Z byłym wojewodą łomżyńskim, Franciszkiem Adamiakiem rozmawiał Wawrzyniec Kłosiński. Rozmowa ukazała się w w roczniku Ziemia Łomżyńska w 2001 r.
– Jak to się stało, że pan – lekarz weterynarii z Jedwabnego – został wojewodą łomżyńskim?
– Nie wiem, czy pamięta pan, że była taka instytucja, która nazywała się Komitet Obywatelski. Otóż ta instytucja wystawiła swego kandydata na urząd wojewody, a był nim Tadeusz Lasocki z Wysokiego Mazowieckiego. Osobiście nawet woziłem tę kandydaturę do Urzędu Rady Ministrów, do akceptacji. Minister ds. administracji, pan Kołodziejski po rozmowach z nami stwierdził, że Lasocki za parę dni przejmuje urzędowanie, a o tym, kiedy to nastąpi dowiemy się… w telewizyjnych „Wiadomościach”. Czekamy dzień, drugi, trzeci, nic nie ma. Poseł Ryszard Kraszewski rozmawiał z Lasockim, ale też nie dowiedział się niczego. Więc znowu do Urzędu Rady Ministrów jedzie delegacja. Byli wśród nich: przewodniczący Komitetu Obywatelskiego Henryk Kapuściak, szef „Solidarności” Marek Sawicki i poseł Kraszewski. Przed URM-em spotkali senatora Ryszarda Reiffa, który jak tylko mógł odwlekał decyzję o powołaniu wojewody. Miał nawet do nas pretensje, krzyczał, że co my robimy, że dotychczasowy wojewoda powinien zostać…
– … chodzi o wojewodę Marka Strzalińskiego?
– … Oczywiście! Zdaniem Reiffa wojewoda Strzaliński, po rozmowach z premierem Mazowieckim, gwarantuje dobrą współpracę z rządem, a w dodatku ze Wschodem. My mieliśmy jednak inne zdanie. Tak więc członkowie delegacji poszli do ministra Kołodziejskiego i dowiedzieli się, że w grę już nie wchodzi kandydatura Lasockiego, natomiast są już dwa inne nazwiska. Wymienił teraz nieżyjącego już śp. posła z PSL-u Witolda Leśniewskiegio oraz dr. ekonomii ze Stronnictwa Demokratycznego, Antonniego Chojnowskiego. Dlaczego Lasocki został odsunięty – nie wiem, bo przy rozmowach nie byłem (…) Członkowie delegacji usłyszeli wówczas oficjalne oświadczenie ministra Kołodziejskiego: „Wyście doprowadzili do odwołania dotychczasowego wojewody pana Strzalińskiego, to teraz dajcie innego kandydata, bo ten już nie wchodzi w rachubę. Macie na to niewiele czasu, bo za niecałe 10 dni pan premier idzie na urlop i chce przedtem zamknąć sprawę…”.
– I wówczas pojawił się Pan?
– Jeszcze! Siedziałem w tym czasie na ławce przed URM-em, bo swoim samochodem woziłem tych panów do Warszawy, ale w rozmowach z ministrem Kołodziejskim udziału nie brałem. Więc kiedy oni wyszli z gabinetu ministra, zaczęli się zastanawiać nad kandydaturami, bo te, które znajdowały się wówczas „w obróbce”, też nam nie pasowały. Padła propozycja Stanisława Przechodzkiego, późniejszego dyrektora Urzędu Wojewódzkiego. Żeby nie przedłużać – od razu wrócili do ministra Kołodziejskiego i podali tę kandydaturę. Oświadczył, że przyjmuje, ale – jak stwierdził – potrzebny jest jeszcze jeden. Nie wiem kto to uczynił, ale wymieniono moje nazwisko. Do dziś faktycznie nikt mnie nie pytał, czy zgadzam się być wojewodą. Minister powiedział, że najpóźniej następnego dnia, do godz. 13.00 chciałby przesłuchać obu kandydatów i któregoś wybrać. Poseł Kraszewski powiedział, że Adamiak już tu jest. Przechodzki wtedy był gdzieś na wczasach. Kołodziejski zdecydował się od razu na rozmowę ze mną. To był szok, ręce zaczęły mi „latać”, ja wcześniej się do tego nie przygotowywałem. Przesłuchanie – jak zapowiadano – miało trwać godzinę – półtorej, a w rzeczywistości trwało siedem minut. Pytania były dość trudne, np. „Wiem, że jest pan prowałęsowski, a tymczasem jest iskrzenie pomiędzy premierem Mazowieckim a Wałęsą. Czy będzie pan realizował postanowienia rządu? Powiedziałem, że wcale mi to nie przeszkadza, żeby w godzinach urzędowania w urzędzie wojewódzkim być lojalnym pracownikiem premiera Mazowieckiego, a po godzinach, gdy już nie jestem wojewodą, nie przeszkadza mi być politycznym przeciwnikiem premiera. Widocznie to podobało się ministrowi, skoro powiedział posłowi Kraszewskiemu, żeby już nie przywoził więcej kandydatów, a mnie zaczął nazywać wojewodą łomżyńskim. Wstał, podał rękę: „Niech się pan już czuje wojewoda łomżyńskim”.
– Pamięta pan swój pierwszy dzień w urzędzie?
– To był 7 sierpnia 1990 roku. W tym czasie wojewoda Strzaliński przebywał w sanatorium, jego obowiązki pełnił wicewojewoda Edward Dąbrowski, a ja byłem już pełnomocnikiem rządu ds. reformy samorządu terytorialnego. Jeszcze wcześniej pytany byłem, czy zostawię dotychczasowego wicewojewodę na stanowisku. W tamtym czasie kojarzył się on źle, więc powiedziałem, że nie. Wobec tego został wysłany na urlop, ja miałem zdecydować, kiedy powołam jego następcę. W sumie nic się nie zmieniło. Jako wojewoda rozpocząłem urzędowanie w swoim dotychczasowym gabinecie pełnomocnika, czekałem aż wróci pan Strzaliński z sanatorium, bo pewnie zechce uporządkować swoje osobiste sprawy w swoim gabinecie. Tak się też stało, do gabinetu wojewody wszedłem dopiero po trzech tygodniach.
– W jakim stanie zastał pan województwo jako wojewoda?
– Samych pracowników administracyjnych w urzędzie wojewódzkim było 426. Do końca roku miało pozostać 182. I to był najcięższy problem do rozwiązania, żeby nie zrobić ludziom krzywdy. To był jedyny przypadek, w którym nie podejmowałem sam decyzji. Ustaliliśmy taki jakby „regulamin zwalniania”. W pierwszym rzędzie pozbywamy się ludzi z uprawnieniami emerytalnymi, potem emerytów i rencistów. Dotyczyło to wszystkich: od sprzątaczki począwszy na dyrektorze wydziału skończywszy – wszyscy jednego dnia otrzymali wypowiedzenia z pracy. Tego samego dnia tam gdzie to było można, zostali powołani dyrektorzy, a w innych wydziałach zastępcy i oni mieli dobierać sobie najlepszych pracowników, oni też ponosili odpowiedzialność za to, kogo sobie zostawią. I chyba bezboleśnie ta operacja została przeprowadzona, skoro odwołania złożyło tylko pięć pań. Wszystkie zresztą zostały ponownie przyjęte. Z pozostałych zwolnionych nikt nie został bez pracy, bo wchłonęły ich urzędy pracy oraz urzędy rejonowe.
– Nie spotkał się Pan wówczas z określeniem „polityczna miotła Adamiaka”, „karuzela stanowisk”?
