuszczenia: staliśmy właśnie na 4800 metrach. To tyle co najwyższy szczyt Europy.
Widoki były przepiękne, ale Adrien mnie poganiał, bym zaczęła już schodzić w dół. Jako że nasze pośniadaniowe wzgórze okazało się całkiem pokaźną górą, wejście zajęło nam dużo więcej niż początkowo zakładaliśmy i nie zostało nam zbyt wiele czasu do zachodu słońca, a my, jako że poszliśmy tylko na spacer, nie zabraliśmy ze sobą ciepłych kurtek, a przede wszystkim nie wzięliśmy latarek. Słońce schodziło coraz niżej, nie mieliśmy wyboru- trzeba było schodzić jak najszybciej, póki jest jeszcze widno.
Nasza droga w dół przypominała bieg z przeszkodami- zjeżdżaliśmy na butach, gdy poczuliśmy odrobinę miękkiego podłoża, przeskakiwaliśmy większe głazy, biegliśmy po stromym zboczu asekurując się kijkami trekkingowymi. Nagle krążący nad nami gigantyczny kondor gwałtownie zniżył lot, widząc że kieruje się na mnie usiadłam ze strachu i zakryłam rękami głowę.
– Wstań! Wstań i podnieś ręce do góry, musisz wyglądać na dużą! – krzyknął Adrien – Chyba nie chcesz żeby ptaszysko wzięło cię za małego wystraszonego królika? – dodał z bardzo poważną miną, a ja (wstając rzecz jasna) parsknęłam śmiechem, choć kilka sekund temu wcale mi do śmiechu nie było.
Gdy słońce schowało się za horyzontem, szliśmy juz na przełaj przez piaszczyste nieużytki. Raz, dwa, trzy! I zrobiło się ciemno, jakby ktoś przełączył pstryczek. Brnęliśmy w czarnej jak atrament nocy coraz bardziej trzęsąc się z zimna. Ledwo co mogliśmy dojrzeć zarys otaczających nas gór. Ciemno, i strasznie tak jakoś, i zimno. Bałam się powiedzieć głośno co mi krążyło po głowie: przecież my w tych ciemnościach nie mamy szansy znaleźć stojącego zupełnie po środku niczego, w szczerym polu, na końcu świata, w czarnej, za przeproszeniem, dupie samochodu!
I wtedy nad horyzontem ukazała się świetlista łuna, i wtedy zza horyzontu powoli zaczął się wyłaniać księżyc. Okrągły, jasny, piękny. Samochód stał kilkadziesiąt metrów za naszymi plecami (zdążyliśmy już go minąć), a w nim ciepłe ubrania, herbata i makaron z tuńczykiem.
Trasę podróży A&A dookoła świata możesz śledzić .
Podoba Ci się? Daj lajka, podaj dalej! Twoja rekomendacja bardzo mnie ucieszy.
Nie chcesz przegapić żadnego wpisu?
Artykuł pochodzi z serwisu .
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS