A A+ A++

Owszem, Niemcy chcą się bardziej dokładać do wspólnego bezpieczeństwa. Właśnie uchwalony został fundusz, który podniesie wydatki zbrojeniowe do 2 proc. PKB wymaganych przez NATO. Wcześniej, przez kilkanaście lat, Niemcy nie chcieli wypełniać tego zobowiązania. Ale czy za tym idzie całkowita strategiczna redefinicja roli Niemiec? Nie sądzę. Niemcy są gotowi do większych poświęceń, ale widzą się niezmiennie jako mocarstwo defensywne, ostrożne i konserwujące status quo.

Ale czy ta krytyka Berlina, jaką zewsząd słyszymy, naprawdę dotyczy tego, że ktoś nie wykonał tam pracy umysłowej i nie przemyślał – jak mówisz – „strategicznej wizji Niemiec jako mocarstwa defensywnego”? Czy jednak chodzi po prostu o to, że nie robią na czas tego, do czego sami się zobowiązali w kwestii dostaw broni i pomocy Ukrainie?

– Moim zdaniem krytyka dotyka jednego i drugiego wymiaru. Właśnie dlatego, że Niemcy są spóźnieni pod względem pewnej autorefleksji na temat swojej roli w Europie i wobec sąsiadów, każde inne niedociągnięcie, potknięcie w dostawach broni, wybrzmiewa dużo donioślej. Z naszej perspektywy postawa Niemiec wynika w dużej mierze z ignorancji, z błędnego rozumienia przez nich Rosji, a dla części środowisk po prostu ze złej woli i odwiecznej chęci dogadania się z Rosją kosztem państw Europy Środkowo-Wschodniej.

Dla nas strategicznym celem jest osłabienie Rosji, ale samodzielnie brakuje nam do tego sił. Niemcy – w większości, bo są wyjątki – takiego celu nie formułują, choć siły mają większe. Skupiają się raczej na obronie tego, co jest, a w dzisiejszej sytuacji na przywróceniu status quo ante, a nie dążą do ustanowienia jakiegoś nowego porządku. Dlatego dziś na przykład mówią, że dla Ukrainy nie może być skróconej drogi do UE, bo ten proces musi trwać.

Na co krytycy odpowiadają: jeśli nie jesteście za skróconym trybem przyjęcia Ukrainy do UE, to jakbyście nie chcieli tego wcale. I skazujecie ten kraj na dalsze trwanie w przedpokoju, wystawiacie go na kolejne ataki…

– I mają rację. To jest tak naprawdę pytanie o to, jak wiele wymaga się od Niemiec. Słusznie Radosław Sikorski podkreślał kilkanaście lat temu w kontekście roli Berlina, że nie obawia się niemieckiej potęgi, lecz niemieckiej bezczynności. A Niemcy definiują się trochę… jako państwo bezczynne właśnie. Ćwierć wieku temu udało się stosunkowo szybko dokonać rzeczy bardzo ważnych: zjednoczyć Niemcy, rozszerzyć NATO i Unię Europejską, scalić podzieloną Europę, „przesunąć Zachód na wschód”. I Niemcom to wystarczy.

No dobrze. Ale zachodni sąsiad Niemiec, Francja, definiuje swoją rolę dla odmiany bardzo aktywnie: chce wyznaczać kierunki, tworzyć dla Europy „strategiczną autonomię”, odsyłać w niebyt stare sojusze i tworzyć nowe, działać bardziej ambitnie na innych kontynentach. I też jest krytykowana. Może nie da się zadowolić tych, którzy uznali, że Europa wszystko robi źle.

– Jeśli będziemy sobie stawiać takie maksymalistyczne cele, jak pokonanie Rosji, a być może nawet jej ostateczne skarlenie i rozbicie terytorialne, to każde inne podejście niż otwarta wojna z Rosją, będzie wydawać się niewystarczające. W Polsce mamy pewien problem z utożsamianiem naszego interesu z interesem wszystkich innych państw: Francji, Niemiec, Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Więc jeśli ktoś zdecyduje się na odejście od polityki, która w pełni służy naszym interesom – czasami z błędnych powodów, a czasami po prostu inaczej definiując swoje własne cele – to natychmiast pojawiają się zarzuty dużego kalibru. Z naszej perspektywy osłabienie Rosji, odepchnięcie jej od naszych granic, by nie była zagrożeniem i tak dalej, jest priorytetem.

Ale dla innych państw w Europie już niekoniecznie.