– No, były! Nagonka była potężna, że Adamiak czyści niesamowicie. W ogóle przyklejano mi jakieś niesamowite określenia… Ja już zacząłem zastanawiać się, że coś tu chyba jest nie tak, skoro tak mocno mnie krytykują. Ale gdy tak usiadłem i pomyślałem, ilu dyrektorów i wicedyrektorów zostało zwolnionych lub nowych wprowadzonych, to doszedłem do wniosku, że nowym dyrektorem z „Solidarności” została tylko pani Helena Wińska. I to wszystko. Dokonałem jedynie pewnych przesunięć, które – ze względów merytorycznych, nie politycznych – okazały się niezbędne. Zresztą słuszność tych decyzji także potwierdził czas. Dwa przypadki mogą budzić wątpliwości. Dyrektor B. był kontrowersyjny. O konsultacje poprosiłem wszystkie komisje zakładowe „Solidarności”. Te z kolei stwierdziły, że nie ma lepszego geodety i dlatego został na swoim dotychczasowym stanowisku. Z kolei dyrektor M. był bardzo mocno negowany przez łomżyński oddział „Solidarności”, gdzie był uważany za wielkiego poplecznika minionej władzy. Nie wiem, nie znam poglądów tego pana, ale opinia, jaką otrzymałem z białostockiego oddziału Związku Architektów Polskich stwierdzała jednoznacznie, że w Łomżyńskiem nie ma lepszego architekta. Więc, żeby być czystym przed swoimi, przed nadbudówką polityczną, jaką był w tym czasie związek zawodowy „Solidarność” i Komitet Obywatelski, ogłosiłem konkurs. I w tym konkursie wygrał dotychczasowy dyrektor M. Więcej problemów nie było żadnych.
– Na ile miał Pan samodzielność w podejmowaniu decyzji, jak często musiał Pan słuchać wytycznych owych „nadbudówek”?
– Oooooo, proszę pana! Były niesamowite zapędy i naciski, żeby każdą kandydaturę, nawet na kierownika urzędu rejonowego uzgadniać z zarządem „Solidarności” i Komitetem Obywatelskim. Ale, niestety, ja tego nie robiłem. Pewnie dlatego tak szybko się naraziłem. Nie wiem, czy pamięta pan, jak na którymś posiedzeniu Sejmiku Samorządowego przedstawiłem listę niektórych powoływanych przeze mnie dyrektorów i wicedyrektorów wydziałów i głos zabrał poseł Marek Rutkowski z Zambrowa, podnosząc wielkie larum, że oto Adamiak pozbawia sejmik woj. łomżyńskiego prawa opiniowania kandydatów na stanowiska dyrektorów wydziałów UW. Tylko, że sejmik nie odczułby batów, jakie Adamiak dostałby od premiera Mazowieckiego! Oceniać tak, ale brać na siebie odpowiedzialność za administracje rządową, to Adamiak. Niestety, nie korzystałem, choć czasem pewnie lepiej byłoby się zabezpieczyć. Postanowiłem jednak nominacje dawać według własnego uznania, nie patrząc kto ma jakie poglądy polityczne, tylko czy jest fachowcem. Cieszę się, że błędu nie popełniłem, bo mój następca – pan Brzeziński nie zwolnił nikogo, także potem, gdy wygrało PSL, też nie zwolniony został żaden dyrektor i do końca pozostali ci sami. Więc nie byli to moi koledzy z opcji politycznej, tylko ci, którzy rzeczywiście na te funkcje nadawali się.
– Jak Pan patrzy dziś z perspektywy czasu na owe swoje „pięć minut” w gabinecie wojewody, co udało się zrobić z tego, co Pan zamierzał?
– Wojewoda w tamtym czasie miał za małe kompetencje, jako organ założycielski dla przedsiębiorstw. Z ubolewaniem stwierdzam, że upadła „Bawełna”. Mimo, że jeszcze dziś krąży plotka, że to ja do tego doprowadziłem. A przecież gdybym, jako organ założycielski, miał uprawnienia do decydowania, to na pewno Łomżyńska „Bawełna” by nie padła, a zostałaby sprywatyzowana w pierwszym etapie. Pracowałoby 800 osób do 1000 góra, ale by pracowało. Ale tu wojewoda mógł tylko słuchać, a decydujący głos miała rada pracownicza i związki zawodowe. I jeśli tych dwóch powiedziało „tak”, dopiero wojewoda mógł swoje powiedzieć, ale nawet jeśli chciałby się w czymś przeciwstawić, to i tak nie zostałoby to sfinalizowane, bo miałby przeciw sobie dwa istotne głosy. Mimo tego wystąpiłem z propozycją, że wymuszę na ówczesnym WPEC-u, podległym wojewodzie, przejęcie kotłowni „Bawełny” pod swój zarząd, na bazie bloków „Bawełny” stworzy się odrębną spółdzielnię, albo tez przejmie te bloki prezes Poreda (zresztą już wyraził zgodę), z tym, że dla zasłużonych lub biednych oddajemy te mieszkania za symboliczną złotówkę. Tych ludzi było około 30. Następny etap: około 15,5 ha uzbrojonych gruntów dzielę swoimi służbami na drobne działki i sprzedaję, a zainteresowanie kupnem wyraził także prezes Poreda. Oba te przedsięwzięcia pozwalają na to, że „Bawełna” wychodzi na czysto z kontem około 15-20 mld starych złotych. Pozbywa się też dwóch hal produkcyjnych, które chcieli zakupić Amerykanie z założeniem zatrudnienia około 300 osób zwolnionych z „Bawełny”. Warunek stawiali jeden: wojewoda tym zwolnionym da kredyt na zakup maszyn – overlocków, a jeden overlock kosztował w tym czasie 8 mln zł. Na maszynach tych miała być produkowana pościel dla Amerykanów. Gdyby udało się wówczas osiągnąć porozumienie w sprawie realizacji tych przedsięwzięć, zakład na pewno by dziś pracował. Ale podczas jednego ze spotkań wstał przewodniczący komisji Zakładowej „Solidarności” i powiedział: – Panie wojewodo, pan naszym ciężko wypracowanym majątkiem nie będzie rządził i nie będzie się tu szarogęsił. Wstałem, podziękowałem: żyjcie sobie szczęśliwie w pokoju. Takie same kroki zamierzałem podjąć w PEPEESIE. Po prostu rozbić na trzy: krochmalnię, browar i mieszalnię pasz. Dziś browar egzystowałby super, mieszalnia pasz prawdopodobnie przejęta zostałaby przez browar, na bazie krochmalni można by stworzyć spółkę producentów i pracowników. I nie byłby to siermiężny moloch, gdzie wszyscy zarabiają tyle, że na życie im nie starcza. Niestety, nie posłuchano mnie i teraz widzi pan, co tam się dzieje.
– Czy to prawda, że nie lubił Pan rolników?
– Przyznam się szczerze, ze do dziś nie wiem, kto mi wyrobił taka opinię.
– No przecież to Pan sam nasłał policję na rolników okupujących Urząd Wojewódzki…
– A nie, to nie tak. Jak mogę nie lubić rolników, jeśli jestem synem rolnika poznańskiego? Poza tym przez 18 lat pracowałem wśród rolników. Ja nie lubiłem jednego: „przechrzczonego” ZSL-u. I jeśli mówi pan o rolnikach okupujących UW, to właśnie byli to działacze tej organizacji. Prawdziwi rolnicy tak naprawdę nie wiedzieli, o co chodzi w tym proteście. Jeśli się ich systematycznie podburzało, wmawiało się im, że Adamiak nienawidzi rolników, to w końcu w to uwierzyli. Czy któryś z nich wiedział natomiast, ze sam pojechałem do ministra Antosiaka, wywalczyłem 20 miliardów – w 1990 roku to były sumy niebotyczne – plus swoje 5 miliardów i przeznaczyłem na rozwój gospodarstw mleczarskich w Turośli? Tu z kolei również można podejrzewać, że pani wójt dążyła wszelkimi sposobami, żeby ten fundusz przekazać na jej konto i ona będzie robić sama. Wiedziałem, że gdybym tak uczynił, skończyłoby się moje dysponowanie tym funduszem, a rada gminy miała ciągnąć za te pieniądze nową linię energetyczną z Kolna do Turośli. Jaki to ma związek z tworzeniem nowoczesnego mleczarstwa? Dzięki mnie te pieniądze trafiły do tych 13 gospodarstw, wybudowany został Dom Farmera. Więc jak można mówić, że ja nienawidziłem rolników? Z tego co się orientuję, to Wydział Rolnictwa miał w tym czasie największy budżet i największe dotacje.