– Dla Niemiec czy Francji, Rosja nie jest żywotnym zagrożeniem. Niemcy nie obawiają się rosyjskich czołgów w Berlinie, ale raczej wojny nuklearnej. To jednak dwie różne perspektywy, prawda? Ale widzimy też, że trwająca wojna zmienia już opinię niemieckiego społeczeństwa na temat roli Niemiec. Wcześniej to społeczeństwo było przekonane, że trzymanie się z dala od „brudnych” interesów, jakich wymaga utrzymanie bezpieczeństwa, jest właściwą polityką. Stąd wynikało choćby bardzo sceptyczne podejście wobec stacjonowania amerykańskiej broni jądrowej w Niemczech. A dziś już tego sceptycyzmu i wygodnickiego pacyfizmu jest mniej. Jeśli gdzieś zatem widać Zeitenwende, przełom i zmianę epoki, to na pewno w opiniach niemieckiego społeczeństwa.

Mamy też na szczęście pluralizm i różne partie spierają się na temat tego, jak konkretnie tę zmianę epoki należy rozumieć. Są na przykład Zieloni, którzy uważają, że trzeba do sprawy podejść bardziej ofensywnie, asertywnie: dystansować się od dyktatur – nie tylko Rosji, ale i Chin – a bardziej na poważnie traktować kwestie podejścia do praw człowieka i wartości demokratycznych na świecie. Są więc na pewno tacy, którzy uważają, że można działać ambitniej niż kanclerz Scholz.

Skoro przy samym kanclerzu Scholzu jesteśmy, czy opinia, że on „nie chce pomóc Ukrainie” jest uzasadniona? Nie pytam nawet już o ocenę całej niemieckiej klasy politycznej, ale postawę samego kanclerza. Ile jest prawdy w twierdzeniu, że coś go blokuje?

– Scholz mówi, że „Rosja nie może tej wojny wygrać, a Ukraina musi przetrwać”. To z pewnością nie jest niechęć do pomocy, ale są dość minimalistycznie określone cele. I tak też kanclerz formułuje swoją politykę. Stąd biorą się zarzuty o opieszałość, zbyt wolne dostawy broni, a także niechęć do po prostu mocniejszego wyrażania się, w bardziej jednoznacznych słowach, o wojnie. Kanclerz broni się, odpowiadając, że tak naprawdę robi to samo, co inni sojusznicy – którzy też na przykład nie dostarczali Ukrainie czołgów zachodniej produkcji – i ściśle koordynuje z nimi swoją politykę, zwłaszcza z amerykańskim prezydentem Joe Bidenem.

Widzimy więc pewną próbę wpisania mało ambitnej polityki w szerszy kontekst – szukania najmniejszego wspólnego mianownika i dostosowywania swojej reakcji do pozostałych. Ale tu wracamy do zasadniczego pytania i pierwszej kwestii, jaką poruszyliśmy: jaka ma być rola Niemiec w Europie, na świecie i w odniesieniu do Rosji? Czy mają stawiać sobie cele maksimum i przewodzić w ich realizacji, czy zadowolić się przywróceniem status quo sprzed 24 lutego, co – nie możemy zapomnieć – jest też, przynajmniej deklaratywnie, głównym celem Ukrainy.

Na polskiej – ale nie tylko, bo także bałtyckiej czy amerykańskiej – prawicy słychać głosy, że Europa Karolińska, niemiecko-francuska, i tak już się kończy. Trzeba przekazać stery bardziej dynamicznym krajom: Skandynawii, „Trójmorzu”, krajom bałtyckim. Ile jest w tym myślenia życzeniowego, a ile prawdziwej diagnozy sytuacji?

– Nigdy przywództwa nie oddaje się dobrowolnie. Przywództwo trzeba sobie wyrwać. Tak już jest w polityce. Samym moralnym uniesieniem Polska – i inne państwa – nie wypracują sobie przywódczej pozycji w Europie. To są lata organicznej pracy, budowania siatek wpływu, gospodarczych i kulturowych narzędzi. Faktycznie, jest pewna przestrzeń do wypełnienia i należy dążyć do wykorzystania tej okazji, ale ci, którzy już przekonują, że doszło teraz do jakiegoś wielkiego przetasowania wśród liderów Europy, wybiegają przed szereg.

Przypomnijmy, że podobnie wiele osób mówiło, że Amerykanie utracili przywództwo, ich potęga jest schyłkowa i wycofują się ze świata po porażce w Afganistanie. Teraz ci sami ludzie mówią o wielkiej zmianie układu sił w Europie. Spokojnie, nie tak szybko. To musi potrwać.

Czytaj również: Najważniejszy więzień Putina. Jak długo Nawalny będzie mu potrzebny żywy?

Oryginalne źródło: ZOBACZ
0
Udostępnij na fb
Udostępnij na twitter
Udostępnij na WhatsApp

Oryginalne źródło ZOBACZ

Subskrybuj
Powiadom o

Dodaj kanał RSS

Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS

Dodaj kanał RSS
0 komentarzy
Informacje zwrotne w treści
Wyświetl wszystkie komentarze
Poprzedni artykułZwłoki mężczyzny ujawnione w rejonie ul. Przemysłowej
Następny artykułStrażacy uratowali bocianiątko