– Pan – jako wojewoda – miał szczęście witać Ojca Świętego w Łomży…
– Tak i ten fakt przyćmiewa wszelkie inne dolegliwości, niepowodzenia związane z pełnieniem funkcji wojewody. Dla samego powitania papieża warto było być wojewodą.
– Wałęsa jeździł do Watykanu ładować akumulatory, Pan był w lepszej sytuacji, bo to papież przyjechał do Pana właśnie w tym celu…
– Absolutnie tak nie wolno tego traktować. Sama wizyta papieża przyniosła Łomży nieocenione korzyści. Myśmy zaledwie w ciągu kilku miesięcy zainwestowali w Łomży 8 mld złotych z puli Urzędu Rady Ministrów i 1 mld zł, zabrany jednemu z sąsiednich województw. Tu muszę przyznać się do pewnego wykroczenia: w niecny sposób wykorzystałem jednego ze swoich ówczesnych kolegów – wojewodów. Szukaliśmy dojścia w Warszawie, jak zdobyć środki na tę wizytę. I tu muszę pochwalić pana Henryka Wróblewskiego, który miał doskonałe rozeznanie jak się działa w strukturach ministerialnych. On poszedł na polowanie, upolował ileś tam kuropatw, wziął skrzynkę koniaku, czym bardzo mnie zbulwersował. Powiedziałem nawet, że go dyscyplinarnie zwolnię za podstawianie alkoholu, tylko że mnie przekonał: – Niech pan zamknie oczy, bo inaczej nie dostaniemy ani złotówki. On pierwszy wszedł do ministerstwa transportu, ja pół godziny potem. Pan dyrektor jeden, pan dyrektor drugi – już czekali na mnie w progu: proszę bardzo, jest miliard złotych. Do tego jeszcze doliczyć trzeba 4 miliardy, które ja miałem na własnym koncie – to zostało zmarnowane przez Radę Miasta i Zarząd Miasta Łomży. Ja im to przelałem na konto wcześniej, na robienie przygotowań, a w rozliczeniu pokazali mi, że gdzieś tam niedaleko gdzie ja mieszkam, zrobili nawierzchnię ulicy. Ja ich pytam gdzie Rzym, gdzie Krym?! To miało iść wszystko na papieża, a nie na prywatną piekarnię! Już więcej nie dostali ani złotówki. Za te 9 miliardów w ciągu 15 dni pobudowaliśmy przejazd kolejowy pomiędzy Aleja Legionów a ul. Gwardii Ludowej, a przecież było to niewykonalne przez całe dziesięciolecia. Dyrektor Wróblewski dostał polecenie znalezienia prywatnego wykonawcy – obojętne czy z Gliwic, czy z Pcimia, który w ciągu 20 dni zrobi przejazd kolejowy. To samo dotyczyło ul. Sikorskiego – od ronda z Zambrowską do starego mostu, gdzie szykowaliśmy przeprawę pontonową przez Narew dla pielgrzymów oraz ul. Piłsudskiego – cała, drugie pasmo ul. Zawadzkiej i drugie pasmo ul. Sikorskiego. Żadna złotówka nie została zmarnowana. U nas nawet ołtarz papieski do dziś służy wiernym i Kościołowi. A najwięcej skorzystał ks. Ambroziak. Chwała mu, bo to dzięki niemu miejsce celebry zostało zmienione. Pierwotnie miało być tam, gdzie lądowały helikoptery. Ks. Ambroziak wspólnie z ks. Oleksym ustalili, że papież będzie odprawiał mszę przed kościołem. I chwała im za to. Miasto też skorzystało. Nawierzchnię asfaltową położyliśmy też na ul. Mickiewicza. W ogóle to wszystko się działo bardzo szybko. Czas naglił, więc robiliśmy tak jak nam pasowało. Ołtarz był już budowany, a pan profesor dopiero rysował jego plan. Druga rzecz: największy bój stoczyłem z dyrektorem Łomżyńskiego Przedsiębiorstwa Robót Inżynieryjnych o sławetne dwa kominy za placem kościoła, które tak szpeciły otoczenie, że bardziej już nie mogły. W dodatku podburzono tam ludzi do tego stopnia, ze byli gotowi protestować przeciwko wizycie papieża w Łomży. Dyrektor firmy za samo położenie kominów zażądał 50 milionów złotych, oprócz opłat związanych z położeniem. Za to, że położył je w ciągu 10 dni dostał od nas 100 mln zł. Zapłaciłem, bo wiedziałem, że jak położy te fatalne kominy, to już ich nie podniesie. I tak się stało, przez co Łomża bardzo zyskała na wyglądzie.
– Czy sprawowanie funkcji wojewody mogło dawać radość?
– Mam mieszane uczucia. Jako lekarz weterynarii straciłem dużo. Sam przeprowadzałem prywatyzację służby weterynaryjnej, a nasze pomysły i doświadczenia w tym zakresie wykorzystywało wielu kolegów wojewodów w całym kraju. Lekarze weterynarii zarabiali w tym czasie dwu- trzykrotnie więcej niż wojewoda. Jedyną radością i satysfakcją było chyba właśnie to, że z czystym absolutnie sumieniem i w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, mogłem przywitać się z Ojcem Świętym na Ziemi Łomżyńskiej.
– No i pewnie ma Pan żal do swego szefa ze sposobu odwołania z funkcji. Mówi się przecież do dziś, że Adamiak na fordzie wyjechał z roboty…
– Mam żal. Gdybym się uparł, to ford nie wchodziłby w rachubę jako przyczyna mojej dymisji. Wszyscy wojewodowie w tym czasie skierowali do URM pytania, czy podobnie jak w latach poprzednich będą zakupy samochodów puli centralnej i potem do podziału na województwa. Odpowiedź była jednoznaczna: zakupów centralnych nie będzie, ale kto ma pieniądze, może kupować samochody służbowe. Ja żyłem bardzo dobrze z panem ministrem Misiągiem, który podczas pobytu w ministerstwie finansów powiedział mi, że z dniem 10 lipca, kto będzie miał na koncie jakieś niewykorzystane środki na tzw. wydatki bieżące, to będzie musiał oddać je do Warszawy. Pytam księgowego: ile my mamy na tym koncie? Miliard trzysta milionów złotych. Co robić, żeby je uratować? No – nie mamy samochodu. Kupujemy! Może źle zrobiłem, mogłem zapytać szefa URM, na pewno by się zgodził i by było wszystko w porządku. Szalę przeważył poseł Marek Rutkowski, który wpadł na sejmowa mównicę i zaczął wykrzykiwać, że w woj. łomżyńskim wrze, rolnicy prawie rewolucję chcą robić, że nie ma przedszkola, a wojewoda kupuje samochód za 300 mln zł. Ten samochód kosztował 152 mln. Tylko do tego kazałem od razu naliczyć cło i podatek. Potem kupiłem holenderskie fotele skórzane, dywan, to co można było to kupiłem. W sumie wydaliśmy około pół miliarda złotych. Pozostałe 700 mln pan minister Misiąg mi zabrał. Przyszedł telefonogram od pana Adamskiego – radcy ministra, który uznał to postępowanie za błąd polityczny i że najlepszym rozwiązaniem będzie odwołanie mnie ze stanowiska. Ja się zgodziłem, odszedłem bez słowa protestu. Ale prawdziwe przyczyny mojej dymisji są zupełnie inne. Premierem w tym czasie był już Jan Krzysztof Bielecki z Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Ministrem od spraw administracji państwowej, odpowiedzialnym m.in. za wojewodów – pan Stankiewicz – przed nominacją członek Porozumienia Centrum, po – członek Kongresu Liberalno-Demokratycznego. Następny minister – szef Urzędu Rady Ministrów Krzysztof Żabiński – z Kongresu Liberalno-Demokratyznego. Jedynie dyrektor generalny URM, sędzia Chojnacki, wspaniały człowiek – Porozumienie Centrum. Zaczynali tak: – Adamiak albo wstąpisz do Kongresu Liberalno-Demokratycznego, albo… Wszyscy wiedzieli, że byłem, jestem i pozostanę zwolennikiem Lecha Wałęsy. Nie zmieniam poglądów, mimo że mówią, że źle coś robię. Więc nie wstępuję. Wtedy próbowali wciągnąć wicewojewodę Brzezińskiego. Ale nieszczęścia chodzą parami. Akurat burmistrz z Grajewa dzwoni, że o godzinie 8 przystąpił do eksmisji Komitetu Liberalno-Demokratycznego Województwa Łomżyńskiego z gmachu byłego Komitetu Miejskiego PZPR. Pyta, czy kontynuować? Tak! To jest godzina 9.00. O 12.00 dzwoni minister – szef URM: – Panie wojewodo proszę natychmiast spowodować, żeby odstąpili od eksmisji, bo to zdecyduje o tym, czy pozostanie pan wojewodą, czy też nie. Dzwonię do Grajewa, a tam oni już są wystawieni na bruk. O 13.00 dzwonię do Warszawy: – Niestety, nic nie mogę zrobić, eksmisja już nastąpiła. – To koniec pańskiego urzędowania! Tak wygląda prawda o moim odwołaniu. Nie mogłem o tym mówić w tamtych czasach. Jako wojewoda miałem dobrą opinię w kraju. Jeden wojewoda w Polsce, którego nie dotknęły trudności finansowe w służbie zdrowia. U mnie pracowali wszyscy normalnie, nie strajkowali. Z tak dobrą opinią nie mogli mnie uderzyć merytorycznie. Ale szczerze mówiąc, ja też już miałem dość. Na każdym kroku tylko problemy i nieprzyjemności. Już i Komitet Obywatelski z pretensjami, już i zarząd „Solidarności” przeciwko… Póki jeszcze Marek Sawicki był przewodniczącym, układała się współpraca z „Solidarnością”, a gdy po wyborach przyszedł Zgrzywa, zostałem – prawdę mówiąc – sam. Przeciwni byli także parlamentarzyści: Kozioł, Reiff… Tak więc i tak już nic bym nie dał rady przeprowadzić, byłaby to tylko szarpanina. A naprawdę nie mam się czego wstydzić. Ja nie poszedłem na ten urząd, żeby robić karierę, czy załatwiać prywatne interesy. Tu można było się szybko wzbogacić, ale i szybko wrócić tam, gdzie nas zabrali 13 grudnia…
Rozmowa autoryzowana
Wawrzyniec Kłosiński
Rocznik ZIEMIA ŁOMŻYŃSKA, tom VI. Wyd.: Towarzystwo Przyjaciół Ziemi Łomżyńskiej, Łomża 2001.
Zgłoś naruszenie/Błąd
Oryginalne źródło ZOBACZ
Dodaj kanał RSS
Musisz być zalogowanym aby zaproponować nowy kanal RSS